Skarżyński: Naprawdę wielka podróż
To nie książka, ale dzieło, którym Olga Tokarczuk cisnęła w zdrewniałe, konserwatywne wyobrażenia o przeszłości. Trafiła, i to trafiła doskonale.
Olga Tokarczuk nagrodzona Nike za książkę „Księgi Jakubowe”. To jej druga nagroda Nike. Pierwszą otrzymała za powieść „Bieguni” w 2009 roku.
Z szaf powypadały dziwne trupy, poruszony kantorek zaprotestował wrzaskami w zapomnianych językach, a duchy wszelkich wyznań rozpełzły się na cztery strony świata.
„Księgi Jakubowe” to nie tylko przypomnienie historii sekty frankistowskiej, ale również opowieść o tym, że nasze dzisiejsze wyobrażenia pierwszej Rzeczpospolitej to bzdura, bujda i oszustwo. Do takiego, politycznego odczytania „wielkiej podróży przez siedem granic, pięć języków i trzy duże religie, nie licząc tych małych” zachęca autorka – nie wprost, bo nic w takich sprawach nie jest przecież wprost wprost, ale jednak. Na okładce Olga Tokarczuk napisała, że “Księgi Jakubowe” opowiadają zmarli “mądrym dla memoryału, kompatriotom dla refleksji, laikom dla nauki, melancholikom zaś dla rozrywki”.
Jako kompatriota – czyli współobywatel, po ludzku mówiąc – twierdzę, że Oldze Tokarczuk nie chodziło tylko o opowiedzenie historii Jakuba Franka, żydowskiego „mesjasza”, którego sekta pojawiła się na wschodnich rubieżach Rzeczpospolitej w drugiej połowie XVIII wieku. Nie bez powodu Tokarczuk chce przypomnieć, jak bogatym ekosystemem społecznym była pierwsza Rzeczpospolita.
O tym, o czym chyba zapomnieliśmy, niech świadczy scena – niemal na samym początku książki, więcej tajemnic zdradzać nie będę – kiedy na rynku w Rohatynie pani Drużbacka „klnąc, wyskakuje w wprost w błoto” i zaczyna szukać kogoś, kto pomógłby wydobyć z błota powóz, w którym pękł resor.
Najpierw zwraca się do dwóch kobiet z koszami, ale one chichoczą i uciekają, gadając miedzy sobą po rusińsku, potem chwyta za rękaw Żyda w czapie i płaszczu – ten stara się ją zrozumieć, a nawet odpowiada coś w swoim języku i pokazuje gdzieś w dół miasteczka, w stronę rzeki. Wtedy zniecierpliwiona Drużbacka staje na drodze dwóch dobrze wyglądających kupców, którzy wysiedli właśnie z kocza i podeszli ku zbiegowisku, ale ci okazują się chyba Ormianami, będącymi tu przejazdem. Kręcą tylko głowami. A zaraz obok Turcy przyglądają się Drużbackiej jakoś ironicznie, jak jej się wydaje.
– Czy ktoś tu mówi po polsku?! – krzyczy więc, zła na ten tłum wokół.
No właśnie. Niby pamiętamy wszyscy tę odwieczną ględźbę, jaka to Rzeczpospolita była wielowyznaniowa, wielonarodowa, demokratyczna i fantastyczna. Przypominają to wszyscy, od prawej do lewej. A jednak, jakoś, mimo tego gadania, wyobrażenia o pierwszej Rzeczypospolitej okupuje narracja szlachecka – od „Pana Tadeusza”, przez „Zemstę”, po trylogię Sienkiewicza, polską pamięć o XVII, XVIII i XIX wieku zamknięto w dworku ziemiańskim i się jej stamtąd nie wypuszcza. Zapomniane korzenie Polski opisywała, książka po książce, Maria Janion, a ostatnio do tej tajemnicy, jaką są korzenie fantazmatycznie szlacheckiego pochodzenie wszystkich, bez wyjątku, Polaków, wrócił Andrzej Leder w „Prześnionej rewolucji”,
Olga Tokarczuk podjęła to zadanie jako pisarka. W efekcie akcja jej powieści toczy się w rzeczywistości jednocześnie doskonale znanej, i nieznanej zupełnie. To przecież ten sam most, którym Jurko Bohun uprowadził przed Skrzetuskim Helenę Kurcewiczównę i te same dróg rozstaje, na których, pod karczmą, w deszczu, Wołodyjowski szablą drwił z Kmicica. Deszcz ten sam, Dzikie Pola te same, błoto to samo – a jednak wszystko zupełnie inne, bo przez inne postaci zaludniane.
Okazuje się bowiem, że między jednym zajazdem a drugim, gdy traktem wiodącym z Rzeczpospolitej nad Dniestr nikt przez chwilę nie pędził konno na oklep, w rozchełstanej koszuli i z nagą szablą w dłoni, by pomścić, odbić lub ratować, to szli tymi traktami zbiegli chłopi, miejska biedota, jechali szpiedzy biskupa, posłańcy najróżniejszych frakcji, telepał się wozem pewien ksiądz opętany myślą o spisaniu całej wiedzy w jednej księdze, a do tego wędrowali tędy jeszcze żydowscy kupcy, którzy z rodzimego Podola wieźli na południe na przykład wosk pszczeli, a;e gdy wracali, to wraz z nimi do Rzeczpospolitej trafiały w nie tylko tureckie fajki i tytoń, ale również nowe idee religijne.
Idee, które podpaliły świat żydowski, rozciągający się w tym samym świeci, a jednocześnie zupełnie niezależnej, obcej zbiorowej pamięci Polaków rzeczywistości gmin żydowskich. Co fascynujące – nie tylko my dzisiaj mało o tym wiemy, ale również wówczas polska szlachta, polscy księża, biskupi i król – dziejącej się niemal na ich oczach! – rewolucji nie zauważyli, a gdy się działa, nic kompletnie nie rozumieli.
Efekt kilkuletniej pracy Olgi Tokarczuk powala na kolana. Jej dzieło przypomina o tym, że w pędzącym świecie XXI wieku wciąż można wykonać ogrom pracy konieczny, by stworzyć coś naprawdę wielkiego. Między wierszami jednak Tokarczuk przemyca inną, dużo cenniejszą myśl – że Polska od zawsze miała problem z wychyleniem nosa poza, dziś już tylko metaforyczny, „szlachecki dworek” kultury dominującej. Że na obrzeżach znanej rzeczywistości, zabetonowanej konserwatywnym sojuszem prawicy postsolidarnościowej z Kościołem, dziać się mogą rzeczy fantastyczne – wystarczy tylko, wzorem jednej z postaci „Ksiąg Jakubowych”, z potrzeby wiedzy odważyć się sięgnąć dalej, niż jest przyjęte i niż wypada.
Recenzja książki została opublikowana na publica.pl w styczniu br. Wstęp od redakcji.
Jeden komentarz “Skarżyński: Naprawdę wielka podróż”