Republikanie odnowią NATO?
Szczyt NATO w Chicago był rozczarowujący. W ocenie Iana Brzezinskiego - syna doradcy prezydenta Cartera i członka republikańskiego "gabinetu cieni" - sojusz za prezydentury Baracka Obamy się nie rozpada, ale trzeszczy w szwach. Gdyby Romney […]
Szczyt NATO w Chicago był rozczarowujący. W ocenie Iana Brzezinskiego – syna doradcy prezydenta Cartera i członka republikańskiego „gabinetu cieni” – sojusz za prezydentury Baracka Obamy się nie rozpada, ale trzeszczy w szwach. Gdyby Romney wygrał nowa administracja, przywróciłaby na agendę konkretny zestaw propozycji działań i inicjatyw dla Europy Środkowej. Natomiast szanse Romneya wydają się całkiem spore.
Wojciech Przybylski: Na blogu „Shadow Government” magazynu „Foreign Policy” można znaleźć pięć punktów, które według pana powinny zostać zrealizowane na szczycie NATO w Chicago. Jakie są pańskie wnioski po zakończeniu tego szczytu?
Ian Brzezinski: Jak wiadomo, szczyty nie mogą nam specjalnie zaszkodzić. Dobrze jest zebrać razem głowy państw – członków Sojuszu, siedzących przy jednym stole i wymieniających się opiniami i oglądem spraw. To także kolejna okazja do podtrzymania bliskich stosunków pomiędzy uczestnikami. To tkanka, która łączy i spaja oraz pozwala relacjom przebiegać sprawnie, lub też sprawniej, niż gdyby nie znali się osobiście. Nie sądzę jednak, aby ten szczyt zapisał się jakoś w historii. Mój niepokój wzbudził kontekst, w jakim się odbywał, a który wskazywał na transatlantyckie rozluźnienie więzów, jeśli nie rozczarowanie. Obie strony Atlantyku wątpiły w siebie nawzajem, wątpiły we wzajemne przywiązanie. To także kontekst, w którym mamy Afganistan i wycofywanie stamtąd wojsk. Kontekst, który ma na uwadze dwa kryzysy gospodarcze, z których jeden dewastuje i dziesiątkuje zdolność bojową Europy. Równie istotne są nadal następstwa wydarzeń w Libii, dość udanej operacji NATO, która jednakże ujawniła ułomność europejskiej siły wojskowej, stawiając pod znakiem zapytania zaangażowanie Ameryki. Oraz oczywiście w kontekście nowej strategii obronnej Stanów Zjednoczonych, która zaznaczyła wyraźnie tzw. „zwrot ku Azji” decyzjami, aby znacząco zredukować ilość sił zbrojnych USA w Europie.
Co w takim razie uzgodniono na szczycie? Mieliśmy ratyfikację odwrotu z Afganistanu. Wszyscy wiedzą, że ta sprawa nie została zamknięta. Dokonał się pewien postęp, ale jest on kruchy, daleki jeszcze od pełnego sukcesu. A mimo to skupiliśmy się na wyjściu, a nie na dokończeniu misji. Jeśli chodzi o „smart defense” [„inteligentną obronę”], o możliwości bojowe, to dziwi mnie, że żaden z sojuszników – poza USA – nie złożył publicznej obietnicy co do osiągnięcia poziomu wydatków na zbrojenia rzędu dwu procent PKB. Nie było publicznych obietnic żadnego konkretnego sojusznika co do zaangażowania się w jakąkolwiek konkretną inicjatywę „smart defense”.
Inicjatywy, które zostały zaprezentowane i odpowiednio zaakcentowane, można potraktować albo jak śmiałe, choć nierealne wizje, albo jak projekty realizowane w terminie najbliższych dziesięciu lat, bądź też takie, którym po prostu dano nowe opakowanie, jak np. air-policing czy HES. To są już dobrze ugruntowane projekty. HES okazał się sukcesem. Ale to nie jest żadna nowa inicjatywa. Jeśli zaś chodzi o air-policing, to program patrolowania nieba nad państwami bałtyckimi trwa już od 2002 roku, więc jakim cudem można to przedstawiać jako nowy projekt? Tak więc, szczerze mówiąc, nie sądzę, żeby ten szczyt wywarł na Amerykanach wrażenie, że Europa jest gotowa do wzięcia na siebie większej liczby obowiązków w ramach działań Sojuszu. I nie jestem również zbytnio przekonany, by Europejczycy wracali po tym szczycie z większą wiarą w zaangażowanie Ameryki. Z tego powodu trochę martwi mnie to, jak ten szczyt będzie wyglądał za sześć miesięcy. Trudno mi uwierzyć, ze będziemy o nim mówić jako o szczycie, który odnowił transatlantyckie interesy.
Wspomniał Pan o tym, iż między Ameryką a Europą występuje jeśli nie brak zgody, to rozczarowanie. Dotyczy ono wydatków i zdolności wojskowych Europy. Czy istnieje szansa na zintensyfikowanie dialogu między USA a członkami UE w tych kwestiach?
Nie sądzę, aby istniała potrzeba prowadzenia zintensyfikowanego dialogu. Istnieje potrzeba zintensyfikowanych działań oraz planowania po stronie naszych europejskich partnerów. Nie kwestionuję działań Europejczyków jeśli chodzi o dokonywanie cięć budżetów obronnych w krótkim okresie ze względu na kryzys gospodarczy. Jeżeli się niegospodarnie zarządza budżetem, tak jak to miało miejsce, to musi przyjść czas zapłaty. Niektóre kraje posunęły się dalej w zaciskaniu pasa. Tak więc rozumiem redukcję wydatków zbrojeniowych i może nawet zdolności obronnej w krótkim okresie. Rozczarowuje mnie natomiast, podobnie jak wielu ludzi w Waszyngtonie i w Stanach, niechęć do patrzenia w dłuższej perspektywie czasowej, brak szerszego planu na to, jak odbudować zdolności obronne do poziomu, na jakim powinny się one znajdować. Powoduje to rozłam wśród sojuszników. Podobnie było na szczycie w Chicago, i ten problem nadal tworzy rozłam jeśli chodzi o europejskie planowanie obronne. Wszyscy są gotowi rozważać tylko zmniejszające się budżety, a niewielu z nich stawia sobie za cel czy choćby deklaruje osiągnięcie poziomu wydatków wojskowych do którego są zobowiązani, czyli 2 procent PKB.
Czy jest to również kwestia zaangażowania niemieckiej armii? Niemcy są najsilniejszą gospodarką na kontynencie, lecz zazwyczaj są niechętnie nastawieni do udziału w operacjach NATO.
Myślę, że Niemcy zrozumieli swój błąd, jakim była nieobecność w operacji libijskiej. Szkoda, że nie wzięli udziału, ale nie tylko oni, więc nie skupiajmy się na Niemcach. Oni są bardzo zaangażowani w działania w Afganistanie, podczas gdy wielu innych nie. Bardziej żałuję tego, że jedynie osiem z dwudziestu ośmiu państw członkowskich wzięło udział w misji czy choćby zaoferowało wsparcie wojskowe Komendantowi NATO. To była bardziej koalicja chętnych niż pełnoprawna operacja NATO.
Drugi z pięciu punktów dotyczył bezpieczeństwa wewnątrz samej Europy, na jej granicach. Chodzi tu o Macedonię, wciąż niepewne Bałkany, ale także Ukrainę i Białoruś. Jaka powinna być rola Stanów Zjednoczonych w tym regionie?
Po pierwsze – nie sądzę. żebyśmy mogli mówić o sytuacji, w której USA opuściło Europę. Rozczarowujące jest to, że obecna administracja amerykańska wydaje się mało zainteresowana procesem rozszerzania NATO, spełnienia wizji Europy niepodzielnej, wolnej i bezpiecznej. Od czasu szczytu w Bukareszcie w roku 2008 nie mieliśmy żadnego szczytu poświęconego sprawie rozszerzenia NATO. To jest rozczarowujące pod wieloma względami – dla Macedonii, Ukrainy i Gruzji, które pragną widzieć swoje kraje jako państwa członkowskie NATO, a nie widzą postępu. Jeśli chodzi o rozszerzenie to nigdzie nie widać postępu. Jeżeli będziemy mogli posunąć się do przodu, a nie widzę żadnych przeciwwskazań, to możemy wesprzeć te kraje, dać im pewność i wspomóc działania na rzecz przybliżania ich do transatlantyckiej wspólnoty, co jest przecież w naszym interesie. Lecz kiedy słyszą oni jedynie głuchą ciszę dochodzącą z Waszyngtonu, a w retoryce oferujemy im jedynie puste słowa o „otwartych drzwiach”, to trudno się dziwić ich rozczarowaniu. Uważam, że Stany Zjednoczone powinny ze wszystkich sił działać na rzecz spełnienia wizji Europy całej, niepodzielnej, wolnej i bezpiecznej, na rzecz rozszerzenia NATO. Dodałbym do tego, że widząc jak Ameryka sukcesywnie odrzuca wizję zrzeszonej Europy, państwa europejskie całkiem słusznie wątpią w zaangażowanie Ameryki. A więc gdybyśmy, jako Stany Zjednoczone, forsowali proces rozszerzenia NATO, robilibyśmy dwie rzeczy. Po pierwsze, wspieralibyśmy proces, który uczyni Europę bardziej stabilną i bezpieczną, a zatem także lepiej przygotowaną do współpracy z nami na innych polach, również poza regionem północnoatlantyckim. A po drugie, byłaby to bardzo prosta droga do tego, by udowodnić Europie nasze zaangażowanie.