JASSER: Gospodarka w dobie demokracji nieliberalnej

Dopiero następne wybory pokażą, czy to tylko chwilowe zauroczenie, czy trwały romans z koncepcją budowania silnej Polski w kontrze do Zachodu i modelu demokracji liberalnej


Wojciech Przybylski: Co powoduje odmienny stosunek Unii Europejskiej do Polski i Węgier?

Adam Jasser: Są różnice między Węgrami a Polską powodujące, że Komisja Europejska naciska mocniej na Polskę. Najczęściej tłumaczy się to członkostwem partii premiera Orbana w chadeckiej Europejskiej Partii Ludowej, a więc silnym zapleczem politycznym. PiS natomiast jest w Partii Konserwatystów i Reformatorów, która po decyzji Wielkiej Brytanii o wyjściu z UE straciła na znaczeniu.

Jest jeszcze inny czynnik. Orban zdecydowanie wygrywa wybory, co daje mu bardzo silną demokratyczną legitymizację. Instytucjom UE niezręcznie jest ją kontestować.

W przypadku Polski sytuacja wygląda tak, że rządzący, mając 38 proc. poparcia w wyborach, zafundowali nam rewolucję ustrojową, przy wyraźnym sprzeciwie znacznej części społeczeństwa i z naruszeniem reguł państwa demokratycznego. Zachowują się tak, jakby mieli większość konstytucyjną.

Również pozycja obu krajów w polityce unijnej jest inna.

Polska jest ważniejsza z punktu widzenia Unii. Jesteśmy największym krajem regionu, a także głównym przykładem success story transformacji oraz rozszerzenia UE na wschód. Na członkostwie skorzystaliśmy jak żadne inne państwo, biorąc pod uwagę skalę zapaści gospodarczej odziedziczonej po komunizmie. Jak ostatnio zauważył Skeptical Economist na Twitterze, wartość dodana w sektorze przetwórczym wzrosła w Polsce o prawie 150 proc. od czasu wejścia do UE.

„Res Publica Nowa” pt. Jak być razem? dostępna w ksiegarni.

To, że Polska w tej chwili sama neguje swoje osiągnięcia, kontestuje ład instytucjonalny i podstawowe zasady wspólnoty, wywołuje ogromne niezrozumienie i podważa wiarę w sens rozszerzenia Unii w stopniu dużo większym niż przykład Węgier. Unia jest w stanie przymykać oko na grypę w jednym czy dwóch mniejszych państwach, ale nasz kraj to zawodnik innej wagi. To przez pryzmat Polski Zachód patrzy na cały proces rozszerzenia, a więc wydarzenia u nas definiują podejście Unii do krajów aspirujących, takich jak Ukraina czy Bałkany. Polska z wizytówki i adwokata rozszerzenia Unii stała się czynnikiem zniechęcającą resztę wspólnoty do przyjmowania kolejnych państw.

Do tego, tworząc sojusz z Węgrami i znajdując poparcie jeszcze jednego większego państwa niechętnego unijnemu projektowi, na przykład Włoch, może powstać koalicja, która osłabi i tak już nadwyrężoną zdolność Unii do wspólnego działania. Węgry nie miałyby na to szans, stąd odmienna reakcja w stosunku do Polski.

Dla Orbana to wygodna zasłona.

To jest stara gra unijna i Węgrzy w nią potrafią grać. Jak ma się kłopot, to najlepiej schować się za kimś, kto ma w danej sprawie jeszcze większy kłopot. Widoczne było to np. w dyskusji na temat przyjęcia Turcji do UE na początku poprzedniej dekady, kiedy tę opcję brano jeszcze poważnie. Niemcy byli niechętni, jeszcze bardziej Francuzi, a jednak każdy udawał, że głównym hamulcowym była Grecja. Jak Grecja odpuściła, to nagle okazało się, że inni mają większy problem.

Widać to też było podczas dyskusji dotyczącej przyjęcia uchodźców. Początkowo głównym krytykiem kwot były Węgry, teraz jest Polska, ponieważ Orban sygnalizuje, że zgodzi się przyjąć trochę uchodźców.

Zgodził się na przyjęcie nawet kilku tysięcy uchodźców.

Z punktu widzenia Węgier pojawienie się konfrontacyjnej Polski było błogosławieństwem. Na tle rewolucji, jaka zachodzi w Polsce, Orban może być postrzegany jako osoba pragmatyczna.

Orban cztery lata temu zdefiniował nieliberalną demokrację. Czy możemy mówić o niej również w odniesieniu do Polski?

Obecny obóz władzy rozumie demokrację w ten sposób, że skoro ktoś ma większość w parlamencie, to może wszystko. Paradoksalnie może to przypominać brytyjskie spojrzenie na suwerenność parlamentu. Tyle że w systemie brytyjskim jest cały system zabezpieczeń – tych osławionych checks and balances: Monarchia, Izba Lordów, niezwykle silne i szanowane sądownictwo oraz niezależne media, także państwowe. Do tego przestrzegane są zasady i dobre zwyczaje parlamentaryzmu. Ze względu na te wszystkie zabezpieczenia w Wielkiej Brytanii nawet absolutna większość w parlamencie nie zdecydowałaby się uchwalić w nocy rewolucji kadrowej w sądownictwie po zaledwie kilku dniach debaty.

W Polsce wyłączono prawie wszystkie bezpieczniki wbrew sprzeciwowi znacznej części społeczeństwa. W Rumunii, o której w Polsce czasem mówi się jak o kraju daleko za nami, to się nie udało, bo tam prezydent zadziałał kilkakrotnie jak bezpiecznik, stanął po stronie ładu instytucjonalnego.

Dlaczego w Polsce te bezpieczniki nie zadziałały?

„Res Publica Nowa” pt. Przemoc, rewers republiki dostępna w księgarni.

W moim odczuciu ta bezwzględność obecnej większości bierze się z przekonania, że tylko ona ma moralny mandat do rządzenia, tylko ona reprezentuje polską tożsamość narodową. Kiedy więc rządziły inne opcje (nawet centroprawicowa PO), to były one przedstawiane jako uzurpatorzy, których mandat do rządzenia jest z definicji nieważny. Będąc w opozycji, obecna partia rządząca wkładała olbrzymi wysiłek w podważanie legitymizacji swoich oponentów do sprawowania władzy i reprezentowania Polski. To stąd ta ogromna rozbieżność w tym, co mówili o roli opozycji wtedy, i co mówią teraz.

Tyle że Polska to nie Węgry — w polskim społeczeństwie widać silny opór przeciwko takiemu definiowaniu wspólnoty i reguł demokracji. Do tego dochodzi buntownicza natura Polaków. Skala oporu jest widoczna w protestach i sondażach – przy wspaniałej koniunkturze gospodarczej, niskim bezrobociu, 500+ i całym propagandowym wzmożeniu poparcie dla partii rządzącej rzadko przekracza 40 proc.

Czy Polska trwale odwróciła się od zachodniego modelu liberalnej demokracji?

Dopiero następne wybory pokażą, czy to tylko chwilowe zauroczenie, czy trwały romans z koncepcją budowania silnej Polski w kontrze do Zachodu i zachodniego modelu demokracji otwartej i konsensualnej. Wiele zależy od tego, czy rządząca większość złagodzi kurs, i od tego, czy koniunktura gospodarcza będzie nadal tak korzystna.

Do tego dochodzi arytmetyka wyborcza. Wyniki wyborów 2015 r. odzwierciedlały potrzebę zmiany po bezprecedensowych dwóch kadencjach jednej koalicji, ale rozkład mandatów w Sejmie był trochę przypadkowy. Lewica sama się wyeliminowała, umiarkowana centroprawica i liberałowie wystartowali podzieleni. To ironia losu, że ci, co najgłośniej skandowali „Nie straszcie PiS-em”, dziś są forpocztą buntu przeciwko rządom tej partii.

Co w takim razie powinna robić opozycja?

Wykazywać na podstawie twardych faktów, że obecny kurs szkodzi realizacji marzeń o silnej Polsce. Jeżeli będzie w tym wiarygodna dla Polaków, to może wygrać nawet w spektakularny sposób. Na tym etapie tej masy krytycznej nie ma. W znacznym stopniu dlatego, że sytuacja gospodarcza jest dobra. Dla wielu ludzi kwestie swobód i reguł demokratycznych są kwestiami bardziej odległymi w porównaniu do jakości życia. Niskie bezrobocie, rosnące zarobki, 500+ i inne programy okraszone narracją o dumie narodowej wpływają na preferencje umiarkowanych, przepływowych wyborców. A to od nich zależy, kto wygrywa wybory. I choć wielu ekonomistów zaczyna widzieć chmury na horyzoncie, to bieżące dane wskazują na bardzo dobrą kondycję gospodarki. Ba, może najlepszą w historii Polski, jak udokumentował to Marcin Piątkowski w swojej niedawno wydanej książce.

Zaraz, zaraz. Mówiono, że poprzednie cztery albo nawet osiem lat było najlepszym okresem. Obecnie jest jeszcze lepiej?

„Res Publica Nowa” pt. Szał bankiera dostępna w księgarni.

Obiektywnie rzecz biorąc, tak. Poprzednie osiem lat było czasem wielkiego światowego kryzysu, a zatem pole manewru w polityce fiskalnej czy prospołecznej było ograniczone. Udało się poprowadzić politykę tak, że wbrew burzy na świecie Polska była tą wyśmiewaną w kraju z prawa i lewa zieloną wyspą.

Z punktu widzenia makroekonomicznego było to ogromnym osiągnięciem. Polska była przez lata liderem wzrostu w Europie. Ale sytuacja na rynku pracy i w budżecie zaczęła wyraźnie się poprawiać dopiero pod koniec drugiej kadencji, kiedy europejska gospodarka wreszcie ruszyła.

Dziś 60 proc. Polaków uważa sytuację finansową swoich rodzin za dobrą, a tylko kilka procent za złą. Ten trend rozpoczął się już w 2008 r., kiedy było to odpowiednio 30 do 20 proc. Na koniec rządów koalicji PO-PSL było to już 40 do 10, i to pomimo kryzysu!

Obecnie rządzący przejęli stery akurat w momencie, kiedy działania poprzedników i poprawa światowej koniunktury sprawiły, że bezrobocie spadło dalej, sytuacja budżetu poprawiła się i mogli spełnić oczekiwania społeczne. Szczęście w polityce też się liczy. Błędy w polityce gospodarczej popełniane dziś wypłyną z opóźnieniem, więc na razie idziemy siłą rozpędu.

Jak powinna wyglądać polska gospodarka z punktu widzenia ideowego? Plan Morawieckiego zakłada zwiększenie roli państwa oraz polskich przedsiębiorstw na rynku. Do tego dochodzi większa dyscyplina fiskalna.

Nacjonalizm gospodarczy jest stary jak świat, tyle że w Polsce jest on teraz sprzężony z przekonaniem, że rola państwa w gospodarce musi być znacząco większa. Budowanie zamożności i siły gospodarczej w oparciu o polski kapitał jest nośnym tematem obecnym w debacie publicznej od 1989 r. Tyle tylko, że tego kapitału, zwłaszcza prywatnego, jest mało. Nie ulega wątpliwości, że bez olbrzymiego zastrzyku finansowego i wiedzy z zagranicy polski sukces nie byłby możliwy.

Prywatyzacja była zawsze niezbyt popularna w Polsce, narosło wokół niej mnóstwo mitów, choć jej bilans z gospodarczego i społecznego punktu widzenia jest ewidentnie dodatni. Natomiast kryzys z 2008 r. ujawnił również mankamenty związane ze sprzedażą prawie całego sektora finansowego zagranicznym inwestorom. W sytuacji, gdy bilanse wielu z tych instytucji znalazły się w opłakanym stanie z powodu trudnej sytuacji na ich podstawowych rynkach, zakręciły kurek z finansowaniem także w Polsce. To gwałtowne zatrzymanie, a czasem wręcz wycofanie kapitału w warunkach światowego kryzysu wytworzyło ryzyko dla całego systemu finansowego i gospodarki w Polsce.

To systemowe ryzyko dostrzegł również poprzedni rząd i instytucje takie jak Międzynarodowy Fundusz Walutowy czy Bank Światowy. Dziś na pewno istnieje świadomość, że warto, aby krajowy kapitał był obecny w kluczowych sektorach takich jak finanse. Widzimy to także w innych gospodarkach rynkowych. UE rozważa regulacje, które będą mogły blokować przejęcia europejskich firm, jeżeli tworzyłoby to ryzyko systemowe inne niż tylko zagrożenie dla konkurencji. Ale to co innego, niż zwiększanie własności państwowej i ręczne sterowanie firmami przez rząd. W Polsce to nie jest tylko przywrócenie równowagi, dostosowanie do lekcji z kryzysu, ale próba przestawienia wajchy kompletnie w drugą stronę.

Rząd byłby do tego zdolny?

„Res Publica Nowa” pt. Praca – Frustracja – Radykalizacja dostępna w księgarni.

Moim zdaniem przecenia potencjał rozwojowy płynący z kontrolowania przez państwo większości dużych firm. To jest powrót do koncepcji z lat 70. Często słyszymy, że polityka wobec firm ma być powtórką z Deutschland AG. Dla mnie to mrzonka, bo na początku tego wieku zajmowałem się sektorem korporacyjnym w Niemczech, kiedy „Niemiecka Spółka Akcyjna” – czyli sieć powiązań korporacyjnych i politycznych między największymi firmami – dogorywała w wyniku utraty konkurencyjności. Niemcy bardzo gruntownie odeszli od tego modelu na rzecz najlepszych praktyk korporacyjnych, zgodnie z którymi nawet jeżeli państwo jest udziałowcem, to przestrzega standardów ładu korporacyjnego sektora prywatnego.

Jeżeli marzymy o silnych polskich markach, to nie możemy zarządzać największymi spółkami z udziałem skarbu państwa jak państwowym folwarkiem. Dziś jest taka trochę gierkowska narracja o budowaniu potęgi gospodarczej przez państwo, a mało słychać o tym, że kluczowe jest podnoszenie konkurencyjności firm. Konkurencja rynkowa jest niezbędna do wzrostu efektywności, innowacyjności i wydajności, a my idziemy w stronę decydowania przez państwo, kto ma odnieść sukces na rynku. To nie zadziała teraz, tak jak nie zadziałało za Gierka.

Niestety pojawia się również oligarchizacja. Dzięki dużej aktywności zagranicznego kapitału po 1989 r. uniknęliśmy tego zjawiska w większym stopniu niż inne kraje transformacji. Natomiast teraz mamy pierwsze znaki, że oligarchizacja postępuje, tylko że ma charakter partyjny – funkcjonariusze partyjni przejmują stanowiska w dużych podmiotach kontrolowanych przez państwo.

Czy to rzeczywiście oligarchizacja?

To quasi-oligarchizacja. Biznesmeni nie zbudowali imperiów w zamian za kooperację z władzą, tylko to władza tworzy własnych oligarchów, ewentualnie co jakiś czas ich wymienia. Kompetencje nie odgrywają przy tym roli. To dopiero jest „uwłaszczenie nomenklatury”. Oczywiście można posiadać afiliację partyjną i być dobrym menedżerem. Tak kiedyś wybierano osoby do zarządów w krajach zachodnich, ale po pierwsze dziś to już rzadkość, a po drugie w Polsce ma to zupełnie inny charakter. Tu selekcji dokonuje się przede wszystkim ze względu na zasługi partyjne – stanowisko jest postrzegane jako finansowa nagroda.

Widzimy wyraźnie, że dotyczy to całej gospodarki: rad nadzorczych, zarządów spółek i spółek zależnych.

Jakie są konsekwencje tych działań?

Obniża się efektywność przedsiębiorstw, ponieważ nie są optymalnie zarządzane. Rady nadzorcze będą fasadowe i uwikłane w politykę. To nieuchronnie będzie prowadziło do utraty wartości lub przerzucania kosztów złego zarządzania na konsumentów, zwłaszcza tam, gdzie firmy te mają quasi-monopolistyczną pozycję.

Nie jest jasne, czy w obecnym politycznym otoczeniu istnieje presja na podnoszenie efektywności firm państwowych, czy mają być one narzędziami realizacji politycznej wizji i sponsorem kampanii propagandowych władzy. Widzimy, że przekazują znaczące fundusze na priorytety rządowe, co obniża ich efektywność i wartość. Proszę zobaczyć, co się ostatnio wydarzyło z akcjami Orlenu w zestawieniu z innymi firmami tego sektora na świecie.

Polska nadal nie znalazła formuły, by utrzymać kontrolę własnościową nad największymi firmami, które nie powinny być sprzedawane zagranicznym inwestorom branżowym, a równocześnie mogły funkcjonować na zasadach sektora prywatnego w warunkach otwartej konkurencji. Koncepcja sovereign wealth funds, czyli specjalnych funduszy, które zarządzają udziałami państwa w spółkach na zasadach rynkowych, nie przyjęła się w Europie Środkowej.

Wróćmy do założeń polityki gospodarczej rządu. Często słyszymy retorykę wspierającą polski kapitał i sceptyczną wobec zachodniego.

Sprzeczność polega na tym, że retoryka mówi o wspieraniu polskiego kapitału i sceptycyzmie wobec zachodniego, ale praktyka wygląda odwrotnie. Znaczna część aktywności rządu polega na zachęcaniu zachodnich inwestorów np. poprzez ulgi czy specjalne strefy, co nie przeszkadza równocześnie grzmieć o neokolonializmie i eksploatacji Polski przez zły zagraniczny kapitał.

Ale to nie jest bynajmniej schizofrenia, to raczej stosowanie odrębnej narracji do odrębnego grona słuchaczy. Orban jest mistrzem tego gatunku. Kiedy byłem szefem redakcji regionalnej Reutersa, często jeździłem na Węgry i obserwowałem rosnący publiczny radykalizm Orbana, który wtedy był w opozycji. Kiedy przy okazji zapytałem ambasadora jednego z krajów G7 w Budapeszcie, na ile bierze słowa Orbana na poważnie, odpowiedział mi, że nie za bardzo, bo po każdym mocniejszym wystąpieniu Orban i jego ludzie uspokajają dyplomatów, że to tylko na użytek wewnętrzny.

Trzy lata temu byłem świadkiem wystąpienia w Krynicy prezesa Kaczyńskiego, który drobnych, małych i średnich polskich przedsiębiorców nazwał de facto złodziejami, mówiąc, że będą musieli zwracać to, co ukradli.

Retoryka polsko-kapitalistyczna sprowadza się przede wszystkim do państwowych firm, natomiast duży i średni sektor prywatny postrzegany jest z podejrzliwością. Zamiast tego słyszymy, że w sektorze prywatnym najważniejsze są małe firmy. To idzie w poprzek naszej wiedzy o tym, jak powstają silne narodowe marki, co niby jest celem polityki gospodarczej. To jest bajka dla dorosłych.

Czy to, co się dzieje z polskim sądownictwem, będzie miało wpływ również na gospodarkę?

Znów paradoks. Niepewność związana z pogorszeniem się rządów prawa bardziej zagraża polskim niż zagranicznym przedsiębiorcom, którzy w pewnym stopniu mają osłonę swoich krajów macierzystych. Na przykład poprzez BIT-y, czyli umowy o ochronie inwestycji (Bilateral Investment Treaties – przyp. red.), które nadal obowiązują. W sytuacji wątpliwości, czy w Polsce ochrona prawna nadal jest rzetelna, dla wielu zachodnich inwestorów sądy unijne i BIT-y są zabezpieczeniem. Polski przedsiębiorca, co to niby jest solą ziemi, coraz bardziej boi się arbitralności decyzji władzy. Obawa przed „podpadnięciem” władzy widoczna jest zwłaszcza w sektorach ściśle regulowanych przez państwo.

Czy obecną politykę gospodarczą Polski możemy porównywać do węgierskiej? Pojawiają się opinie, że niektóre rozwiązania są wzorowane na tym, co wprowadził Orban.

Orban używa podobnej retoryki – ale i tam zachodni inwestorzy zachęcani są do inwestowania.

Do czego może doprowadzić taka hipokryzja?

Można powiedzieć, że jest to w jakimś stopniu pocieszające, bo oznacza, że integracja ekonomiczna z zachodnimi partnerami z UE jest tak silna, że pozostanie kotwicą przynależności do wspólnoty. Dlatego część krajów unijnych, przede wszystkim Niemcy, stosuje politykę przymykania oczu w stosunku do wydarzeń w Polsce i na Węgrzech. Nie oznacza to akceptacji tego, co się dzieje, ale założenie, że w długofalowym interesie Europy oraz interesu gospodarczego i politycznego Niemiec nie jest pogłębianie napięcia z Polską.

Inny stosunek prezentuje Francja, która zawsze była sceptyczna wobec rozszerzenia UE na wschód, a teraz uważa, że wydarzenia w Warszawie i Budapeszcie uwiarygodniły takie podejście. To wyraźnie słychać w wypowiedziach prezydenta Macrona, kiedy sugeruje zepchnięcie Polski i Węgier do drugiej ligi europejskiej.

Wymiana handlowa Niemiec z krajami Grupy Wyszehradzkiej jest wyższa niż z Francją.

To także pokazuje, że pole manewru dla polityki nacjonalistycznej w gospodarce jest ograniczone. Ten cały bałagan odbije się jedynie na polskich firmach – ich potencjał będzie pod presją. Co sprytniejsi polscy przedsiębiorcy będą stopniowo przenosić się gdzie indziej. Odpływ talentów będzie się pogłębiał, i już to widać. Zamiast powrotów Polaków z Anglii, pomimo brexitu i poprawy na krajowym rynku pracy, obserwujemy dalszy odpływ talentów z Polski.

Czy może to oznaczać spadek inwestycji?

W ostatnich kilkunastu miesiącach nastąpiła dywergencja, tzn. wzrost, jaki odnotowujemy w Europie zachodniej, jest mieszaniną inwestycji i konsumpcji, podczas gdy w Polsce zdecydowanie wzrost napędza konsumpcja – inwestycje prywatne i publiczne są powolne. Stopa inwestycji kształtuje się znacznie poniżej celów deklarowanych przez rząd.

Jak to wygląda z punktu widzenia pułapki średniego wzrostu związanego z dość niską efektywnością pracownika?

Raczej mówi się o pułapce średniego dochodu. Spowolnienie tempa wzrostu jest naturalne dla bardziej rozwiniętej gospodarki – rynki wschodzące rosną szybciej, ponieważ mają większą przestrzeń do doganiania. Natomiast im jest się wyżej, tym trudniej wygenerować nowy wzrost. Stopa rozwiniętych gospodarek plasuje się na poziomie 2–4 proc., a rozwijających się na 6–7 proc.

Faktem jest, że niektóre kraje doszły na pewien poziom rozwoju, mierzony dochodem na głowę mieszkańca, a teraz nie są w stanie wspiąć się wyżej. Zasadnicze pytanie brzmi: czy ta „pułapka średniego dochodu” to zjawisko czysto ekonomiczne.

Czyli, że problem nie leży po stronie ekonomicznej?

W słynnej książce Dlaczego upadają narody wydanej w 2012 r. ekonomiści Daron Acemoğlu i James Robinson wskazują na przykładzie wielu krajów, że pułapka średniego dochodu jest zjawiskiem instytucjonalnym. Bez rządów prawa, stabilnych i rzetelnych instytucji i polityki kompromisu opartej na wiedzy po prostu nie da się stworzyć takiego otoczenia regulacyjnego i takich stosunków społecznych, które będą sprzyjały dalszemu wzrostowi zamożności. Czyli nie wysokość podatków, a stabilność otoczenia i rządy prawa są kluczem.

Z tej perspektywy najbardziej zamożne kraje przez stulecia wypracowały model polityki społecznej i gospodarczej, gdzie równoważy się interesy, szuka kompromisów. Gdzie normy, zwyczaje i zbiorowe doświadczenie są osłoną dla instytucji. W krajach transformacji zbudowano takie instytucje, ale nawet po 25 latach nie są one tak głęboko zakorzenione w zbiorowej świadomości. I kiedy przychodzi taki moment, jak obecnie w Polsce, okazuje się, że stosunkowo łatwo je sparaliżować.

Źródłem pułapki średniego dochodu jest zatem bardziej kultura niż ekonomia.

PiS obecnie zapewnia wzrost czynnika socjalnego, natomiast instytucjonalny niszczy.

„Res Publica Nowa” pt. Pamięć i bezpieczeństwo dostępna w księgarni.

Od początku transformacji w Polsce mamy trudność ze znalezieniem równowagi pomiędzy wolnym rynkiem a polityką społeczną i przemysłową. Często mówi się o wojnie plemiennej między dwoma największymi partiami, a dużo bardziej „plemienna” i idąca w poprzek partyjnym przekonaniom jest konfrontacja pomiędzy utopijną koncepcją państwa, które ma wszystkim sterować, dawać i odbierać w imię sprawiedliwości społecznej, a równie utopijną wizją kreowania wszelkich relacji społecznych przez wolny rynek.

W tej pierwszej wizji silne i niezależne instytucje są oczywiście przeszkodą, są źródłem osławionego „imposybilizmu”. W tej drugiej instytucje są trochę jak wieże z kości słoniowej – sterowane przez technokratów i ekspertów bastiony wolnego rynku. Tymczasem w krajach rozwiniętych dobrze funkcjonujące niezależne instytucje są „inkluzywne”, otwarte. Wyraża się to na różne sposoby – kolegialność podejmowania decyzji, przejrzystość działania, regularne składanie raportów parlamentowi i opinii publicznej. Ich cele często są mieszanką celów gospodarczych i społecznych. Amerykański bank centralny ma za zadanie walczyć z inflacją, ale i bezrobociem.

Czarno-białe postrzeganie polityki gospodarczej i społecznej, miotanie się od jednej skrajności do drugiej jest prawdziwą pułapką średniego dochodu, bo utrudnia konsensus społeczny, funduje wstrząsy i niepewność regulacyjną, która jest zabójcza dla rozwoju. Tymczasem chociażby skandynawski model społeczno-gospodarczy pokazuje, że zamożność tworzy się dzięki równowadze pomiędzy naciskiem na wolny rynek i efektywność gospodarczą a wrażliwością społeczną i silną rolą państwa. Wydaje mi się, że illiberalizm jest częściowo rewoltą wobec czysto wolnorynkowej koncepcji.

Czy to sceptycyzm wobec całej transformacji?

Sceptycyzm wobec ekstremalnej wersji wolnorynkowej, która wytworzyła swoją silną tożsamość i narrację w Polsce. Ta narracja każe nam wierzyć wbrew doświadczeniom całego wysokorozwiniętego świata, że jakakolwiek polityka przemysłowa czy społeczna, jakakolwiek interwencja państwa w wolność gospodarczą to komunizm, faszyzm i narodowy socjalizm.

W mojej opinii niezrozumiały dla szerszej publiczności zapał ludzi o wyraźnie centrowych lub wręcz egalitarnych poglądach, by do ostatniej kropli krwi bronić utopijnej wizji wolnego rynku wynika z tego, że widzą „faszyzm” jako alternatywę. I niestety dziś działania władzy utwierdzają to przekonanie i pogłębiają fałszywą dychotomię.

Da się ją przełamać?

Szukanie kompromisu i prowadzenie pragmatycznej polityki opartej o wiedzę i sprzyjającej wzrostowi będzie coraz trudniejsze. W moim odczuciu potrzebę takiej polityki czuł dobrze Donald Tusk. No i dostało mu się od obydwu plemion. Jedno wbrew faktom twierdziło, że Polska jest w ruinie, drugie wbrew temu, co dziś widzimy, że zaraz w nią popadnie. Licznik długu nie odzwierciedlał tego, co jest rzeczywistym wyzwaniem dla Polski.

Z drugiej strony mam wrażenie graniczące z pewnością (cytując klasyka), że podskórnie wielu Polaków czuje dziś bardziej niż kiedykolwiek, że te plemienne ekstrema wiodą nas na manowce. Czują, że można równocześnie bronić polskich interesów i być w sercu Europy, że można pogodzić gospodarkę rynkową z aktywną polityką społeczną, że można pielęgnować tożsamość narodową bez popadania w nacjonalizm. Że można mieć różne poglądy i nawet ostro walczyć politycznie, ale przestrzegając demokratycznych reguł gry.

Adam Jasser – były prezes UOKiK, sekretarz stanu w kancelarii Premiera Donalda Tuska w 2010-15, a wcześniej dyrektor programowy think-tanku demosEuropa i wieloletni dziennikarz Agencji Reutera

Fot. Piotr Drabik (CC BY 2.0)

Skomentuj lub udostępnij
Loading Facebook Comments ...

Skomentuj

Res Publica Nowa