Wirtualny przywódca

Rolę internetu w kulturze i wpływ tego medium na życie społeczne trudno już dzisiaj przecenić. Tomasz Andrzejewski stawia tezę, że internet jest w stanie zmienić także politykę. Czy idealistyczni i egalitarnie nastawieni netizeni będą w stanie stać się rewolucjoniastami?


Internet wciąż jeszcze traktuje się niedostatecznie poważnie. Mam to szczęście, że przyszło mi być odpowiednio młodym w czasach, gdy horrendalnie drogie łącze telefoniczne było rarytasem dostępnym głównie za pośrednictwem bibliotek czy okolicznych placówek TP SA, które wówczas umożliwiały godzinowe zapisy na bezpłatne korzystanie z dostępu do sieci z firmowego komputera. Niska przepustowość i krótki czas dostępu umożliwiały co najwyżej krótkotrwałe upojenie witrynami z wielkiego świata lub niskie zabawy na czatach, pierwsze zetknięcie ze zjawiskiem anonimowości i wiążącym się z nim poczuciem braku odpowiedzialności. Internet sprowadzano wtedy najczęściej do nowego środku przekazu pokroju radia czy telewizji, do którego zacofana Rzeczpospolita po prostu jeszcze nie ma dostępu.

Z czasem, gdy Internet taniał, pojawiały się pierwsze szerokopasmówki, rosła przepustowość dostępna przeciętnemu zjadaczowi chleba, niepostrzeżenie zmieniała się też specyfika użytkowania nowego medium. Gdzieś na początku nowego tysiąclecia część mojego życia przeniosła się do Internetu – to tam zaczynały zawiązywać się znajomości i pojawiać romanse, których dopiero późniejsze etapy osiągały spełnienie w świecie rzeczywistym. Pojawiały się pierwsze symptomy podziału na podpiętych i niepodpiętych, pierwsze memy, które od memów utworzonych w świecie rzeczywistym odróżniało to, że forma ich zapisu nadawała im większej wyrazistości, klarowności i uniwersalności. W połowie dekady puszczałem już mimo uszu wypowiedzi opisujące Internet jako „przede wszystkim źródłem informacji”, wiedząc, że stoi za nimi albo smrodek dydaktyczny, albo niezrozumienie; równie dobrze miasto stołeczne Warszawę i mojego psa można nazwać źródłami informacji – tak samo są pewną sumą bodźców, które przetwarzam i na które reaguję.

Narodziny netizena

Dzisiaj Internet jest częścią życia praktycznie każdego, czy tego chcemy, czy nie. Dalej jednak można zauważyć w komunikatach instytucji opiniotwórczych niezrozumienie tematu: z tonu wielu opinii przebija instrumentalność, stosunek do Internetu jak do ugoru, który wkrótce obsiejemy, czy zbioru zasobów ludzkich. Tymczasem Internet powinien być traktowany, jestem co do tego przekonany, jako zjawisko – czy też pojęcie – podobnego kalibru, co społeczeństwo i kulturowy mainstream. Z jednej strony mamy uładzoną i funkcjonalną część sieci: to neutralne serwisy informacyjne, konsumpcyjna oferta Internetu, serwisy instytucji istniejących w świecie rzeczywistym i tym podobne. Jest też jednak ta dzika i niepokorna, opozycyjna wobec kulturowego mainstreamu część: społeczności i serwisy mocno osadzone w sieciowej specyfice, na tyle mocno, że przeniesienie ich w świat rzeczywisty byłoby nie tyle trudne, ile niemożliwe. Echa tej części Internetu coraz częściej pobrzmiewają w mediach i na żywo, coraz częściej są jednym z przyczynków do formowania rzeczywistych grup i konstytuowania własnej, jednostkowej tożsamości. Tutaj słowa „Cool story, bro” mają większą doniosłość i rozpoznawalność niż polski kontekst „Habemus Papam”, co zresztą nie powinno nikogo dziwić: po głębszej analizie można ostrożnie stwierdzić, że popularna internetowa fraza mówi więcej o jej użytkownikach niż „Habemus Papam” o dziejach Polski czy narodu polskiego. Te dwie frazy dobrałem nieprzypadkowo, bo też i dobrze obrazują rozłączność tych dwóch światów – „Cool story, bro” jest odpowiedzią młodego netizena na dumną narrację o polskim papieżu.

Internetowy rewolucjonista; romantyk

Wstęp ten był o tyle konieczny, że nie sposób zastanawiać się nad tym czym, jest przywództwo w Internecie bez choćby powierzchownego zrozumienia jego specyfiki. Internet to nie komentarze na onecie, to nie pudelek.pl – Internet to tysiące minispołeczności, luźno (ale istotnie) powiązane ze sobą fora dyskusyjne, imageboardy i podobne. Daje się już zauważyć, że polski Internet przyłącza do międzynarodowej tkanki. Dziesiątki dowcipów na serwisie kwejk.pl są spolszczeniami lub parafrazami memów z reszty świata, zmienia się język, który zauważymy na polskich forach o bardziej światowym charakterze. To nie sfrustrowany komentator na onecie jest netizenem, ale ten, kto bywa na wielu forach i serwisach i kto jednocześnie przyswaja sobie oferowaną tam tożsamość internetowego apatrydy, którego przejawami są między innymi właśnie popularny rodzaj poczucia humoru czy wspólny język – i to on razem z innymi apatrydami stanowią rzeczywistą siłę w Internecie, o której co jakiś czas słyszymy w mainstreamowych mediach, jak choćby przy okazji Wikileaks.

Netizena nie zaangażuje „Habemus Papam”, na chwilę go tylko zainteresuje Barack Obama. Sympatię netizena zdobędzie natomiast człowiek rodzaju Mathiasa Rusta, mogłaby ją zdobyć przynajmniej do odwołania nowocześniejsza wersja Janusza Palikota, miał ją przed spadkiem aktywności człowiek o pseudonimie Maddox ją i utrzymuje Julian Assange, na niej wyrosła szwedzka Piratpartiet. Jeżeli zastanowić się nad wspólnym mianownikiem tych postaci i połączyć to z innymi wnioskami na temat specyfiki Internetu, to odpowiedź jest prosta – lider internetowy musi być antyestablishmentowy, musi być buntownikiem, który skostniałe instytucje chce obalić i zastąpić nowymi albo przynajmniej dokonać dramatycznej reorganizacji: wszystko te zmiany, oczywiście, w kierunku realizacji internetowego rozumienia wolności. To cecha, która łączy praktycznie wszystkie figury cieszące się w Internecie autorytetem i posłuchem – od politycznego Assange’a do apolitycznego hakera, który łamał zabezpieczenia w konsoli Playstation 3. Dekonstrukcja wypowiedzi hakera posłuży nam do stworzenia modelu zaangażowanego netizena: jego wartości to indywidualizm (podkreśla wagę swoich zamiłowań i swojego umysłu) połączony z solidarnością realizowaną w swoistej walce (ważnym punktem jest „wy nie zabierzecie tego nam”). Jest emanacją swojego nowego, cyfrowego świata i to on się dla niego liczy. To też postać ponadnarodowa, która wymyka się lokalności, która podejmuje problemy istotne dla wszystkich netizenów niezależnie od ich miejsca zamieszkania. Tu rysuje się ta dialektyka, ten konflikt – i tu jest miejsce na lidera, który tę kiełkującą i chaotyczną grupę choćby na chwilę obróci w realną polityczną siłę.

Perspektywy

Większość polityków czy aktywistów, którzy mieliby ochotę na własną grupę szturmową, zatrzymującą dla nich serwery MasterCard czy broniącą przed zainteresowaniem służb specjalnych wielu krajów, musi się obejść smakiem. Trudno tu o prostą manipulację; należałoby zrozumieć, co działa i w jaki sposób, a Internet dodatkowo jest hiperreaktywny. Tak jak w ciągu kilku miesięcy można przyłączyć się i odejść z dziesiątków internetowych społeczności, tak i w ciągu kilku godzin i jednego błędnego posunięcia można stracić całą swoją starannie wypracowaną bazę. Barack Obama niedługo cieszył się wielką popularnością – okazało się, że symbolika koloru skóry jest niewystarczająca, a Guantanamo wbrew obietnicom nie zostało zamknięte. Podobnie, mimo obietnic, nie zostało zamkniętych wiele innych rozdziałów historii USA. Nie da się powiązać na dłuższą metę przywództwa w Internecie z prawidłowym funkcjonowaniem w starych, tradycyjnych strukturach. Albo jest się rzeczywiście po stronie barykady, która ceni sobie – drapieżną czasami – wolność słowa, poluzowanie praw własności intelektualnej i ponowne rozdanie kart na świecie, albo jest się strażnikiem starego porządku, w którym dla netizena po prostu nie ma miejsca. Prawda z czasem wyjdzie na jaw, a hordy „anonów”, anonimowej masy zaangażowanej w internetowe dobro wspólne, które jeszcze parę dni temu nas wspierały, dziś mogą aktywnie działać na naszą niekorzyść.

Potencjalny przywódca musi zrozumieć, że z wirtualną, przesyconą fikcją rzeczywistością netizen ma już wystarczająco dużo kontaktu – poza humorem i deklaracjami potrzebne są realne i godne jego podziwu działania; potrzebna jest też chociaż szczypta idealizmu. Inaczej prędzej czy później na ekranie komputera pojawi się mu słynny trollface (zobacz tutaj). Będzie po prostu „cool story, bro”, a jego twarz zostanie zdeformowana setkami przeróbek w photoshopie, otoczona kolorowymi paskami i opatrzona mało pochlebnymi komentarzami. Krótko mówiąc – Internet jest miejscem z potencjałem dla ludzi „nowych”, o sprzecznym z tradycyjnym podejściem do hierarchii i instytucji, którzy chcą rzeczywistych zmian idących w stronę stworzenia możliwie najlepszej syntezy idei świata rzeczywistego z ideami wirtualnego. Mam częściowo już udowodnione przeczucie, że ci, którzy wyrosną na fali Internetu, nie będą absolwentami Ivy League, nie wychowają się w Eton, nie będą bohaterami „Solidarności” czy rekinami światowej finansjery – pieniądze, koneksje, „słuszna” przeszłość i prestiżowe wykształcenie zbyt wiele tracą na znaczeniu przy przeniesieniu w świat zer i jedynek. Co się liczy, to jakość i ukierunkowanie faktycznie istniejącego „kontentu”, najatrakcyjniejszy dla netizenów kontent, rzecz jasna, będą tworzyć inni netizeni. Co, nie będę ukrywał, stwierdzam z dużą radością.

Skomentuj lub udostępnij
Loading Facebook Comments ...

Skomentuj

Res Publica Nowa