Izba straceń
Całe pisarstwo Jarosława Iwaszkiewicza oscyluje wokół upływu czasu, poczucia straty, wokół wiecznego spóźnienia i dojmującego smutku z tym wszystkim związanego. Jak u Tomasza Manna, gdzie Wenecja piękna jest tylko od zewnątrz, bo pod podszewką śmierdzi […]
Całe pisarstwo Jarosława Iwaszkiewicza oscyluje wokół upływu czasu, poczucia straty, wokół wiecznego spóźnienia i dojmującego smutku z tym wszystkim związanego. Jak u Tomasza Manna, gdzie Wenecja piękna jest tylko od zewnątrz, bo pod podszewką śmierdzi wieczną stęchlizną.
Poprzez owo analogiczne odczuwanie czasu ci dwaj pisarze zawsze wydawali mi się bardzo do siebie podobni. Piękno zdaje się dla nich wyłącznie odwrotnością brzydoty, a grecka młodość, namaszczona południowym słońcem cielesność pozostają naznaczone zarzewiem śmierci. U Iwaszkiewcza są to fascynacje już wczesnomłodzieńcze, czego przykładem są już nie młodzi, ale przecież nie starzy jeszcze mężczyźni robiący bilanse życiowe mocno przed upływem swojego biologicznie mierzonego czasu – jak w przypadku Wiktora Rubena, bohatera Panien z Wilka. Albo umierający, którzy tym bardziej używają doczesności, a na ich tle wycofani, rozczarowani życiem, zdrowi, silni, ale chorzy duchem – jak ci dwaj bohaterowie Brzeziny, którym natura – jakby na przekór – poplątała temperamenty.
Nie inaczej jest w dzienniku, i to od pierwszego tomu. W trzecim się to wszystko intensyfikuje, nabiera nieuchronności. Mamy do czynienia z człowiekiem ewidentnie starym. To już nie są melancholiczne obawy, a realna rzeczywistość. Iwaszkiewicz przez prawie dwadzieścia lat czuł paniczny lęk przed śmiercią i w ostatnim tomie dzienników te obawy są tematem przewodnim. Stary czuł się już długo wcześniej, bo pierwszy tom dziennika kończy się na roku 1955 – pisarz miał wówczas lat 61 i uważał, że wszystko ma już za sobą.
A jego życie wypełnione było zawsze doświadczeniami, którymi można by obdzielić kilka osób. Pisanie, lektury, tłumaczenia, prace związkowe, rozliczne wyjazdy – Iwaszkiewicz wyrywał życiu każdą sekundę, dokarmiał się najmniejszym kąskiem. Kochał życie w jego najbardziej wyrafinowanych przejawach. Dlatego tak szybko zaczął liczyć ten czas, który upłynął, tak szybko zaczął się bać. Lękał się upływu czasu, a jednocześnie przemijanie go fascynowało. W dzienniku dominuje raczej pospolity lęk, tym straszniejszy, że realny i dość bezpośredni, zarazem – jak napisałem wcześniej – wszechobecny. Podobne wrażenie dają odczuć jego ostatnie wiersze.