OSSER: Ostatnia kolejka PRL-u
Znajomi we Francji pytali mnie, kiedy wracam do Polski, fascynującego kraju, „w którym jest wszystko do zrobienia i wszystkie marzenia są dozwolone”
Do dzisiaj nienawidzę kolejek. Zawsze, gdy muszę w nich stać dłużej niż 20 minut, rezygnuję. W tej jednak stałem karnie. Nie pamiętam jak długo. Pamiętam tylko sznur ludzi na ulicy Talleyrand, w siódmej dzielnicy Paryża, wijący się przed budynkiem polskiej ambasady 4 czerwca 1989 r.
Pamiętam, jak wchodziłem przez piękną kutą bramę na dziedziniec, potem chyba po schodach. Podałem mój paszport, dostałem karty wyborcze i zagłosowałem na „Solidarność”. Myślę, że tak jak znacząca większość osób, które stały w tej kolejce. Atmosfera była podniosła, daleka od entuzjazmu, ludzie byli skupieni.
To był jedyny raz, kiedy odwiedziłem polską ambasadę w tamtym okresie. I była to na pewno ostatnia długa kolejka, w której stałem, nie z przymusu czy poczucia obowiązku, ale z nieskrywaną przyjemnością. Dla mnie była to ostatnia kolejka PRL-u.
Wyjechałem z Polski w 1985 r. na studia. Zanurzyłem się w życiu studenckim, między pracą, zajęciami i bibliotekami. Do wyborów nie miałem żadnego, praktycznie żadnego kontaktu z krajem, nie uczestniczyłem w życiu Polonii, ani tym społecznym, ani politycznym.
Pamiętam tylko, że chodziłem tylko do księgarni polskiej na Bulwar Saint-Germain, oglądając książki paryskiej „Kultury”, na które nie było mnie stać, i na wyspę Świętego Ludwika po książki Libelli, z charakterystyczna niebieską okładką, które rozdawano bezpłatnie.
Pamiętam, jak wyszedłem kiedyś stamtąd z ciężkim, trudnym do udźwignięcia naręczem książek, które z trudnością dowlokłem do mojej służbówki na siódmym piętrze. Do dzisiaj w mojej bibliotece jest jeszcze chyba Zmęczenie Michała Komara z tego okresu.
Rok 1989 był ukoronowaniem dobrej passy Polski we Francji, która trwała prawie dekadę.
W czasie zimnej wojny Polska została przez Francuzów trochę zapomniana, wtopiona w szary wschodni blok, „gdzie po ulicach chodzą polarne niedźwiedzie”. Rosja–Polska, Szwecja–Szkocja.
Mieszkańcy kraju nad Sekwaną odkryli ją ponownie z wybuchem strajków w Gdańsku w sierpniu 1980 r. I można bez przesady powiedzieć, że się w niej zakochali – niektórzy do szaleństwa.
Duża w tym zasługa prasy francuskiej, która kibicowała „Solidarności” i dokładnie, z pasją i entuzjazmem, relacjonowała strajki, manifestacje, podpisanie porozumień gdańskich.
Później wybuch stanu wojennego 13 grudnia wywołał we Francji niespotykany nigdy wcześniej i chyba nigdzie indziej przypływ solidarności z Polską. W żadnym innym kraju zwykły obywatel z tak dużym entuzjazmem nie angażował się w sprawy Polski. W ponad tysiącu francuskich miast ludzie wyszli wtedy na ulice, by protestować przeciwko człowiekowi w generalskim mundurze i ciemnych okularach, który zniewolił Polskę i skuł kajdanami „Solidarność”. W Paryżu manifestacja zgromadziła 50 tys. osób.
Studenci, związkowcy, wydawcy, drukarze, zwykli ludzie solidaryzowali się z Polską, uczestniczyli w manifestacjach, protestach, masowo organizowali zbiorki darów i pieniędzy. Niektórzy pilnie uczyli się języka, dla Francuzów przecież często niewymawialnego i z niezrozumiałą gramatyką, podróżowali do Polski z darami.
Przez cały okres stanu wojennego do Polski płynęły słowa wsparcia, leki, ubrania, żywność, nielegalne wydawnictwa, gdzieś pomiędzy paczkami maszyny do kopiowania i drukowania bibuły. Ludzie mieli na ustach słowa: „Solidarność”, Wałęsa (wymawiane Waleza), Jan Paweł II, Kuroń, Michnik, Mazowiecki, Geremek. Każda spotkana osoba z Polski budziła pozytywne emocje, stawała w centrum zainteresowania.
Entuzjazm ulicy nie przeniósł się jednak na stosunki oficjalne.
Po latach 70., w których tandem Valéry Giscard d’Estaing–Edward Gierek rozwijali stosunki ekonomiczne, nazwane później przez propagandę komunistyczną „modelowymi”, następna dekada naznaczona była raczej marazmem.
Pierwszy lewicowy prezydent Francji François Mitterrand, który doszedł do władzy w 1981 r., zajmował się raczej stosunkami transatlantyckimi, dominacją amerykańską i miejscem Francji na świecie niż Polską, która pozostawała dla niego integralną częścią bloku wschodniego. Według dyplomacji francuskiej przemiany na wschodzie, które zapoczątkowała „Solidarność”, mogły zaburzyć porządek zimnowojenny.
Wprowadzenie stanu wojennego było szokiem dla Francuzów, tak jak i dla całego świata. Oficjalnie potępiły go wszystkie siły polityczne we Francji, z wyjątkiem partii komunistycznej, tradycyjnie związanej z Moskwą i aktywnie popierającą jej politykę. Stanowisko partii komunistycznej w stosunku do stanu wojennego kosztowało ją potem utratę stanowisk w rządzie. Francja zażądała nawet międzynarodowych sankcji ekonomicznych w stosunku do Związku Radzieckiego.
Do historii przeszło jednak zdanie „Oczywiście, nic nie zrobimy” Claude’a Cheyssona, ministra spraw zagranicznych Francji, wypowiedziane 14 grudnia. Powiedzenie jest dziś już przysłowiowe i powtarza się je w przypadku różnych kryzysów międzynarodowych. Nawet jeśli tak się myśli, to tak się nie mówi, miał wtedy powiedzieć prezydent Mitterrand.
W grudniu 1985 r. Mitterrand jest pierwszym szefem zachodniego państwa, który przyjął generała Wojciecha Jaruzelskiego. Spotkanie trwało tylko godzinę i było, można powiedzieć, półoficjalne – generał Jaruzelski wszedł do Pałacu Elizejskiego przez furtkę w ogrodzie.
Spotkanie, które odbyło się na prośbę generała, jak potem przyznał Mitterand i jak się później okazało, nie było oficjalnie protokołowane i spowodowało wielką burzę na francuskiej scenie politycznej.
François Mitterrand miał jednak podobno słabość do polskiego generała, który go fascynował, a w stanie wojennym widział analogię do Francji okresu Vichy. Podczas gdy dla francuskiej opinii publicznej Jaruzelski był dyktatorem porównywalnym z Pinochetem, dla prezydenta Francji był, według ekspertów politycznych, gwarantem bezkrwawej transformacji.
„Doszedłem do wniosku, że najlepszą pomocą (dla Polski i Polaków) będzie rozmowa, a nie ignorowanie się” – powiedział potem Mitterand.
Patrząc w szerszym kontekście, trzeba zauważyć, że wizyta Jaruzelskiego miała miejsce po wizycie Gorbaczowa w Paryżu w październiku tego samego roku – pierwszej podróży piewcy pierestrojki do zachodniej stolicy, i to w momencie ocieplenia stosunków między Stanami Zjednoczonymi i Związkiem Radzieckim. Francja walczyła o swoje miejsce na arenie międzynarodowej.
Już w 1989 r. Mitterand przyjechał do Polski z pierwszą oficjalną wizytą państwową, dokładnie pomiędzy dwiema turami wyborów, kiedy znane były pierwsze wyniki. Poparł rządzących, których nazwał „ludźmi odważnymi, mającymi głębokie poczucie odpowiedzialności”. Polskie władze dostały wtedy znaczną pożyczkę gospodarczą. Mitterand odwiedził również Lecha Wałęsę w Gdańsku i spotkał się z delegacją „Solidarności”.
Mnie we Francji znajomi pytali, kiedy wracam do Polski, fascynującego kraju, „w którym jest wszystko do zrobienia i wszystkie marzenia są dozwolone”.
Tak naprawdę, jednak zainteresowanie Polska było coraz mniejsze. Mniejsza była tez sympatia ulicy, a ta polityków przerodziła się w nieufność.
Francja nie sprzyjała rozszerzeniu Unii europejskiej o Polskę i inne kraje dawnego bloku wschodniego. Jej zdaniem, rozszerzenie było zbyt kosztowne, rozszerzało za bardzo strefę wpływów niemieckich i przenosiło środek ciężkości Unii za bardzo na wschód.
Ale to wszystko obserwowałem już w Polsce, do której wróciłem w maju 1995 r. jako korespondent „Le Figaro”. Pierwszym artykułem, który napisałem, był reportaż z manifestacji górników pod Sejmem. Było ich podobno dziesięć tysięcy.
Na tej manifestacji, na której górnicy walczyli o swoje miejsca pracy, które miały zostać zlikwidowane, zrozumiałem, ze odzyskanie niepodległości i przywrócenie demokracji to dopiero początek drogi, która będzie bardzo kamienista, czasami bolesna.
Bernard Osser – dziennikarz Agence France-Presse.