KASPROWICZ: Wybory to święto demokracji
Demokracja daje prawo do podejmowania głupich decyzji, ale pamiętajmy, że "foliarze" przeważają liczebnie nad naukowcami, a waga głosu nie zależy od wiedzy.
Wybory to święto demokracji. Ale zarówno obchody tego święta, jak i to, czym jest sama demokracja – zmieniało się zasadniczo. I wygląda na to, że będzie się zmieniać nadal, i to dość szybko. Nakłada się na siebie wiele czynników zmieniających nasze nawyki i rozumienie demokracji, zaś pandemia dodatkowo przyspiesza te zmiany.
Demokracja rozpoczęła się na małą skalę – skalę miasta. Dodajmy, miasta o populacji wielkości Sosnowca. Trudno się temu dziwić. Podejmowanie decyzji o losach wspólnoty przez „wszystkich” (wytłumaczenie cudzysłowu przyjdzie później) jest w sposób oczywisty możliwe jedynie wtedy, kiedy zainteresowani mogą debatować i wymieniać poglądy. Tysiące czy miliony obywateli nie znalazłoby platformy dyskusji i porozumienia – nie wspominając już o tym, że sam proces głosowania i liczenia głosów byłby logistycznym koszmarem. Stąd demokracja mogła zakwitnąć w małym polis, ale nadchodzące czasy imperiów skutecznie powstrzymały ją na stulecia. Abstrahując od czynników moralnych czy politycznych – imperium Aleksandra, Rzymem czy Persją nie dało się rządzić demokratycznie. W każdym razie, nie wtedy.
Przynajmniej częściowym rozwiązaniem tego problemu był wynalazek demokracji przedstawicielskiej, kiedy lokalne społeczności wysyłały swoich przedstawicieli do centrali. Tak działała demokracja szlachecka w Rzeczpospolitej, w której sejmiki lokalne wyłaniały posłów sejmu centralnego. Ta zasada poniekąd obowiązuje po dziś dzień właściwie we wszystkich demokracjach, a wybieranie posłów ma być właśnie świętem demokracji.
To dość przewrotne, bo święto to ma dość gorzki posmak. To zasadniczo jedyny dzień, kiedy mamy cokolwiek do powiedzenia w kwestiach politycznych. Politycy zabiegający o naszą uwagę w trakcie kampanii po wyborach właściwie zapominają o nas na kolejne trzy lata. Przez jeden dzień jesteśmy podmiotem polityki, we wszystkie inne – jedynie jej przedmiotem. Patrząc zaś na działania naszych przedstawicieli, poziom ich wiedzy czy kultury, często łkamy ze wstydu i zażenowania. Jednocześnie nasz wpływ na ich działania jest niemal zerowy, zaś wpływ na jakiekolwiek inne decyzje niezwykle rzadki. Jest dyskusyjne, na ile można nazwać tego typu ustrój „demokracją”.
Stąd dużym powodzeniem cieszy się idea referendów – dzięki którym możemy zadecydować o istotnych kwestiach osobiście. Te przejawy demokracji bezpośredniej to powrót do korzeni demokracji. Jednak nie są lubiane przez polityków, bo mogą zmieniać reguły gry i przewracać ustalony porządek. Referendum brexitowe zmieniło całkowicie pejzaż polityczny Wielkiej Brytanii – i choć pozornie nadal mamy dwie partie walczące o władzę, to mimo że wciąż nazywają się tak samo, ich polityka i kierownictwo zmieniły się drastycznie. Co ciekawe, wygląda na to, że referendów zwykle nie lubią też sami obywatele – z jednej strony domagają się podmiotowości, z drugiej na referenda często nie chodzą. Podawany przykład Szwajcarii, gdzie referenda są częste, zaś frekwencja utrzymuje się na wysokim poziomie, okazuje się wyjątkiem na światową skalę. Ostatnie polskie referendum miało jednocyfrową frekwencję i okazało się blamażem zarówno dla jego proponentów, jak i idei demokracji bezpośredniej. Zresztą propozycja kolejnego wysunięta przez prezydenta została utrącona przez jego własny obóz polityczny. Jeżeli dodamy do tego kolosalne koszty i logistyczny koszmar organizacji ogólnonarodowego głosowania – organizacja referendów wydaje się bezcelowa.
Czy jednak nie poddajemy się za wcześnie? Kolejne kraje eksperymentują z zastosowaniem nowoczesnych technologii informacyjnych do głosowania: zarówno te małe, jak Estonia (gdzie przez Internet głosuje już ponad 40 proc. uprawnionych), jak i największe, jak Indie czy Brazylia. Zasadniczo wydaje się, że to proste zadanie, w praktyce jednak nie jest tak trywialne, jak by się mogło wydawać. Pierwsza kwestia dotyczy bezpieczeństwa wyborów. Zapisy elektroniczne pojmowane tradycyjnie są łatwe do zmanipulowania tak przez obcych hakerów, jak i będących u władzy administratorów systemu. Zarzuty o takie właśnie manipulacje pojawiły się na przykład w Indiach. Z tego też powodu pilotażowe programy w niektórych krajach zostały zarzucone lub ograniczone np. do osób zamieszkujących za granicą.
Wybory są zatem na tyle bezpieczne, na ile niemożliwe do złamania są zabezpieczające je protokoły i na ile niezależni pozostają operatorzy systemu. Nie zapominajmy jednak, że podobne problemy na każdym poziomie towarzyszą wyborom tradycyjnym. Kolejne zwycięstwa Łukaszenki pokazują, że nie ważne, kto głosuje – ważne, kto liczy głosy, niezależnie od tego, czy są one na papierze, czy w komputerze. Problem z głosowaniem przez Internet jest jednak taki, że oszustwa w normalnym trybie wymagają rozbudowanej organizacji i koordynacji wielu osób. By zmienić wyniki e-głosowania, wystarczy pojedynczy haker. Jednocześnie audyty istniejących już systemów do głosowania w Australii, Szwajcarii, Estonii, Rosji i USA wykazały luki w zakresie zabezpieczeń – to poważny problem.
Wiele osób ma także obawy o tajność głosowania i przypisanie swojego głosu do swojej tożsamości. Ten problem jest jednak technologicznie rozwiązywalny. Architektury systemów gwarantujące anonimowość mogą dać nawet więcej: możliwość sprawdzenia, czy każdy z głosów został oddany przez uprawnionego do głosowania (i tylko raz), zaś głosującemu pozwala sprawdzić, czy jego głos został policzony i włączony do wyniku wyborczego – ale bez możliwości podejrzenia, kto oddał konkretny głos. To możliwości weryfikacji zupełnie niedostępne przy tradycyjnych metodach głosowania. Zresztą o tym, jak trudno zorganizować tajne wybory korespondencyjne, przekonał się Jacek Sasin. Zaproponowane wtedy rozwiązania wzbudziły powszechne niezadowolenie i kpiny, bo wymagały włożenia podpisanych oświadczeń i karty do głosowania do tej samej koperty. Rozwiązania elektroniczne pozwalają pozostawić na głosie kryptograficzny odcisk palca czytelny tylko dla tego, kto go tam zostawił.
Zresztą i problemy bezpieczeństwa znajdują kolejne rozwiązania. Technologia wykorzystująca blockchain (czyli infrastruktura odpowiedzialna za bitcoin) zapewniła anonimowe głosowanie w szwajcarskim mieście Zug, zaś wyniki głosowania były dostępne właściwie natychmiast. Jednocześnie dzięki organizacji bazy danych w bloki jakiekolwiek manipulowanie przy wynikach byłoby natychmiast widoczne. Fakt, że znowu mamy do czynienia z miastem ze Szwajcarii, nie jest przypadkiem. Częste organizowanie referendów wymaga poszukiwania efektywnych rozwiązań. Niebawem Szwajcar będzie głosować za pomocą smartfona, a my dalej będziemy drukowali pakiety wyborcze. Z drugiej strony, biorąc pod uwagę, że tradycja naszej nowoczesnej demokracji jest raczej dość młoda, zaś niezależność organów weryfikujących wyniki wyborów wątpliwa, to nasze zapóźnienie niekoniecznie musi nam wyjść na szkodę. Wejście w wysoce skomplikowane i trudne do audytu metody głosowania wymaga sporego zaufania do instytucji i procesów wyborczych – czego u nas wciąż brakuje.
Wydaje się jednak, że to nie technologia tworzy tu barierę. Osoba zarządzająca naszym krajem stwierdziła, że nie może być tak, że ktoś przy „komputerze pije piwko, jakieś filmiki ogląda i głosuje”. To nie licuje z powagą tego święta demokracji. Przecież jeśli dopuścimy obywateli do decydowania o kraju, to demokracja przestanie być świętem, a stanie się codziennością. To być może rozwiąże problem niskiego uczestnictwa, ale mój optymizm jest w tym zakresie ograniczony. Obywatel musi najpierw dostrzec, że jego uczestnictwo nie jest żartem, a demokracja nie jest świętem.
Niska frekwencja wskazuje na inny problem demokracji. Wczesne demokracje takie jak Ateny, Rzeczpospolita czy USA dopuszczały do decydowania wąską grupę obywateli – w okolicach 10 proc., a jednocześnie rozstrzygane problemy były stosunkowo proste. Dziś patrzymy na to rozwiązanie z poczuciem moralnej wyższości – ostatnie 200 lat to okres rozszerzania bazy wyborczej o kobiety, wcześniejszych niewolników czy chłopów pańszczyźnianych, osoby młodsze. Dziś prawa wyborcze są niemal powszechne, omijają jedynie osoby ukarane odebraniem tych praw lub uznane za niezdolne do podejmowania racjonalnych decyzji. Mimo to pojawiają się dyskusje, by rozszerzać prawa wyborcze na jeszcze młodsze osoby.
Tyle tylko, że wątpliwe jest, byśmy jako masa obywateli byli w stanie podejmować racjonalne decyzje w większości kwestii. Świat 200 lat temu był dużo mniej złożony. Dziś musimy sobie dawać radę w kwestiach regulowania sztucznej inteligencji, manipulacji genetycznych, zasad zdrowotnych dotyczących leków czy norm odnośnie ekspozycji na promieniowanie elektromagnetyczne. Ile osób z czystym sumieniem może powiedzieć, że jest w stanie podjąć racjonalną decyzję w tych sprawach? Prawdopodobnie tylko dwie grupy: eksperci z tej wąskiej dziedziny oraz grupy pseudonaukowe mające bardzo ugruntowane (i błędne) poglądy na te tematy.
Osoby wierzące w różne teorie spiskowe, teraz zwane w slangu internetowym „foliarzami”, były niegdyś marginalizowane i wyśmiewane. Teraz dzięki mediom społecznościowym zyskały możliwość zrzeszania się i oddziaływania na innych niezorientowanych m.in. poprzez dobrze przygotowane materiały propagandowe. Co więcej, często znajdują wsparcie finansowe i technologiczne w państwach nieprzyjaznych, które liczą na destabilizację wywołaną ich działaniami. I tak rosną zastępy i wpływy antyszczepionkowców, chemitrialsów, denialistów klimatycznych, antycovidowców i płaskoziemców. Lista jest długa i trudna do skompilowania, zaś efekty działań tych grup zaczynają być bolesne. Na przykład odmowa szczepień wpływa na powrót chorób niegdyś wyeliminowanych, zaś odmowa noszenia maseczek doprowadza niemal do kolejnego lockdownu. Z kolei działania odgórne doprowadziły do ograniczeń w stosowaniu w UE roślin genetycznie modyfikowanych, które mogłyby poprawić plony i ograniczyć stosowanie pestycydów.
Demokracja daje oczywiście prawo do podejmowania głupich decyzji, ale nie ma wątpliwości, że wyznawcy teorii spiskowych przeważają liczebnie nad naukowcami, bo waga głosu nie zależy od wiedzy czy doświadczenia. Jednocześnie techniki dezinformacyjne i propagandowe wpychają nas w decyzje o katastrofalnych i długoterminowych efektach. Tu wzorem po raz kolejny może być Szwajcaria, w której przed każdym referendum odbywa się kampania informacyjna i debaty ekspertów mające pomóc obywatelom w wyrobieniu sobie racjonalnych poglądów – krok zaniedbywany właściwie wszędzie indziej.
Przyszłość demokracji i wyborów jest zatem niepewna i najeżona niebezpieczeństwami. Przyszłe wybory będą bez wątpienia cyfrowe, pomimo oporu polityków starszej daty. Postępu nie da się zatrzymać, a jak pokazuje przykład miasta Zug – takie wybory mogą być sprawniejsze, bezpieczniejsze i tańsze niż prowadzone tradycyjną metodą. A kiedy tak się stanie, nie będzie technicznych przeszkód, by uczynić naszą demokrację bardziej bezpośrednią – tak, byśmy się bardziej czuli podmiotem, a nie przedmiotem polityki. Kluczowe jest jednak to, czy jesteśmy na to gotowi. Czy jesteśmy gotowi wziąć na siebie odpowiedzialność za podejmowane decyzje i ich efekty, czy jesteśmy w stanie zapewnić wiedzę i przedstawić racjonalne argumenty za i przeciw, tak by świadomy obywatel mógł sobie wyrobić opinię. W przeciwnym wypadku „foliarze” wygrają, a przegra demokracja.
fot. canva
Tomasz Kasprowicz – wiceprezes Zarządu Fundacji Res Publica, przedsiębiorca, ekonomista.