PILCH: W środę, o piętnastej
Rozmowa z cyklu Z życia psychosomatycznego intelektualistów, która ukazał się w numerze 7/2002 "Res Publiki Nowej"
Barbara N. Łopieńska: Kiedy pytałam różnych ludzi, o czym z Panem rozmawiać, wszyscy mówili: Jak to o czym? O piciu i kobietach. Uważam, że to beznadziejne.
Jerzy Pilch: Jestem zahartowany w tym temacie i mam wypracowane odpowiedzi.
Umawiamy się, że o tym nie mówimy. To naprawdę beznadziejne.
Jak to mówił Gombrowicz, przed gębą nie ma ucieczki. Gęba speca od picia i speca od problematyki życia erotycznego czy kobiet dosyć do mnie przylgnęła. Ale też zgrzeszyłbym ciężko, gdybym powiedział, że ta gęba została mi przyprawiona bez powodu. Wiele lat bardzo ciężkiej pracy włożyłem w to, że jestem specjalistą od kobiet.
Nie rozumiem, dlaczego Pan uważa, Że to się udało.
Sam jestem zdumiony, ale szczegółów operacyjnych nie będę zdradzał.
Też mi! Szczegóły operacyjne!
Zaraz. Bo nie jestem pewien, czy mi się pani pogląd podoba. Literatura jest łączeniem fikcji z rzeczywistością, więc ja to łączyłem.
Proszę poopowiadać o literaturze. Bardzo ciekawi problem pierwszego zdania. Napisał Pan cztery powieści. Pamięta Pan pierwsze każdej z nich?
Pamiętam mniej więcej.
Jestem przygotowana: „W połowie lat osiemdziesiątych próbowałem przekonać choć jedną z kilku znajomych kobiet, by — odrzuciwszy precz skrupuły i rozważywszy na zimno wszystkie za i przeciw — zdecydowała się na krótkotrwałą poufałość z pewnym szwedzkim humanistą” (Spis cudzołożnic). „Gdy w roku pańskim 1990 doktor weterynarii Paweł Kohoutek spojrzał w okno i ujrzał idącą przez ogród swą aktualną kobietę z właściwym sobie pyszałkowatym fatalizmem pomyślał, iż przydarzyła mu się przygoda, która winna być ostrzeżeniem dla wszystkich” (Inne rozkosze). „Gdy ojciec i pan Trąba postanowili zabić I sekretarza Władysława Gomułkę, panowały niepodzielne upały, ziemia trzeszczała w szwach, rozpoczynała się udręka mojej młodości” (Tysiąc spokojnych miast). „Zanim pojawili się w moim mieszkaniu mafiosi w towarzystwie śniadolicej poetki Alberty Lula, zanim wyrwali mnie z pijackiego snu i zanim jęli się domagać – wpierw obłudnymi prośbami, potem bezpardonowymi pogróżkami — bym ułatwił druk wierszy Alberty Lulaj na łamach „Tygodnika Powszechnego”, zanim wystąpiły burzliwe wydarzenia, o których pragnę opowiedzieć, była wigilia wydarzeń, był zaranek i był wieczór dnia poprzedzającego, i ja od zaranka do wieczora dnia poprzedzającego popijałem brzoskwiniówkę” (Pod Mocnym Aniołem).
Niezłe. Niestety dalej uważam, że Płatonow miał lepsze. Na przykład początek opowiadania Człowiek, istota nieznana: „Natura nie obdarzyła Fomy Puchowa zbytnią czułostkowością: na trumnie żony krajał gotowaną kiełbasę, przegłodziwszy się na skutek nieobecności gospodyni”.
Sama nie wiem.
Pisanie pierwszego zdania nie jest dla mnie tożsame z początkiem. Nie jest tak, że muszę postawić pierwsze zdanie, a potem książka jedzie. Niektórzy zaczynali w ogóle od drugiego rozdziału, a podobno byli tacy, co i od trzeciego. Ja zapisuję raczej pewien obraz, ale, rzeczywiście, jestem czytelniczo przywiązany do tak zwanego kryterium pierwszego zdania i je stosuję. Zawsze miałem zwyczaj — co dotyczyło pisarzy, o których nie miałem zielonego pojęcia — że brałem książkę i czytałem pierwsze zdanie. Jak to się zaczyna, jak jest ustawiony glos? Bardzo dobre pierwsze zdania miał zawsze Bułhakow. Rosjanie w ogóle dobrze zaczynają. To słynne pierwsze zdanie Anny Kareniny — od razu dalekosiężny aforyzm. Mocne jest pierwsze zdanie Doktora Faustusa. Mój ojciec, który maniakalnie czytał tę książkę i nauczył się pierwszego zdania na pamięć, z właściwym sobie kabotyństwem często mi je cytował. Ono ma kilkanaście linijek, co mojego ojca zachwycało. Czytał maniakalnie jedną książkę w koło. Właściwie to on mi wpoił kult pierwszego zdania, choć do Doktora Faustusa akurat mam chłodniejszy stosunek i mam nadzieję, że nie przez toksycznego tatę. Ale on miał inżynierski stosunek do prozy, pokazywał mi palcem zdanie i mówił: Popatrz, tu się zaczyna, a tu kończy, widzisz, jaki majster? Wyrobił we mnie przeświadczenie, że sztuka pisania jest sztuką budowania kunsztownych okresów zdaniowych, co się zgubnie odcisnęło na moim stylu.
Ale to już nie jest wina pańskiego ojca.
Otóż jest to wina wyłącznie mojego starego, że tak zakończę ten wątek.
W wywiadach mówił Pan, że Pana ulubioną książką jest Czarodziejska Góra. Proszę mi to wytłumaczyć, bo mi się Pan z Czarodziejską Górą nie zgadza.
To książka, której w rozmaitych rozmowach i wypowiedziach używam w poręcznej funkcji „mojej ulubionej książki”. Lekturami można na pewien sposób manipulować. I ja, opisując moje życie i doświadczenia, wielokrotnie podkreślam, że pracuję w warunkach bardzo rygorystycznej cenzury wewnętrznej, ponieważ o pewnych rzeczach, wbrew pozorom, w ogóle nie mówię albo mówię krzywo, też kiedy opowiadam o moich lekturach, stosuję ostrą cenzurę albo kostium. Pewne ważne dla mnie lektury po prostu kamufluję. Kluczowym pisarzem jest Andriej Płatonow. Od 20 lat chciałbym o nim mówić, pisać, a poza jednym felietonem nic nie napisałem. O Czarodziejskiej Górze wygodniej mi opowiadać, bo to jedna z nielicznych książek, którą po prostu dobrze pamiętam. Ważnych naprawdę książek dobrze się nie pamięta. One inaczej wchodzą w emocję i w krew, toteż o ulubionych autorach, o Platonowie ciężko się rozwodzić. Nic więcej na ten temat nie umiem powiedzieć, a ponieważ lubię mówić o literaturze, to opowiadam o Czarodziejskiej Górze.
Która ma kiepskie pierwsze zdanie.
Kiepskie, ale uzasadnione.
Siada Pan i zaczyna książkę. Pisze pierwsze zdanie i ono musi się Panu spodobać, żeby napisać drugie.
Rzeczywiście prawdopodobnie pilnuję pierwszego zdania, bo pewnie podświadomie piszę dla kogoś, kto chodzi po księgarniach i stosuje jak ja kryterium pierwszego zdania. Ale chyba brniemy w ślepą uliczkę, bo nie o to w tym wszystkim chodzi. Odpowiadam na konkretnym przykładzie: książkę pod tytułem Inne rozkosze, którą można nazwać powieścią, zacząłem być może od pierwszego zdania, ale nie z powodu pierwszego zdania. Przez długi czas jak młodego poetę lub rasowego grafomana nawiedzał mnie obraz dziewczyny idącej przez ogród z walizką. Nie widziałem dla tego obrazu świadomego uzasadnienia, bo ani takich wspomnień nie miałem, ani nikt mi takiej historii nie opowiadał. Nie miałem na tym punkcie jakiejś obsesji, ale było to wystarczająco uciążliwe. Rozwiązałem tę uciążliwość w ten sposób, że zapisałem obraz. Zaczynam od obrazu, a nie od układu rzeczowników i czasowników. Pierwszy jest obraz.
Zapisany zdaniem. Co jest dla Pana najważniejsze: rytm, ucho, żart językowy?
Nie mam gotowej formuły. Osobiście lubię intensywne zdania i sam tak próbuję. Krzysztof Mętrak mawiał, że pisarza poznaje się po tym, jak umie zakręcić zdaniem. Swoją drogą, stara i do cna zgrana fraza.
Kto według Pana, poza Płatonowem, „dobrze kręci zdaniem”.
Dobrzy autorzy kręcą.
A czyje się Panu podoba? Prousta się Panu podoba?
Proust podoba mi się do tego stopnia, że nie pamiętam go całkiem.
Jak się ma talent, to chyba łatwo podrobić kręcenie zdaniem dobrego pisarza.
Jak się ma talent, można wszystko. Wydaje mi się, że dobre zdanie to takie, w którym jest dużo wiadomości, że tak nieoczekiwanie skręcę. Na przykład pierwsze zdanie z opowiadania Przemiana Kafki: „Gdy Gregor Samsa obudził się pewnego rana z niespokojnych snów, stwierdził, że zmienił się w łóżku w potwornego robaka”. Dowiadujemy się, jakie imię i nazwisko ma bohater, że spał w łóżku, że akcja się zaczyna rano, że nastąpiła straszliwa, niezrozumiała przemiana i jeszcze wiemy, w co się przemienił. Sporo wiadomości. Pamiętam Wisławę Szymborska, kiedy mówiła o zdaniu „Ogary poszły w las”. Jakie ogary? W czyj las? Dlaczego poszły? Kiepskie zdanie, to nic nie jest. I między innymi dlatego Żeromski wyleciał w powietrze. A co do świadomego podrabiania dobrego pisarza. Każdy pisarz jest raczej poddany nie bezpieczeństwu nieświadomego naśladownictwa wybitnych pisarzy.
Pan jest w takim wieku, kiedy człowiek już dobrze wie, czego nie potrafi zrobić. Pan się denerwuje, że nie potrafi napisać, co by chciał?
Wystarczająco mnie denerwuje to, co potrafię napisać.
Pytam, czy Pan wie, czego nie potrafi w tej literaturze zrobić.
Zastanawiam się, czego nie potrafię, i nic mi nie przychodzi do głowy. Może za młodu miałem na przykład poczucie, że bardzo łatwo napiszę powieść kryminalną, że zarobię na kryminale tyle pieniędzy, że będę mógł pisać potem tomy liryki. Dziś wiem, że jestem raczej autorem jednej książki, że piszę cały czas to samo i że cały czas obracam się wewnątrz jednego gatunku literackiego.
Mnie nie idzie o gatunek.
Mnie też nie. Nigdy mnie nie kręciło słowo „powieść” ani słowo „nowela”, ani „epika”, ale zawsze mnie kręciło słowo „proza”. Wiem, że piszę prozą. Nie mam trampoliny, która nawet hipotetycznie pozwoliłaby mi wyskakiwać do innych pomysłów pisarskich.
Zawsze Pan mówi, że chodzi o dobrze opowiedzianą historię. Czy dobra proza zawsze musi być dobrze opowiedzianą historią?
Lepiej, żeby była. Dobrze opowiedziana historia to określenie konieczne i wystarczające w moim pojęciu dla dobrej prozy. Tych afabularnych, a niby dobrych to właściwie nie znoszę.
W jednym z wywiadów powiedział Pan tak: „Mam poczucie literackiej klarowności”. Inni pisarze, którzy to przeczytali, musieli strasznie Panu zazdrościć.
Tak powiedziałem? Co to znaczy? Niech mnie Pan Bóg broni. To pewno była sezonowa wypowiedź, na którą sezon minął. Nie mam żadnego poczucia klarowności. Powoływanie się na wywiady ze mną jest bardzo ryzykownym zajęciem. Po pierwsze, nie pamiętam, po drugie, kwestionuję. Takie zdanie nie przeszłoby mi przez gardło. Może chodziło o moje upodobania czytelnicze, co mi się podoba, a co nie. Zostawmy to.
Co Pana do tej pory najbardziej w pisaniu udręczyło?
Młodość. Bardzo wcześnie zacząłem i wkroczyłem w tę dziedzinę od najgorszej strony, jaką można sobie wyobrazić, bo od szybkiego druku i od strony lektury pisarza, który był bardzo wtedy popularny, a dziś w całości zapomniany, który był bardzo złą szkołą literacką, choć do człowieka mam ciepły stosunek. To poeta Stanisław Grochowiak. Czytywałem go wtedy, kiedy wydawało mi się, że wszystko napiszę, łącznie z Iliadą, Odyseją i Ulissesem. Byłem natchniony. Drukowałem w harcerskim piśmie „Na przełaj”. W ramach choroby wszechstronności literackie, która mnie wtedy trawiła, drukowałem tam i prozę, i wiersze, i też dramat pod tytułem Mgła oraz liczne felietony i eseje. Kiedy piętnastolatek drukuje zaangażowaną poezję na przykład wiersz zatytułowany „Sen o drugiej Hiroszimie”, kiedy jego jedynym poetą jest Stanisław Grochowiak z tą swoją manierycznością, z najgorszymi, nieznośnymi napuszonościami, to jest zgubna szkoła. Nie ma się co dziwić, że minęły dziesięciolecia, zanim usłyszałem coś na kształt własnego głosu.
Jeśli uważał Pan, że napisze Iliadę, Odyseję i Ulisessa, to chyba się Pan dobrze czuł?
Dobrze, ale krótko. Niebawem bowiem po etapie euforii przyszedł długi okres niespełnienia i czułem się fatalnie. Przez długi czas była we mnie coraz bardziej potrzeba i chęć zostania pisarzem. Tyle że nie miałem nic do powiedzenia na żaden temat. Rozumie pani ten dramat? Przecież ja chciałem być pisarzem z powodów czysto cechowych. Chciałem być członkiem cechu pisarskiego. Chciałem mieć biurko, papiery, regał, pracownię i żeby drukowali. Być pisarzem! Być kimś takim jak Kornel Filipowicz. On miał dobry pisarski wygląd. Wysoki, szczupły, siwy. Mądre spojrzenie i zawaloną papierami pracownię. Bardzo byłem łakomy na takie atrakcje. W klasie maturalnej miałem również krótkotrwałą aspirację — jak to mówił Gombrowicz — do wyższości: aktorską. Przez pół roku chciałem być aktorem. Zwiedzaliśmy ze szkołą Teatr Słowackiego, kiedy trwała próba jakiegoś dramatu. Jeden z aktorów zorientował się, że jesteśmy w loży. Wykrzyknął do nas z równie studzienną, co kabotyńską intonacją: Na Boga Ojca, kim, panowie, jesteście?! Byłem nim zachwycony. Pomyślałem, że muszę być taki jak on.
Chyba przestaniemy Pana żałować.
Raz jeszcze podkreślam, że pracuję w warunkach ostrej cenzury wewnętrznej, najostrzejsze smaki i tak omijam. Jedna z kluczowych porad Gombrowicza dawana młodemu człowiekowi wchodzącemu do literatury to ta, żeby dzielnie znosić bardzo trudną sytuację polegającą na upublicznieniu własnego aspirowania do wyższości. „Kim chcesz zostać? Pisarzem!” To straszna wymiana zdań. Infernalna, wstydliwa, haniebna. Bardzo źle wspominam czas młodości. Jeśli coś dobrze wspominam z tamtego czasu, to pewien upór, który we mnie był. Pisałem również w „Życiu Literackim”, była tam kolumna zatytułowana „Licealiści piszą”. Prowadził to pewien krakowski maniak, mniejsza o nazwisko. Pewnego dnia przyszli klasycy literatury światowej, a ówcześni licealiści, pełni nieokiełznanej pychy zostali zaproszeni do redakcji. Wpierw przemówił do nas niezrozumiale Włodzimierz Maciąg, ale szczególnie dramatyczny moment nastąpił wtedy, kiedy pojawił się Władysław Machejek i wręczał nam nagrody książkowe. Każdemu podawał rękę i mówił: Uporu.
I wszystko było przed Panem. Teraz Pan się czuje lepiej?
Czuję się katastrofaaalnie. Tyle że mogę myśleć, że spełniły się moje marzenia, że mogę robić to, co zawsze chciałem robić. To mi wyszło. I czasem, czując się generaaalnie katastrofaaalnie, porządkuję sobie życie w ten sposób, że pytam: Jaki dziś dzień? Czwartek? A któraż godzina? 17.10? Ach, czwartek, 17.10, jeśli tak, to mówię sobie: z pełną dozą prawdopodobieństwa nie popełnię dzisiaj samobójstwa. Że mogę zaryzykować taką tezę.
To jak wyglądają mechanizmy Pańskiego rozpadu?
W obcowaniu z literaturą dobre jest to, że te „mechanizmy rozpadu” są już na ogół opisane, co przynosi ulgę. Do mnie niesłychanie przemawia zdanie — nie pamiętam, skąd ono jest, ale na pewno z jakiegoś Rosjanina, a Mrożek je zacytował w Miłości na Krymie, trzeba je sprawdzić, bo to wstyd nie pamiętać, a ja nic nie pamiętam — no więc popełnia facet samobójstwo, ma jeden zzuty but, drugi nie, zostawia kartkę a na kartce, napisane: Znudziło się wzuwać i zzuwać.
A panu w jaki sposób przenosi się głowa na ciało?
Drogą udręki, rzecz jasna. Na przykład uwielbiam grać w piłkę nożną, ale strasznie się męczę, a jak się męczę, to jestem udręczony. Gdziekolwiek spojrzeć, wszędzie wyłazi element, który może być źródłem daleko idącego niepokoju. Świat przedmiotów szturmuje nieustannie i panowanie nad układem przedmiotów, już nie mówię o teczkach z rachunkami i notatkami, staje się niemożliwe. Opanować świat przedmiotów! Ten świat staje się permanentnie nieczytelny. Teraz utopijnie sobie wyobrażam, że w nowym mieszkaniu będę miał większe pole w sensie geograficznym, więc szykuję sobie jeszcze większą własną zgubę.
A ile będzie miało mieszkanie?
Czterdzieści parę metrów. Gdzie są prawidła do butów? Gdzie fular? Gdzie akordeon?
Jak się pisarz spotyka z pisarzem, to o czym rozmawiają?
Tu odpowiedź mam kategoryczną: ja się nie spotykam z pisarzami. W ogóle jestem z natury rzeczy odludkiem. I nie jest to wynalazek ostatnich sezonów, bo zawsze byłem odludkiem. Ewentualnie miewam komunikację telefoniczną, która ma wielkie zalety, bo można się rozłączyć. Mam bardzo dobrze opracowane metody nie tyle nawiązywania kontaktów, co przerywania kontaktów ze światem. W ogóle się nie spotykam z ludźmi, nie zapraszam gości, niechętnie chodzę na spotkania towarzyskie, niechętnie chodzę gdziekolwiek. Zawsze to miałem, nawet wtedy kiedy byłem tak zwaną duszą towarzystwa. Spotkania z żadnym pisarzem sobie nie przypominam, a już takiego, żeby rozmawiać o literaturze, to w ogóle. Mam sporadyczny kontakt tylko z jednym, którego niezmiernie cenię – z Wiesławem Myśliwskim.
Czy Pan potrafi normalnie czytać dla przyjemności czytania, czy też cały czas zastanawia się Pan, jak to jest zrobione?
Zachowałem w moim przekonaniu niewinność. Cały czas szukam zachwytu. Zachwyt nie wyklucza widzenia techniki i też zachwycam się tą techniką.
Dobrze Pan zna polską literaturę, żeby wiedzieć, jak piszą koleżanki i koledzy?
W ogóle.
Przecież nikt w to kompletnie nie uwierzy.
Powiem tak: do niektórych kolegów zaglądam, sprawdzam, jak jest, i uspokajam się. Na ogół nie kupuję. Jakby było niepokojąco dobrze, tobym kupił. Stosuję kryterium pierwszego zdania. Można powiedzieć, że moja ignorancja co do literatury dzisiejszej rośnie, ale mam jakąś absolutną pewność, że gdyby było coś dobrego, tobym to przeczytał. A nie muszę przecież czytać książki po to, żeby się dowiedzieć, że jest niedobra.
Czytał Pan wszystkie książki, które były finalistkami Nike?
Nawet mi do głowy nie przyszło. Siedem książek miałem przeczytać?
Naprawdę trudno uwierzyć.
Sąsiadów tylko przeczytałem.
Czy Pan potrafi słuchać?
Lepiej czytam, niż słucham, ale też więcej słucham, niż mówię.
Ale jak już Pan mówi, to gotowymi zdaniami.
Bo ja myślę gotowymi zdaniami. Jestem wytrenowany w myśleniu gotowymi zdaniami. Jeśli mam jakiś rys, który odróżnia mnie od innych, to chyba ten, że jak idę ulicą Hożą, to czuję, że mnie chodzenie dobrze robi na myślenie. A jak myślę, to już całymi zdaniami. Nie to, żebym układał tekst, ale coś na kształt. Ludzie dość rzadko myślą całymi zdaniami, raczej sprawami, problemami, potrzebą, instynktem, obrazem.
Gdyby ktoś rozpisał konkurs literacki na zadany temat i wystartowałoby dziesięciu najlepszych polskich pisarzy, to Pan by stanął do takiego konkursu?
Zależy, jaka by była główna nagroda. Jakby była duża, to bym wystartował.
A kto by miał zasiąść w jury tego konkursu? Przez kogo chciałby Pan być oceniany?
Gustaw Flaubert, Wladimir Nabokow, Saul Bellow.
Co by Pan zrobił, żeby wygrać?
Próbowałbym głęboką treść ująć w interesującą formę. Proszę pani.
Otóż to. I to wcale nie jest śmieszne.
Nie mam nic więcej do dodania.
Nie miewa Pan problemów z treściami?
Nie ma treści, są obrazy.
Treści nie istnieją? Nieważne, co mamy do powiedzenia?
Niech mi pani precyzyjnie zada pytanie.
Zadałam. Idzie mi o to, czy nie ma kłopotów z tym, co ma Pan do przekazania.
Mam i się borykam.
Gdyby mógł Pan być mistrzem tylko Od formy albo tylko od treści, to co by Pan wybrał?
To podstawowy, powiedziałbym, błąd w myśleniu. Zupełnie niemożliwe postawienie kwestii. Odpowiem tak: w szkole podstawowej miałem wybitne zdolności matematyczne. Nawet chcieli mnie dać do specjalnej szkoły. Razem z przyjacielem Wiesiem Urasińskim rozwiązywaliśmy bardziej fundamentalne kwestie matematyczne, chcieliśmy zwłaszcza poobalać pewne niemożliwe do obalenia aksjomaty. Jest mianowicie udowodnione, że nie można podzielić konstrukcyjnie kąta na trzy równe części. To jest w geometrii niewykonalne, a myśmy z Wieśkiem taką konstrukcję wymyślili i nam wyszło. Poszliśmy do nauczyciela pana Moroza, wybitnego matematyka, w poczuciu, że od teraz ludzkość będzie dzielić konstrukcyjnie kąt na trzy części. On się głęboko zamyślił, myśmy w tym widzieli namysł nad naszą wielkością, a on powiedział: Zastanawiam się, panowie, gdzie jest wasz błąd. Nie może mi pani stawiać pytania, w którym jest tylko błąd.
Ostatnio rozmawiałam w tym cyklu z panią profesor Jadwigą Staniszkis i bardzo mi się spodobało jej zdanie: „Powiem wprost: nie interesuje mnie postkomunizm, interesuje mnie bardzo, co sama napiszę o postkomunizmie”. Chcę spytać, na ile Pan interesuje się sobą, a na ile resztą?
Mnie się też to zdanie podoba. Bo do diabła z tym, jak jest obiektywnie, to w ogóle nie ma najmniejszego znaczenia. Ale myślę, że mnie bardziej, niż mogłoby się wydawać, ciekawi reszta świata. Może przez to, że nie jest mną, czyli ciekawi mnie, jak jest możliwe, że coś nie jest mną. Lubię słuchać i odnotowywać zasłyszane zdania, bo niekoniecznie opowieści, i w tym sensie mam prostą ciekawość świata, w takich jednak granicach, że jest wykluczone, jakieś działania, które miałyby tę ciekawość zaspokoić. Żadnych wypraw w głąb rzeczywistości celem jej poznania. Wyprawą w rzeczywistość jest moje życie. Ale mam pewną, powszechną cechę, tyle że w wersji intensywnej. Ja mianowicie z kulawym kuleję, z jąkałą się jąkam, a z rudym rudzieję.
Sympatyczne, tylko się nie zgadza.
Na tym wszystko polega, że wizerunki samego siebie, które się buduje, są utopijne. I teraz trzeba by to pogodzić z poprzednio wysuniętą tezą, że jestem odludkiem. A odludek nie obcuje z rudymi.
Mówię, że to się kupy nie trzyma
Ale czasem odludek, ciężki pasażer, gorączkowo usiłuje nawiązać kontakt ze światem i być niezmiernie serdeczny. Jest gotów do bycia rudym w towarzystwie rudego. Rudzieje.
W towarzystwie krytyków literackich też? Jak Pan reaguje na recenzje?
Bardzo często mam poczucie obcości. Rozumowanie recenzenta czy innego egzegety wydaje mi się tak kompletnie w bok, że nie budzi już nawet i negatywnych emocji. Ale przyznaję, że recenzje z własnych książek czytam. I humor na parę godzin mogę mieć zepsuty, bo trudno obcować z własnym wykrzywionym wizerunkiem czy z koślawym odczytaniem własnych tekstów. Bywa, że pisarz w następnej książce próbuje ten swój wykoślawiony wizerunek korygować. Więc to może być inspirujące — następna książka jako skryta polemika z odczytaniami książki poprzedniej. To nie jest złe. Najstraszliwsze jest milczenie i brak rezonansu. A też przypadek tak zwanego kłopotliwego sojusznika: pochwały głupka. Ale nie pisze się dla tych, którzy rozumieją najlepiej, a zwłaszcza potrafią to wyrazić.
To kogo chciałby Pan zachwycić?
Chciałbym przeżywać więcej takich epizodów, jak wczoraj na rondzie ONZ. Stałem na pasach, zastanawiałem się, czy właśnie dzisiaj popełnię samobójstwo, czy nie popełnię, zmieniło się światło, podjechał samochód i wychyliła się pani, około trzydziestki, w ciemnych okularach, i powiedziała: Panie Jerzy, ja pana kocham. Zanim zdążyłem coś powiedzieć, odjechała.
I nie popełnił Pan wczoraj samobójstwa?
No, nie, ale nie mówię, że z tego powodu nie.
Jak jest Pan zaawansowany z następną powieścią, czyli Wschodnim akcentem?
Skończyłem pierwszy tom.
Będzie siedem?
Pierwszy tom jest określeniem metaforycznym. Będzie kilkaset stron. Jestem w jednej trzeciej.
Kiedy się wie, że już jest koniec?
Koniec nieraz zna się wcześniej. Da się gorzkie, przejmujące zakończenie, a potem trzeba tylko podprowadzić do tego końca całość.
Ile Pan dziennie pisze?
Siedzę, nie piszę. Staram się siedzieć codziennie, ale zanim siądę, muszę się z półtorej godziny pokręcić po domu, powymyślać coś, żeby nie siąść, w czymś podłubać, zmienić muzykę, wypalić pół paczki papierosów, zrobić sobie z pięć kaw, głęboko się zastanowić, czy może nie odpuścić tego wszystkiego, aż wreszcie siąść i coś się zaczyna. Najlepiej, jak kończę około piętnastej.
Samobójstwo zwykle popełnia Pan przed piętnastą czy po?
Po piętnastej nigdy. Po piętnastej to już tylko palę jak smok z nerwów. Ile będzie tomów? Siedem?… Dobre!
Z czego pisarz może najbardziej zwariować?
Pisarz jest strasznie zagrożony pychą. W wielkim wierszu Czesława Miłosza pod tytułem „Dziewięćdziesięcioletni poeta podpisuje swoje książki” jest mowa o Jerzym Andrzejewskim i Witoldzie Gombrowiczu. To nie jest o tym, że oni zwariowali, ale że, chcieli za dużo. Andrzejewskiego dziś w ogóle nie ma i chyba go nie będzie. A Gombrowicz zostanie częściowo, bo na przykład jego dramaty już wylatują w powietrze i są udręczające nawet w świetnych inscenizacjach, powieści, z wyjątkiem Transatlantyku, to męczarnia. Andrzejewski i Gombrowicz mieli to dotknięcie pychy. Niby spełnieni, ale obaj celowali, żeby być prorokami, i im nie wyszło. Ta nieustanna chęć poszerzania horyzontu swojej pozycji przez pychę może prowadzić do szaleństwa.
Pan ma jakieś własne techniki, żeby się trzymać w dobrym zdrowiu?
Mówiłem już pani: dużo palę.
Ale przecież Pan wie, że to na dłuższą metę pionu nie daje i wychodzi na minusach. Jaka technika daje zero?
Praca i wykonywanie własnego zawodu. Wtedy zjawiają się jaśniejsze momenty w zmarnowanym życiu. Nie wtedy, kiedy ukazuje się życzliwa recenzja albo dostaje się prestiżową nagrodę literacką, albo dobre honorarium, tylko kiedy jest godzina piętnasta i ma się złudzenie albo prawdziwe poczucie, to już wszystko jedno, bo złudzenie w środę działa, a fiasko czwartku jeszcze nie ma znaczenia, otóż jest to poczucie o piętnastej w środę, że ma się za sobą kilka godzin pracy albo stronę, która na oko wygląda dobrze. Tylko to może dać silę. Wychodzę na Warszawę, ruszam Hożą i z grubsza jest w porządku.
Co Pan Jeszcze lubi z życia poza pisaniem i sportem, tylko proszę nie opowiadać o kobietach.
Nawet mi do głowy nie przyszło.
Dlaczego, opowiadając o tej kobiecie, którą wiedziała Panu na rondzie ONZ, że Pana kocha, podkreślił Pan, że była około trzydziestki?
By podkreślić, że była osobą odpowiedzialną.
A gdyby miała około siedemdziesiątki, toby mi Pan opowiedział tę historyjkę?
Historię, nie historyjkę. Oczywiście, że bym opowiedział. Nie było ważniejszej osoby w moim życiu od mojej babki. Starość bywa wielkim czasem.
Pan w tym roku kończy pięćdziesiąt.
Pięćdziesiątka to taki moment, kiedy człowiek wie, że ważny jest święty spokój, a mówiąc bardziej obrazowo spokojne wypicie herbaty po południu w bardzo wąskim, podkreślam, towarzystwie. Nie ma lepszej rzeczy. I nie chwaląc się, przynajmniej raz w tygodniu to mi się udaje.