Kogo to obchodzi?
Praworządność, pomimo iż jest uniwersalną i ważną ideą, nie jest w stanie zjednoczyć polskiego społeczeństwa. Ona nas po prostu zupełnie nie interesuje.
Bardzo dobrze pamiętam lipiec 2017 r. Byłem wtedy jeszcze sędzią RP, orzekałem w sądzie rejonowym w Katowicach. Razem z tłumem obywateli stałem przed warszawską siedzibą Sądu Najwyższego. Trwał protest przeciwko zmianom w ustawach o Krajowej Radzie Sądownictwa, Sądzie Najwyższym i sądownictwie powszechnym. Zapłonął „łańcuch światła” utworzony z tysięcy świec.
Prolog: „To jest nasz sąd”
Miałem wtedy wrażenie, że uczestniczę w pogrzebie. Niezwykle eleganckim, godnym, zmuszającym do namysłu, ale jednak pożegnaniu czegoś ważnego. Że (który to już raz?) my, prawnicy, zawiedliśmy społeczeństwo.
W busie, którym nocą wracałem na Śląsk, ekran mojego telefonu rozbłyskał co chwilę powiadomieniami. Znajomi (nie tylko) prawnicy przesyłali zdjęcia z protestów w ich miastach: Łodzi, Poznaniu czy Krakowie. Okazało się, że praworządność wyciągnęła ludzi na ulice. Stanęli przed sądami. Uznali, że rządy prawa są wartością, za którą warto się opowiedzieć. Do czasu masowych demonstracji przeciwko ustrojowej reformie w Izraelu, Polska była jedynym krajem, w którym zmiany w sądownictwie skutkowały masowymi, ulicznymi protestami.
W to, że praworządność może nas połączyć, wierzyłem dość długo. Postawię jednak tezę zupełnie odwrotną: ta jedna z kluczowych i fundamentalnych dla Unii Europejskiej wartości nie jest w stanie połączyć Polaków. Przeciwnie, na jej przykładzie widać kilka poziomów polaryzacji społeczeństwa, a nawet jednej grupy zawodowej: prawników.
Trafna diagnoza
Jednym z haseł, z którymi szła do wyborów Zjednoczona Prawica była konieczność zreformowania wymiaru sprawiedliwości. „Dudapomoc” była z kolei jednym z motorów kampanii prezydenckiej Andrzeja Dudy. Chodziło głównie o to, aby wśród wielu przywracanych Polakom wartości była również sprawiedliwość. Sprawiedliwość rozumiana najczęściej jako prosty odwet, surowa i szybka kara, ale również taka, którą teoretycy określają mianem informacyjnej. Ta definicja kładzie duży nacisk na poinformowanie strony procesu o jej uprawnieniach, o treści rozstrzygnięcia i możliwych środkach zaskarżenia.
Obywatele sądów i wyroków po prostu nie rozumieli. Komunikacyjnie wymiar sprawiedliwości był wciąż najbardziej oddaloną od nich władzą. Kluczowym komunikatem był wyrok, a sędzia miał być wyłącznie „ustami ustawy”. W ten sposób, informację o działaniach wymiaru sprawiedliwości przekazywał zawsze ktoś inny: media, a przede wszystkim niezadowolona z rozstrzygnięcia obywatelka.
Bo zwykła Kowalska chciała zrozumiałych i prostych procedur, wyroku zasądzającego alimenty na jej dzieci od partnera wydanego w rozsądnym terminie, możliwego do wykonania. Chciała również, aby wpis do księgi wieczystej odziedziczonego kawałka rodzinnej nieruchomości nastąpił po miesiącu, a nie po pół roku. Chciała mieć dostęp do akt sprawy w formie cyfrowej, bo na wizytę w sądowej czytelni po prostu nie ma czasu.
Polski wymiar sprawiedliwości wciąż źle pracuje. Trzecia władza pozostawała zaniedbana organizacyjnie i technologicznie, bazowała na przestarzałych procedurach. Podpis pod orzeczeniem nadal jest świętością, elektroniczna komunikacja z sądem jest raczej wyjątkiem niż regułą. Sędziowie, przytłoczeni setkami spraw do rozpoznania, uwikłani są również w tysiące czynności technicznych, których wciąż nie mogą delegować komuś innemu. Co ciekawe, ocena funkcjonowania wymiaru sprawiedliwości przez tych, którym zdarzyło się przed nim stanąć jest wyższa niż osób, niemających z Temidą bezpośredniego kontaktu.
Niezłomni?
Czas na głównych bohaterów ostatniego okresu w prawniczej historii Polski – sędziów. Zacznijmy od chlubnych postaci w liczącej 10 tys., uprzywilejowanej i specyficznej grupie zawodowej. Nikt tak nie narażał się rządzącym jak niezawiśli sędziowie i niezależni prokuratorzy. Przedstawiciele trzeciej władzy (sensu largo, prokuratorzy podlegają ministrowi sprawiedliwości, pełniącemu funkcję Prokuratora Generalnego), poza mediami stali się jedynymi krytycznymi recenzentami władz: wykonawczej i ustawodawczej.
Należy wciąż przypominać, że sędzia Wojciech Łączewski skazał ministrów biorących udział w aferze podsłuchowej – uruchamiając lawinę niespotykanych prawniczych interpretacji – od decyzji prezydenta Andrzeja Dudy (przecież prawnika) o „uwolnieniu sądów od problemu” po uchwały Sądu Najwyższego. Sprawa nadal nie została prawomocnie zakończona.
Inny warszawski sędzia – Igor Tuleya – uzasadniając jedną z procesowych decyzji poinformował opinię publiczną o tym, jak w Polsce robi się politykę, czyli o obradach w Sali Kolumnowej Sejmu. Rządzący uznali, że sędzia ujawnił tajemnicę państwową i zaczęło się polowanie na Tuleyę, łącznie z jego wielomiesięcznym zawieszeniem w czynnościach służbowych. Niewygodny dla władzy sędzia nie mógł orzekać. W Polsce, w Unii Europejskiej, w XXI wieku. Przypomnę: artykuł 2 traktatu o Unii Europejskiej jako jeden z jej fundamentów wymienia praworządność.
Jedną z twarzy oporu Sądu Najwyższego był sędzia Stanisław Zabłocki, praktykujący katolik, były adwokat. Mecenas Zabłocki reprezentując rodzinę rotmistrza Witolda Pileckiego w procesie rehabilitacyjnym doprowadził do uniewinnienia bohatera. Bohatera również dla obecnie rządzących.
Poza sędziami, piszącymi chlubne karty dziejów, znaleźli się też tacy, którym z władzą było po drodze i do twarzy. Okazało się, że dla niektórych „jastrzębi” ze Stowarzyszenia Sędziów Polskich „Iustitia” znalazły się intratne posady, a oni z oferty skorzystali. Sędziowie zasilili Ministerstwo Sprawiedliwości, zostali członkami nowej Krajowej Rady Sądownictwa, objęli posady rzeczników dyscyplinarnych. Warto przypomnieć: polskich sędziów jest około 10 tys. Do „Iustitii” należy ich 3600, co wcale nie oznacza, że w pełni podzielają poglądy i wartości swoich znanych koleżanek i kolegów.
Władzę polityczną i reformy legitymizuje około 100 sędziów (członkowie KRS, rzecznicy dyscyplinarni, niektórzy prezesi sądów). Pozostaje ponad 6 tys. sędziów, którzy chcą przede wszystkim orzekać. Nie każdy z nich chce być jak Tuleya, Zabłocki czy… Maciej Nawacki – prominentny członek KRS, który wsławił się między innymi podarciem projektu uchwały zebrania sędziów. A żeby jeszcze skomplikować ten obraz: około 2500 sędziów i asesorów zostało powołanych na swoje stanowiska z udziałem nowej KRS, a zatem z poważnymi zastrzeżeniami, czy stanowią sąd ustanowiony zgodnie z przepisami.
Ta łamigłówka nie ma prostego rozwiązania. Gorzej, że chodzi o rozstrzyganie spraw obywateli. O tym, co robią polscy sędziowie napisano już i wciąż pisze się wiele. Nie tylko w Polsce. Na europejskich uczelniach powstają artykuły naukowe, prace magisterskie i doktoraty o sytuacji w polskim wymiarze sprawiedliwości. Naukowcy już wiedzą, że źle się dzieje w państwie polskim. Dostrzegają też pewną bezradność instytucji Unii Europejskiej wobec polskich i węgierskich „innowacji” ustrojowych.
Zwykłej Kowalskiej nie interesują heroiczne dokonania niezłomnych sędziów. W dodatku nie potrafi zrozumieć meandrów postępowań dyscyplinarnych (bo sama ma problem ze zrozumieniem wezwania z sądu), wrogiego przejęcia Trybunału Konstytucyjnego, czy przymusowych delegacji bezkompromisowych prokuratorów.
Gdzie ta polaryzacja?
Można stwierdzić, że w negatywnej ocenie wymiaru sprawiedliwości Polacy byli wyjątkowo jednomyślni (wspomniane badania CourtWatch, zawierające również wyniki badań zaufania do sądownictwa – przyp. Aut). Podział zaczyna się gdzie indziej – w poszukiwaniu przyczyny takiego stanu.
Od początku rządów Zjednoczonej Prawicy jako winnych obecnego stanu rzeczy wskazywano sędziów. Bezprecedensowa kampania społeczna „Sprawiedliwe sądy”, na którą rządzący wydali miliony piętnowała kastę, ukazując wybrane przykłady niegodnych sędziów.
Co ciekawe, kampanię prowadziła związana z rządem agencja, a sąd orzekł o niezgodności jej działań ze statutem. Poza sędziami – przestępcami w togach – jak opisywano ich w oficjalnej narracji, winni również byli sędziowie-komuniści. Poszukiwania komunistów w togach wymagały znacznie więcej trudu. Przeciętna polska sędzia (bo to urząd mocno sfeminizowany) miała w 2019 r. niecałe 47 lat, czyli nie tylko nie „łapała się” na składanie oświadczeń lustracyjnych, ale w chwili upadku komuny była w szkole średniej.
Należało zatem wzmóc starania, poszukując sędziów-komunistów w sądach wyższych instancji, gdzie z reguły zasiadają osoby starsze niż przeciętni orzecznicy. Po wnikliwej kwerendzie udało się odnaleźć kilku sędziów, którym można było przypisać hańbiące zachowania w okresie stanu wojennego. Ich procesy (przed sądami i sędziami oczywiście) wciąż trwają. Ale wciąż nie udaje się przekonać obywateli, że to właśnie niegodni togi w okresie stanu wojennego prawnicy odpowiadają za stan sądownictwa.
Tak się składa, że w procesach dyscyplinarnych sędziów bronią inni sędziowie oraz adwokaci. Niektórzy robią to, mimo że nie uznawali sądu dyscyplinarnego za sąd. Kolejny fragment polskiej prawniczej łamigłówki. Również w środowiskach adwokackich ocena reform sądownictwa nie jest jednoznaczna, dla części adwokatów właściwie nic się nie stało.
Prawnicy nie mogą więc dojść do porozumienia odnośnie znaczenia ostatnich reform sądownictwa i – szerzej – istoty praworządności. A co mają powiedzieć obywatele? Chyba najłatwiej im przyjąć narrację rządzących, że to wciąż „kłótnie w rodzinie” i że wszystkiemu winni sędziowie.
A praworządność?
Kulminacją protestów przeciwko reformie sądownictwa był Marsz Tysiąca Tóg w styczniu 2020 r. w Warszawie. Wtedy nie tylko obywatele, ale prawnicy – w strojach urzędowych – wyszli na ulice miasta. Towarzyszyli im sędziowie z całej Unii Europejskiej. Tej wspólnoty, która również zapomina o znaczeniu praworządności, starając się co jakiś czas sobie o niej przypomnieć. Niedawno wprowadzony mechanizm warunkowości jest tego najlepszym przykładem.
Ingerencja władzy politycznej w sposób wykonywania sądowniczej nie jest zresztą jedynie polską (i węgierską) specjalnością. Politycy starają się ograniczać niezależność sądów również w Słowenii, Portugalii, Rumunii, Czechach czy Włoszech. Lista nie jest pełna.
Niemal miesiąc po Marszu Tysiąca Tóg przez Warszawę przeszedł marsz poparcia dla reform. Zapewne gdyby nie pandemiczny lockdown takich demonstracji odbyłoby się jeszcze kilka – przeciw reformie, za jej postulatami, czy z zupełnie innym przekazem. W dodatku, obie manifestacje w intencji ich organizatorów zmierzały do identycznego rezultatu – lepszego i sprawiedliwego sądownictwa. Problem w tym, że rozumianego zupełnie inaczej.
Zgodnie z badaniami Fundacji Courtwatch równe części (30 proc.) Polaków popierają reformy sądownictwa, sprzeciwiają się nim i nie są tym w ogóle zainteresowane. Z badań CBOS wynika, że w 2020 r. kontynuacji reformy sądownictwa chciały 2 proc. społeczeństwa, a wycofania się z reform – 1 proc. Te zagadnienia nie interesowały 97 proc. Polaków.
Bez gwarancji niezależnego sądownictwa zgodnego nie tylko z unijnym traktatem, ale kształtowanym od dekad orzecznictwem TSUE, Polska nie tylko nie będzie się liczyć w unijnym klubie, ale sama będzie się z niego wykluczać.
Od 24 lutego 2022 r. stosowanie militarnych porównań wydaje mi się niestosowne, ale chciałbym sparafrazować zdanie Georgesa Clemenceau o wojnie: „praworządność jest zbyt poważną sprawą, by powierzyć ją prawnikom”. To sprawa każdego z nas. Tak niewiele przecież trzeba, żeby nas połączyła. W dodatku, prawnicy – zwłaszcza sędziowie są wciąż dłużnikami społecznego poparcia. Może nadszedł czas zapłaty tego zobowiązania?
—
Jarosław Gwizdak – prawnik, członek zarządu Instytutu Prawa i Społeczeństwa w Warszawie. Nauczyciel akademicki, felietonista „Rzeczpospolitej”. Ekspert ds. praworządności w międzynarodowych programach w Ukrainie i Gruzji.
Fot. Canva Pro.