Oswajanie dżihadu

Na siły „światowego dżihadu" składają się w dużej mierze wyrośnięci chłopcy o typowo chłopięcych słabościach i równie infantylnych ambicjach.


Islamski radykalizm miał już wiele medialnych twarzy. Chyba najczęściej reprodukowanym wizerunkiem „światowego dżihadu” jest posępne oblicze taliba, które od 9/11 pojawia się w mediach pod różnymi mutacjami, zarówno ze wzmianką o „wiecznie żywym” zagrożeniu, jaki i wplecione w uspokajającą satyrę.

Timbuktu (2014), reż. Abderrahmane Sissako wyświetlono w ramach 30 Warszawskiego Festiwalu Filmowego

Przy okazji ekspansji Państwa Islamskiego w Syrii i Iraku w serwisach informacyjnych i prasie papierowej obserwowaliśmy pochody uzbrojonych salafitów – pozujących na pickupach albo maszerujących w równych szeregach, odzianych w czerń i z czernią flagi ISIS w dłoniach. Radykałowie budują swój wizerunek w oparciu o nagą, pozbawioną twarzy przemoc, ale żeby uzyskać pełen obraz zjawiska medialnego, jakim stał się islamski ekstremizm, do świadomej autokreacji należy dodać zachodnie wyobrażenia, w których rzeczywistość miesza się z popkulturą. Weźmy choćby jedną z często reprodukowanych w prasie fotografii – dokładne zbliżenie na zamaskowaną twarz palestyńskiego radykała.

palestynski dzihadysta

Linia wznoszonego do góry ciężkiego karabinu płynnie przechodzi we wzór moro na kurtce, a z otworów w kominiarce przebija ciemna skóra i stalowe spojrzenie. To pomnik, być może maszyna, ale na pewno nie człowiek – raczej Terminator, bladerunnerowski replikant, obcy z Dnia Niepodległości albo Borg z serialu Star Trek: Nowe pokolenie. Ucieleśnienie zachodniej fantazji o „globalnym terroryzmie” jako sile na wskroś (anty)nowoczesnej, nieobliczalnej, bo kierującej się nie intelektem, ale jakimś bezrefleksyjnym pędem w kierunku kolonizacji nowych terytoriów i niczym nieograniczonej reprodukcji.

W kinie tego rodzaju dehumanizujących praktyk przedstawiania islamskiego radykalizmu jest zdecydowanie mniej, a im dalej od mainstreamu, tym więcej empatii. Arthouse’owe strategie „uczłowieczania” nie prowadzą przy tym do relatywizowania terroryzmu, starają się raczej dać obraz możliwie kompleksowy, oparty na wielogłosowości i spojrzeniu „od wewnątrz”.

Tak jak popularny serial Homeland w całości bazował na starym motywie „kameleona” –  zewnętrzne zagrożenie perfekcyjnie stapia się z wewnętrznym porządkiem społecznym – tak już niezależne Timbuktu, które mogliśmy zobaczyć na 30. Warszawskim Festiwalu Filmowym, proponuje mocno odmienną wizję. Nowy porządek, owszem, zostaje tutaj narzucony z zewnątrz, ale jego obcość i nieprzystawalność do kolonizowanej rzeczywistości są na tyle wyraźne, że, zamiast przerażać, generują szereg sytuacji komicznych. Dżihad zamienia się w surrealistyczną grę, której stawką jest z jednej strony rząd dusz, a z drugiej możliwość porozumienia w wielokulturowym tyglu. Głęboko humanistyczne przesłanie filmu Abderrahmane Sissako, urodzonego w Mauretanii, ale mieszkającego na stałe w Paryżu, zostało już docenione na tegorocznym festiwalu w Cannes – za Timbuktu reżyser otrzymał nagrodę Jury Ekumenicznego.

Rewolucjoniści i gadżeciarze

Wrażenie nieporadności filmowych fundamentalistów nie oznacza rzecz jasna, że Timbuktu jest komedią. Wręcz przeciwnie – terror rodzi sytuacje zupełnie dramatyczne, rozbija dotychczasowe struktury społeczne i skazuje ludzi na mękę niepewności. Komiczny pozostaje tylko dziecięcy (czy może raczej typowo męski) upór religijnego ekstremizmu, który gardzi nowoczesnością przy jednoczesnej nieskrywanej fascynacji „gadżeciarskim” potencjałem kultury materialnej Zachodu. Rewolucje, podpowiada nam Sissako, prawie zawsze robią piękni chłopcy w lśniących samochodach, a w tym przypadku – chłopcy dysponujący gładkimi ekranami smartfonów i dostępem do Internetu.

Akcja filmu przenosi nas w sam środek wojny domowej w Mali – grupa dżihadystów przejmuje władzę w tytułowym Timbuktu, mieście na skraju Sahary, które w zachodniej tradycji funkcjonuje jako synonim egzotyki i gdzie od wieków we względnym spokoju koegzystują ze sobą różne grupy etniczne. Uzbrojeni w ciężki sprzęt mężczyźni rozpoczynają rządy od narzucenia prawa szariatu. Przez megafony, z dachów zabytkowych budynków, ogłaszają listę zakazów i nakazów: „nie wolno słuchać i grać muzyki, palić tytoniu, pić alkoholu, kobiety muszą zakrywać twarze i dłonie, cudzołóstwo karane będzie śmiercią”. Wygłaszany na tle księżycowego krajobrazu Afryki Subsaharyjskiej, apel brzmi zupełnie groteskowo – jest nie do pogodzenia z dotychczasową praktyką, z trudnymi warunkami życia, z lokalnymi tradycjami i, wreszcie, z interesem społecznym.

Chociaż Sissako głównym bohaterem filmu czyni outsidera – tuareskiego nomadę Kidane, mieszkającego razem z rodziną w namiocie na obrzeżach miasta – właściwy głos należy tutaj do całej społeczności Timbuktu we wszystkich jej narodowo-etnicznych przejawach. Stąd wrażenie „popękanej” narracji i ciągłego skakania z jednej perspektywy na drugą. W plątaninie epizodów szybko odnajdujemy jednak wspólny mianownik – jest nim doświadczenie człowieka poddanego uniformizującej sile totalitarnego reżimu. Temat, który w kinie autorskim powraca jak bumerang i to niezależnie od szerokości geograficznej.

Nowy porządek

Dla ekstremistów z Timbuktu  ideałem jest rzeczywistość homogeniczna, przy czym jednorodność uzyskuje się, jak w przypadku każdego totalitaryzmu, zmiatając z powierzchni ziemi stary porządek. Film otwiera długie ujęcie „rozstrzeliwania” glinianych figurek fałszywych bożków – dobra kultury materialnej, pieczołowicie konserwowane nośniki pamięci, zostają fizycznie wymazane w akcie radykalnego ikonoklazmu. Zwycięstwo symboliczne, owszem, dokonuje się stosunkowo szybko, ale nie pociąga za sobą zmiany w codziennych praktykach mieszkańców miasta.

Handlarka ryb prędzej da się zamknąć w areszcie, niż założy utrudniające pracę rękawiczki. Miejska dzieciarnia raczej zagra w piłkę-widmo, niż zupełnie porzuci przedmiot swojego uwielbienia. To, co zakazane, a niezbędne lokalnej społeczności do życia, zejdzie do podziemia – czarnoskórzy członkowie społeczności dalej będą muzykować, ale już nie otwarcie, na ulicach, tylko w ukryciu, przy przygaszonym świetle. Jeśli na początku oderwanie bojowników od lokalnego kontekstu rzeczywiście bawi – ich zmieszanie, kiedy obserwują toczącą się przez środek miasta porzuconą piłkę, jest na wagę złota – tak w miarę rozwoju akcji, i nasilania się oporu ze strony mieszkańców, reakcje okupantów stają się coraz bardziej gwałtowne.

Narastająca agresja eksploduje w dwóch kluczowych momentach – pierwszym będzie scena biczowania kobiety przyłapanej na nocnej imprezie, równie poruszająca (choć łagodniejsza wizualnie), co ta ze Zniewolonego… Steve’a McQueena, drugim zaś – obraz kamienowania pary cudzołożników, inspirowany podobno autentycznym filmem znalezionym na YouTubie. Paralela między oglądanym na początku Timbuktu strzelaniem do figurek a karą przewidzianą dla grzeszników jest tutaj oczywista, z tą zasadniczą różnicą, że wypaloną glinę zastępuje żywe, cierpiące ciało. A ochrony przed cierpieniem nie zapewnia nawet postawa outsidera, bo spirala przemocy, raz puszczona w ruch, przekracza cienkie granice tego, co lokalne.

Wzajemne animozje odżywają tam, gdzie do tej pory panowała pozbawiona uprzedzeń współzależność – Kidane w trakcie kłótni przypadkowo zabija swojego sąsiada, czarnoskórego rybaka, i jest sądzony już zgodnie z zasadą „oko za oko, ząb za ząb”. Ten sam dżihad, który rozbił dotychczasowe struktury społeczne i wywołał międzygrupowe napięcia, skazuje bohatera na śmierć, a pod wyrokiem podpisują się jego niegdysiejsi sojusznicy. Przejrzysta komunikacja w multikulturowym tyglu zamienia się w ciężki do zdekodowania szum.

Chłopaki

Bo Timbuktu nie jest wyłącznie filmem o brutalnym „wyłanianiu się” nowego porządku społecznego – to również wyjątkowo wnikliwy traktat o zacieraniu się różnic, także tych językowych, w czymś, co jeszcze nie tak dawno funkcjonowało pod nazwą „globalnej wioski”. Tutaj, w Afryce Subsaharyskiej, awangardą globalizacji stają się, co z zachodniej perspektywy zrozumieć niezwykle trudno, reakcyjne siły dżihadu. Islamscy ekstremiści przynoszą ze sobą uniwersalny język religii – arabski – oraz jednolity system prawny oparty na szariacie, który zastępuje plątaninę plemiennych regulacji. I chociaż bojownicy korzystają z usług licznych tłumaczy – tak wiele lokalnych dialektów funkcjonuje w Timbuktu – w zasadzie od początku przeczuwamy, że jest to sytuacja przejściowa, że już niedługo, po kilku publicznych egzekucjach, opór zostanie złamany, a arabski będzie coraz częściej słyszany na ulicach. Przy czym zgoda na społeczne ujednolicenie zostanie na zawsze podszyta brakiem zaufania do narzuconej uniwersalności.

Ten problem świetnie ilustruje scena kręcenia materiału wideo przez bojowników – przed kamerą swoje „wyznanie wiary” ma wygłosić młody chłopak, mieszkaniec Timbuktu. W jego ustach frazesy o „świętej wojnie” i porzuceniu grzesznego życia brzmią jednak tak płasko i nieprzekonująco, że wymuszają na operatorach ciągłe duble. Porządnego materiału na YT raczej z tego nie będzie, bo, jak przekonuje Sissako, na siły „światowego dżihadu” składają się w dużej mierze tacy właśnie wyrośnięci chłopcy o typowo chłopięcych słabościach i równie infantylnych ambicjach, nie zaś bezduszne maszyny z zachodnich fantazji. Radykałowie w jednej ręce dzierżą karabin, a drugą po kryjomu odpalają zakazanego papierosa, w stałym rozkroku między religijnym dogmatem a nowoczesnym umiłowaniem doczesności i konsumpcji.

Skomentuj lub udostępnij
Loading Facebook Comments ...

Skomentuj

Res Publica Nowa