Terapia kija
Krytycy obecnej sytuacji w polskim szkolnictwie wyższym lubią używać dosadnych wyrażeń. Na przykład Bartłomiej Banaszak, przewodniczący Parlamentu Studentów RP i ekspert do spraw jakości kształcenia, orzeka w tekście Uczelnia jak supermarket?, że polskie uczelnie wymagają […]
Krytycy obecnej sytuacji w polskim szkolnictwie wyższym lubią używać dosadnych wyrażeń. Na przykład Bartłomiej Banaszak, przewodniczący Parlamentu Studentów RP i ekspert do spraw jakości kształcenia, orzeka w tekście Uczelnia jak supermarket?, że polskie uczelnie wymagają terapii szokowej [1]. Stwierdzenie to jest bez wątpienia efektowne. Sugeruje ono, że tylko działania radykalne lub wręcz rewolucyjne są w stanie zmienić opłakany stan polskich uczelni. Nasuwają się tu dwie wątpliwości. Pierwsza dotyczy tego stanu: jest on z pewnością poważny, ale być może jednak nie krytyczny. Druga odnosi się do proponowanej terapii szokowej, która bywa skuteczna w niektórych przypadkach, ale niekoniecznie akurat w tym. Wybór formy terapii zależy bowiem od diagnozy. Chorego, który cierpi z powodu własnych zaburzeń, terapia wstrząsowa może przywołać do rozsądku, postawić na nogi. Pacjenta, którego zdrowie zostało nadszarpnięte z powodu infekcji lub pasożytów, terapia szokowa raczej nie wyratuje.
Przejdźmy do konkretów. Głównym elementem terapii szokowej miałoby być drastyczne zmniejszenie znaczenia kierunków studiów: „Bezwarunkowa likwidacja centralnej listy kierunków studiów i standardów kształcenia oraz odejście od kierunków studiów jako podstawy procesu dydaktycznego”[2]. Maksymalna możliwa deregulacja kierunków służyłaby oparciu programów studiów na umiejętnościach i kompetencjach, jakie w trakcie procesu uczenia się otrzymywałby student. Pozornie jest to bardzo piękna wizja, niewątpliwie godna rewolucji: to studenci, świadomie konstruujący swoje przyszłe kariery, wybieraliby ścieżki gwarantujące umiejętności, które najpewniej przywiodłyby ich do sukcesu zawodowego.
Jako kontrargument moglibyśmy przytoczyć fakt, że już teraz na wielu kierunkach przedmioty obligatoryjne stanowią jedynie część programu studiów – czasem dominującą, ale niekiedy naprawdę skromną – a równoważne im są przedmioty fakultatywne, które można swobodnie wybierać. Obowiązujące na wielu kierunkach specjalizacje stwarzają nieraz bardzo oryginalne i atrakcyjne propozycje. Tę argumentację można by bardzo długo rozwijać, wykazując znakomitą elastyczność obecnego systemu, jednakże byłaby to szermierka ze zwolennikami terapii szokowej na polu, które oni sami wyznaczyli. Tymczasem powinniśmy wnikliwiej przyjrzeć się, co to za pole, nie jest ono bowiem otwarcie wskazane.
Gdy mówi się, że wybory związane ze studiami oddaje się w ręce głównego zainteresowanego, czyli studenta, warto zastanowić się, jaki miałby być ten decydujący o swoich kompetencjach student. Wygląda na to, że w perspektywie sympatyków deregulacji osoba studiująca nastawiona jest przede wszystkim na swoją przyszłą drogę zawodową i to do niej dostosowuje wybierane kierunki i przedmioty. W tym właśnie celu powinna mieć szeroki dostęp do wykazu prognozowanych efektów uczenia się, zanim zapisze się na takie czy inne zajęcia. A w razie czego, „rolę doradcy w zakresie ścieżki kształcenia mogłyby wziąć na siebie biura karier”[3]. Zaskakujące, z jaką łatwością przychodzi utożsamienie zainteresowań z kompetencjami potrzebnymi w przyszłej pracy.
A zatem, student nie ma w sobie nic z idealisty, pragnącego poznawać świat, lepiej rozumieć rzeczywistość, w której egzystuje, i ludzi, z którymi się styka. Nie pragnie wiedzy dla niej samej, nie uważa poznawania za treść swego życia. On oczekuje po prostu przysposobienia do wykonywania zawodu. Marzy mu się sowicie opłacana praca, a nie, dajmy na to, poszerzanie horyzontów czy głębsza samoświadomość. Specjalnie wyostrzam tutaj te dwa aspekty: idealistyczny i pragmatyczny. W rzeczywistości splatają się one w najrozmaitszych konfiguracjach. Chodzi jednak o to, że sprowadzanie całych studiów do początku kariery jest niesłychanym redukcjonizmem, groźnym dla całej wizji uniwersytetu jako wspólnoty uczących się i uczonych.
Krótko mówiąc, systematycznie podkopywany fundament uczelni wyższych, jakim jest wspólnotowe dążenie do wiedzy i zrozumienia, ma wreszcie zostać jednym gestem zmieciony. Taka sytuacja byłaby faktycznie szokująca, choć trudno doszukać się jej funkcji terapeutycznej.
Zwolennicy tego szoku bez terapii będą próbowali czarować nas krytyką podziału studiów na stacjonarne i niestacjonarne, pomysłami na pewną i rzetelną ewaluację jakości kształcenia, postulatami zrównania wiedzy zdobytej drogą formalną i nieformalną. Jednakże za tymi pociągającymi hasłami ukryty jest ten jeden zamiar: dopuszczenie przedsiębiorców do władzy na uczelniach, tak, aby produkowały one potrzebnych i posłusznych pracowników.
Weźmy przykład ewaluacji. Nie chodzi tu bynajmniej o zbadanie rozwoju duchowego, intelektualnego, emocjonalnego czy jakiegokolwiek innego, lecz o sprawdzenie wyrobienia u studentów tych cech, których oczekują przyszli pracodawcy. Ostateczna ocena jakości kształcenia – podobnie jak wszystkiego innego – należy do rynku pracy. Ewaluacje prowadzone zaś winny być jedynie po to, aby studenci z góry wiedzieli, po którym kierunku której uczelni mają najwięcej szans na zatrudnienie, a która szkoła wyższa wypuści na rynek „nic nieumiejące ofiary”[5]. Zresztą, cały ten tajemniczy dyskurs o różnych formach ewaluacji, oceny, kontroli i analizy pozwala przypuszczać, że chodzi tu o podgrzewanie atmosfery konkurencji i zaostrzanie antagonizmu. Studenci nadzorujący profesorów, profesorowie nadzorujący studentów, wreszcie profesorowie nadzorujący profesorów – te i jeszcze kilka innych elementów składają się na wizję uczelni zapełnionej doskonale podzielonymi, skonfliktowanymi i podejrzliwymi wobec siebie ludźmi.
Na koniec wspomnijmy o jeszcze jednym miłym dla ucha argumencie propagatorów doktryny szoku. Domagają się oni zrównania dyplomów polskich i zagranicznych, likwidowania formalnych „przeszkód utrudniających odbycie części studiów za granicą”[6], większej mobilności studentów. Całkowicie pomija się tutaj fakt, że ci, którzy faktycznie mogą skorzystać z tych udogodnień, to głównie bogaci, których i tak stać na podróże i naukę obcych języków. Biedniejsi, nawet jeśli wyjadą na zagraniczne stypendium, będą musieli dorabiać sobie do niego, wykonując mało ambitne prace. Ta marchewka dla studiujących jest nader nędzna, jeśli przyrównać ją do kijka, jakim w tej wizji zostaliby obdarowani przedsiębiorcy.
Tekst został przygotowany na potrzeby konkursu „Konfrontacje 2010”: www.konfrontacje.edu.pl.
[1]. B. Banaszak, Uczelnia jak supermarket?, [w:] Uczelnie dla nas! Studenci i doktoranci o strategii zmian w szkolnictwie wyższym, Fundacja „Fundusz Pomocy Studentom”, Warszawa 2010/2011, s. 7-16.[2]. Tamże, s. 9.[3]. Tamże, s. 11.[4]. „W ramach jednego programu powinna być natomiast możliwa konkurencja między prowadzącymi”, tamże, s. 10.[5]. Tamże, s. 12.[6]. Tamże, s. 16.