I nawet mgła nie jest już niewinna
Romantyzm w teatrze przywraca – zamiast doświadczenia wspólnoty – poczucie winy. Czy naprawdę interesują nas traumy przeszłości? Czy potrzebne nam są romantyczne upiory do mówienia o tym, co ważne tu i teraz? Kilka słów o […]
Romantyzm w teatrze przywraca – zamiast doświadczenia wspólnoty – poczucie winy. Czy naprawdę interesują nas traumy przeszłości? Czy potrzebne nam są romantyczne upiory do mówienia o tym, co ważne tu i teraz? Kilka słów o polskim teatrze, nie tylko na marginesach Warszawskich Spotkań Teatralnych.
Duchy, czyli mgielne opary
O ciążeniu smoleńskiej mgły nad polskim teatrem pisano już wiele. Po ostatniej Boskiej Komedii Aneta Kyzioł przeprowadziła w „Polityce” obszerną analizę spektakli z 2011 roku pod kątem „motywów smoleńskich”. Mówił też o tym – w kontekście tegorocznych Warszawskich Spotkań Teatralnych – Maciej Nowak, dyrektor Instytutu Teatralnego, a Izabela Szymańska zatytułowała nawet swój tekst Mgła smoleńska na początek WST. Słowem: coś jest na rzeczy, choć mało kto pyta dlaczego.
Nie wiadomo też właściwie dlaczego smoleńska mgła tak łatwo stała się mgłą nad prawosławnym cmentarzem, gdzie odprawiane są dziady. Czerpanie z romantycznej literatury zdaje się tu odruchem bezwarunkowym, jakby w połowie XIX wieku można było znaleźć odpowiedzi na problemy współczesności. A może nie tyle współczesności, co specyficznej sytuacji egzystencjalnej, jaką jest polskość. Nikt się zatem nie dziwi, że kwiecień 2010 zlepia się z balem u Senatora, mgła smoleńska unosi się nad rzekami Missisipi, a awantura o krzyż staje się synonimem „Polactwa” w ogóle.
Na własny użytek próbuję rozsupłać ten splot katastrofalno-romantyczny, z przerażeniem obserwując, jak bardzo wszedł on w krwioobieg i w jaki sposób podstępny język podpowiada słowne zbitki, których przecież nie chcę używać, lecz kiedy mówi się katastrofa, trzeba powiedzieć smoleńska.
Doświadczenie katastrofy doświadczeniem wspólnoty
Dlaczego polski teatr sięga, jakby wbrew wszelkim tendencjom światowym (Aneta Kyzioł napisze po Boskiej „Obcokrajowcy z trudem przyjmowali do wiadomości, że kiedy świat walczył z kryzysem ekonomicznym i problemami wieloetnicznych społeczeństw, Polska żyła sporami sprzed dwóch wieków”) do rezerwuaru – czy może raczej rezerwatu – romantycznej mitologii? Tłumaczę sobie to trzema momentami.
Pierwszy: sama katastrofa, w której równie łatwo można się dopatrzeć boskiego palca (Polska Chrystusem, więc cierpcie, Polacy), jak i ignorancji oraz – podobno typowej dla Słowian – brawury. Właściwie karty zostały rozdane, zanim ktokolwiek spróbował sprawę mniej lub bardziej racjonalnie wytłumaczyć. Podział na wierzących w teorię spiskową oraz wierzących w fakty ujawnił tak głębokie pęknięcia w społeczeństwie, o jakich chyba się nikomu nie śniło. Przestały działać socjologiczne kategorie rzędu wykształcenie, pochodzenie, miejsce zamieszkania, linie podziału przebiegały głęboko, na granicach społecznych płyt tektonicznych. Pęknięcie to wywołało na powierzchnię nie tylko upiory i towarzyszącą im irracjonalność, ale także odsłoniło pokłady mitów i resentymentów, gdzie jednym z najmocniejszych okazał się – jeśli wierzyć polskiemu teatrowi – rozłam na wrogów i przyjaciół Rosji (a idąc dalej, synonimicznie, na wrogów i przyjaciół wszystkich narodowości nie-polskich). Co innego chwyta to pęknięcie tak dobrze jak scena balu u Senatora?
Drugi: krótki moment zjednoczenia w obliczu nieszczęścia. Przez maleńką chwilę, wobec śmierci setki osób, przestało się liczyć to, kto po jakiej stronie stał, stoi lub stać będzie. Oczywiście niemal natychmiast nastrój znikł pod wpływem ujawnionego pęknięcia, o którym powyżej, ale jakoś w czasie tych kilku dni, w czasie tych kilku chwil, w tych dniach stało się coś, co można chyba nazwać doświadczeniem wspólnoty. Jeszcze nie narodu, ale właśnie wspólnoty konstytuującej się wobec grozy. I nie tyle ekwiwalentu tego doświadczenia zacznie poszukiwać teatr, przestrzeń wspólnoty przecież, lecz jakby znaku równoważnego, równoznacznego gestu, który by doświadczenie to mógł nie odtworzyć, nie zmałpować, lecz powtórzyć w każdym jego wymiarze.
Trzeci: nic nowego, czyli nasze polskie piekiełko. Po chwilowej zadumie ze zwielokrotnioną siłą wróciła atmosfera sporu, tym razem ogniskującego się nie tylko na tematach z bieżącej rzeczywistości, lecz sięgającego do takich kategorii jak pamięć, tożsamość, tradycja, prawda, wiara, konieczność. Długo można by wymieniać. To polskie piekiełko, przejawiające się także w niemożliwości powtórnego zjednoczenia, wróciło rykoszetem na polskie sceny, występując jako niemożności znalezienia odpowiedzi na pytanie, które Zbigniew Majchrowski postawił teatrowi posierpniowemu: „jak od rozpoznania się we wspólnocie przejść do wspólnoty pozwalającej na zróżnicowanie postaw?”.