Świętochowska: Kultury nie robi się tylko w urzędzie
Polityka kulturalna powinna stanowić rezultat współpracy i być wynikiem pewnych tarć pomiędzy różnymi siłami i interesariuszami
Artur Celiński rozmawia z dr Anną Świętochowską, byłą dyrektorką Wydziału Kultury w Słupsku, o tym, dlaczego nie udał się eksperyment modernizacji polityki kulturalnej w tym mieście i o kierunkach, w jakich powinny zmierzać zmiany w myśleniu o zarządzaniu sektorem kultury w Polsce.
Artur Celiński: Jadąc do Słupska miałaś nadzieję, że będzie tam zupełnie inaczej. Pod wieloma względami mówi się o nim jako o laboratorium, w którym próbuje się przekształcić sposób prowadzenia polityki publicznej. Jakie były twoje oczekiwania?
Anna Świętochowska: Przede wszystkim miałam nadzieję, że nie będzie to polityka prowadzona odgórnie przez władze miasta, służąca wyłącznie celom propagandowym. Oczekiwałam, że, oparta na określonych zasobach, będzie wytyczać kierunki, w których powinny iść zmiany. Myślałam, że skoro zatrudniono kogoś z moimi kompetencjami, to po to, żeby wysłuchać co mam do powiedzenia i realnie działać dla dobra kultury oraz mieszkańców, a nie władz samorządowych. Wydaje mi się, że po prostu rozminęliśmy się z wzajemnymi oczekiwaniami.
Jaki był twój pogląd na to, jaką urząd powinien prowadzić politykę kulturalną? Z naszych badań „DNA Miasta: Miejsce Polityki Kulturalne 2015” wynika, że w większości miast to prezydent ma decydujący głos w sprawie polityki kulturalnej.
Polityka kulturalna powinna stanowić rezultat współpracy i być wynikiem pewnych tarć pomiędzy różnymi siłami i interesariuszami. Oczywiście jest Prezydent i jego gabinet, który ma swoje interesy, ale w równej mierze interesy mają też lokalne środowiska artystyczne, odbiorcy kultury, mieszkańcy, lokalny biznes. Tych czynników jest bardzo wiele. Niestety w Polsce nierównowaga pomiędzy poszczególnymi interesariuszami jest olbrzymia (na korzyść administracji publicznej). Swoją rolę jako Dyrektor Wydziału Kultury widziałam raczej jako poszukiwanie konsensusu i wypracowanie takich metod, za sprawą których wszyscy byliby w miarę usatysfakcjonowani. Oczywiście nigdy nie da się dogodzić wszystkim, ale wszelkie spory powinny iść głównie w kierunku działań wzmacniających tkankę miasta, bo od tego zależy jego rozwój
Ale byłaś też świadoma tego, jak wygląda polityka kulturalna od środka? Ile w tym systemie obecnych jest patologii? Co miało być twoją przewagą – czymś co sprawi, że tym razem będzie inaczej?
Liczyłam na to, że już samo założenie przeprowadzenia konkursu na stanowisko dyrektora będzie miało znaczenie – że ma na celu wybór osoby nie według klucza politycznego, ale z zewnątrz, posiadającej określone kompetencje. Sądziłam, że ktoś będzie się liczył z moim zdaniem. Przez cały okres pełnienia przeze mnie funkcji nikt z władz miasta nigdy nie zapytał mnie ani o to, jakie są moim zdaniem priorytety i najważniejsze wyzwania polityki kulturalnej, ani o to, jak poradzić sobie z istniejącymi problemami.
Jak kształtować dobrą politykę kulturalną w miastach? Odpowiedź w najnowszym, 12. numerze Magazynu Miasta. Publikacja dostępna za darmo w księgarni internetowej na www.magazynmiasta.pl.

Pomimo tego podjęłaś próbę przeprowadzenia modernizacji polityki kulturalnej.
W tak krótkim okresie udało mi się zrobić całkiem sporo. W pełni zgadzałam się z wnioskami i rekomendacjami, które przedstawiliście w ubiegłorocznej diagnozie DNA Miasta – mówiłam to wiele razy. Był to dla mnie bardzo jasny sygnał, w którą stronę powinnam zmierzać i jakie działania prowadzić jako dyrektor. Udało mi się zintegrować środowisko oraz powołać Radę Kultury złożoną z dyrektorów instytucji i przedstawicieli organizacji pozarządowych, dzięki czemu większość decyzji i działań operacyjnych była podejmowana w wyniku dyskusji środowiska. W ramach działalności Rady omawialiśmy bieżące problemy, takie jak planowanie obchodów urodzin miasta czy organizacja październikowego Regionalnego Kongresu Kultury. Podczas tych spotkań mogłam również ustalić, jak mierzyć się z konkretnymi wyzwaniami, np. działaniem w przestrzeni miejskiej tak, by bardziej zaangażować mieszkańców. Członkowie Rady chcieli współpracować i chociaż nierzadko oznaczało to potrzebę pójścia na kompromis, to korzyści z tego płynące znacznie przewyższały koszty. Zależało mi też na tym, żeby stworzyć przestrzeń dla artystów niezależnych – w tej chwili w Słupsku mamy do czynienia z bardzo zakonserwowaną strukturą środowisk kultury. Jednak na to potrzeba już było środków, które pożerały instytucje – niektóre słusznie, inne mniej.
Prezydent Biedroń obiecywał wzmacnianie działań niezależnych, oddolnych. Mówił, że nie można się skupiać na instytucjach. Wszystko wskazywało na to, że nie będzie to polityka nakierowana wyłącznie na działania wizerunkowe, ale całościowa wizja zarządzania kulturą w mieście.
Prezydent Biedroń być może miał takie intencje, natomiast de facto decyzje podejmował Dyrektor Biura Prezydenta, pan Marcin Anaszewicz. Być może konsultował swoje pomysły z Biedroniem. Problem jednak w tym, że Prezydent bywa w Słupsku rzadko. To oczywiście zrozumiałe, że pełni on swoją rolę również na zewnątrz, i że te działania wizerunkowe są bardzo ważne, bo za tym idą pieniądze, prestiż, zainteresowanie medialne. Ale niestety mam wrażenie, że w samym mieście dzieje się źle. Doskonałym przykładem jest kwestia budowania strategii miasta. Ta dla kultury została opracowana dwa lata temu przez zespół pod kierownictwem Marcina Poprawskiego. Był to rzetelnie przygotowany dokument. Rok później pojawiła się diagnoza „DNA Miasta”. Mieliśmy więc dwie solidne podstawy programowe, a w Radzie Kultury zasiadali ludzie, którzy byli otwarci na to, żeby się z tymi dokumentami zapoznać i przemyśleć sposób ich wdrożenia w życie. Zamiast tego, dostaliśmy przykaz z góry – wszyscy musimy tworzyć jeszcze raz oddolną strategię rozwoju miasta. Spotkało się to z ogromną niechęcią środowiska. W zasadzie wszyscy pytali – po co, skoro robiliśmy to już dwa razy? Ale urząd ze względów wizerunkowych woli otrzymać odgórnie nakazaną oddolną strategię.
A jakie były oczekiwania środowiska wobec nowej władzy i nowej dyrektor Wydziału Kultury?
Bardzo dużo czasu zajęło mi zdobycie zaufania słupszczan i ludzi ze środowiska kultury. Byłam traktowana trochę jak osoba z wrogiego obozu nowego prezydenta. Mówiąc kolokwialnie: przyjechałam i będę robić „Warszawkę”. Ze strony władz było przekonanie, że urządzimy to miasto „po naszemu” i zrobimy z niego miasto skandynawskie (interpretowane moim zdaniem wyłącznie na poziomie wizerunku). A do tego potrzebna była kultura. Z jakiegoś powodu oznaczało to położenie dużego nacisku na przestrzeń miejską, murale i różne akcje w centrum miasta. Mnie jednak ważniejsze wydawało się działanie na rzecz wzmocnienia lokalnego kapitału kreatywnego, przyciągnięcie nowych artystów i projektów. Tutaj pojawiło się napięcie, wynikające z braku środków. Negowane były też pewne inicjatywy odbywające się w skali mikro – np. jedna z organizacji prowadziła „śniadania z Witkacym”, na które przychodziła masa ludzi. Miało to wymiar bardziej integracyjny i aktywizujący, niż artystyczny. Ze strony władz pojawił się zarzut, że w trakcie tych śniadań podawany jest zwykły chleb i parówki, a nie ekologiczna żywność, na którą organizacja oczywiście nie miała pieniędzy. Moim zdaniem zamiast krytykować i negować, powinniśmy usiąść z organizatorami i zastanowić się, co możemy wspólnie zrobić, żeby następnym razem wyglądało to lepiej – zarówno z punktu widzenia władz miasta, organizatorów, jak i odbiorców. Tym bardziej, że środowisko naprawdę w znacznej mierze było otwarte na dialog, kompromis i współpracę.
Kiedy zrozumiałaś, że twoja wizja jest zupełnie odmienna od tego, czego chciało środowisko skupione wokół prezydenta?
Myślę, że docierało to do mnie stopniowo. Bardzo przykre było to, że Wydział Kultury był traktowany jak agencja artystyczna. Ciągle dostawaliśmy zlecenie na organizację wydarzeń. Moi pracownicy poświęcali ogromną część czasu i nakładów pracy na przygotowywanie tych wszystkich propozycji dla Biura Prezydenta. Ale w sumie tych kroków było kilka. Pierwszym trudnym momentem, kiedy zdałam sobie sprawę z istnienia podziału na obozy „my” i „oni”, były Dni Miasta. Nie dostaliśmy do dyspozycji środków, a oczekiwano od nas, że zrobimy wydarzenie na skalę krajową. Postanowiliśmy, że zrobimy coś wspólnymi siłami, skupiając się na wielu mikro-działaniach (np. zwiedzanie miasta z przewodnikiem). To był eksperyment – propozycja wspólnej pracy instytucji, organizacji pozarządowych, mieszkańców. Jak to bywa, część działań wyszła lepiej, część gorzej. Jedyne słowa krytyki usłyszeliśmy jednak ze strony Biura Prezydenta i jego najbliższych współpracowników, którzy z olbrzymią pogardą odnieśli się do naszych działań. Oczywiście można było mieć zarzuty, że sama impreza urodzinowa była przaśna, ale jednak wzięło w nich udział kilkaset osób. Był wielki tort, ludzie się bawili. To miało na celu integrację. Wiadomo, że za rok czy dwa zrobilibyśmy to inaczej, może poszli w inną stronę. Dla mnie najważniejsze było przede wszystkim zdobycie zaufania ludzi ze środowiska i udowodnienie, że można zrobić coś razem.
Może nie podołałaś temu zadaniu, bo nie myślałaś jak urzędnik?
To prawda. Nie myślałam jak urzędnik. Myślę, że rozczarowanie jest obopólne. Ja jestem rozczarowana urzędem i w równym stopniu urząd jest rozczarowany mną – chociaż szczerze mówiąc, jakakolwiek krytyka w moim kierunku pojawiła się dopiero po moim odejściu. To była jednak kwestia wzajemnych oczekiwań. Gwoździem do trumny była sytuacja, kiedy gabinet Prezydenta próbował wepchnąć Filharmonię do budynku dawnego kina Millenium. To jest obecnie prywatny budynek, którego parter zajmuje sklep Biedronka (umowa najmu jest podpisana na 25 lat). Do zagospodarowania jest górna część, gdzie znajdowała się sala kinowa. Wybraliśmy się, żeby obejrzeć tę salę. Szybko okazało się, że zupełnie nie spełnia ona wymagań, nie nadaje się na budynek Filharmonii: brakowało foyer, szatni z kilkoma okienkami, brakowało miejsca na garderoby dla muzyków. Było to zdecydowanie za małe. Dostaliśmy polecenie, żeby razem z architektem miejskim przygotować koncepcję, czy da się ją tam w jakikolwiek sposób zmieścić. Biuro przygotowało rzetelną koncepcję architektoniczną, ja obdzwoniłam wszystkie małe, „kompaktowe” filharmonie w Polsce. Okazało się, że taki budynek musi mieć kubaturę co najmniej 2,5 tysiąca metrów. Tam, razem z dolnym piętrem Biedronki, kubatura wynosiła 1,8 tysiąca. Zostałam wezwana na dywanik do dyrektora Biura Prezydenta Miasta, który poinformował mnie, że źle wykonałam swoją pracę, bo Filharmonia musi się tam zmieścić. Próbowałam wielokrotnie rozmawiać z moją bezpośrednią przełożoną – panią wiceprezydent Krystyną Danilecką-Wojewódzką o problemach, które zauważam, o tym, że się nie zgadzam z takim podejściem. Nie spotkało się to ze zrozumieniem, a wręcz wywołało dodatkowe ataki na moją osobę. Utwierdziło mnie to w przekonaniu, że ani porozumienie, ani nawet jakikolwiek dialog nie będą możliwe. To już całkowicie pozbawiło mnie złudzeń.
Od czego twoim zdaniem zależy realna szansa na modernizację polityki kulturalnej?
Dużo zastanawiałam się, czy możliwe są jakieś zmiany w uwarunkowaniach prawnych, strukturalnych. Na dzień dzisiejszy wszystko zależy od ludzi. A jak widać ludzie wszędzie zawodzą. Myślę, że warto zastanowić się nad funkcjonowaniem samorządowych instytucji kultury – obecnie wszystko zależy wyłącznie od kryteriów uznaniowych. Jeśli organizatorowi danej instytucji podoba się prowadzona przez nią działalność, to jest dobrze, a jak nie, to się instytucję likwiduje albo obcina się jej dotację. Druga sprawa to oczywiście ustawa regulująca działalność publicznych instytucji, która jest dziełem całkowicie z poprzedniej epoki i w ogóle nie koncentruje się na działaniach, ani nie przystaje do rzeczywistości. Obecny system organizacji sektora kultury, a więc podział na instytucje, organizacje pozarządowe i oddzielną działalność komercyjną wymaga moim zdaniem dogłębnego przemyślenia.
Czy twoim zdaniem dialog z ludźmi kultury jest trudny, ponieważ część środowiska realizuje swoje indywidualne potrzeby i interesy, rzadko myśląc o interesie całego środowiska?
Oczywiście, że wypracowanie jednego, wspólnego stanowiska jest niezwykle trudne. Niemożliwe jest, by artyści mówili jednym głosem. I trzeba to uszanować, bo przecież tak naprawdę oczekujemy, żeby każdy z nich pozostał indywidualistą. W tym momencie mamy jednak do czynienia z dość kuriozalną sytuacją – siła krytyczna artystów w Polsce jest obecnie żadna. I prawda jest taka, że większość pracuje na co dzień w instytucjach i siłą rzeczy broni status quo. Jeśli ktoś próbuje im zagrozić, kończy się to awanturą. Druga grupa to osoby działające niezależnie, które po prostu walczą o swój byt, żyjąc od grantu do grantu.
A co z mieszkańcami Słupska? W jaki sposób oni partycypowali w kulturze? Czy był to punkt odniesienia w prowadzonej polityce kulturalnej?
Byłam w Słupsku za krótko, żebym mogła odpowiedzieć na to pytanie. To zawsze jest długi proces. Rozmawialiśmy o tym, jak w mechanizmy funkcjonowania instytucji stopniowo wprowadzać dialog z mieszkańcami, jako element ewaluacji działań. Trzeba powiedzieć, że generalnie mieszkańcy Słupska uczestniczą w kulturze. Np. na koncertach organowych zawsze jest pełna sala. Natomiast młodzież i studenci są najmniej aktywni. Ale to są zbyt płytkie obserwacje. Byliśmy już po wstępnych rozmowach z jedną z organizacji pozarządowych na temat prowadzenia działalności w klubach osiedlowych, żeby rozprzestrzenić ofertę kulturalną poza ścisłe centrum.
Czy z punktu widzenia urzędnika istnieje droga wyjścia z tego błędnego koła problemów, które napotkałaś w Słupsku?
Zaczynałam pracę z nastawieniem, że nie będę walić głową w mur. To nie jest praca, którą będę robiła za każdą cenę. Miałam bardzo silne postanowienie, że nie będę powielała żadnych patologii, które są mi znane z zarządzania publicznego w kulturze, że będę się temu jawnie przeciwstawiać. Moralnie i etycznie czułam się do tego zobowiązana. Zmieniła się też moja sytuacja osobista, co również zaważyło na mojej decyzji – w innym wypadku prawdopodobnie zostałabym tylko chwilę dłużej. Czy jest możliwość wyjścia z tego koła z poziomu urzędnika? Myślę, że jest to bardzo trudne. Ciężko wymagać, żeby ludzie kultury się jakoś zmobilizowali, przeciwstawili temu upolitycznieniu, skoro w większości są oni uzależnieni finansowo od miasta.
Obserwując sytuację w polityce kulturalnej, można zauważyć, że – niezależnie od tego czy jest lepiej czy gorzej – zaczyna się więcej o niej rozmawiać. Pojawia się coraz więcej badań sektora kultury. Czy dyskusja o polityce kulturalnej w Polsce zmierza ku temu poziomowi, którego powinniśmy sobie wszyscy życzyć?
To świetnie, że pojawia się dialog na ten temat. Jeszcze parę lat temu, kiedy zaczynałam zajmować się tym problemem, polityka kulturalna polegała prawie wyłącznie na przekazywaniu dotacji. Dobrze, że pojawił się oprócz tego moment refleksji jak i komu te dotacje przyznawać. Niestety, nadal brakuje dużo świadomości w tym zakresie. Ja regularnie czytam wyniki badań, ty czytasz, czyta jeszcze kilka innych osób. Ale na Kongresie Kultury w Słupsku, na dyskusji o przyszłości polityki kulturalnej pojawiło się tylko dwóch radnych – nie było też przedstawicieli ścisłego kierownictwa z urzędu. Myślę, że dobrym punktem wyjścia byłoby edukowanie urzędników – również na poziomie rad miasta, a więc osób zasiadających w komisjach kultury i edukacji. Oni powinni mieć regularnie szkolenia w tym kierunku. Nie wiem tylko, czy jest to możliwe do przeprowadzenia.
Jaka powinna być twoim zdaniem rola Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego w poprawieniu sposobów zarządzania kulturą? Jakich kroków i działań wymagałabyś w idealnym świecie?
Teraz oczywiście jest wielki boom na dotacje, które przyszły do nas z opóźnieniem. To jest dla mnie skandal, że stanowi to element polityki kulturalnej. Planowanie jakichkolwiek działań w perspektywie rocznej, na zasadzie „uda się albo nie uda”, kompletnie nie ma sensu. Pomijając fakt, że są to działania uznaniowe i nigdy nie wiadomo, na co się trafi. Wydaje mi się jednak, że Ministerstwo Kultury nie ma aż tak wielkich możliwości ingerowania w to, co realnie się dzieje w kulturze. MKiDN finansuje niewielką liczbę instytucji państwowych, a gros środków i sił i tak leży w gestii poszczególnych samorządów. Oczekiwałabym przede wszystkim transparentności. Dla mnie niezrozumiałe jest to, dlaczego jeszcze za poprzedniego ministra Zdrojewskiego pojawił się taki wielki rozkwit popularności państwowych szkół muzycznych. Utrzymanie jednego dziecka w takiej szkole wiąże się olbrzymimi nakładami ze środków publicznych. W całej Europie są to przeważnie szkoły prywatne. Dlaczego nagle stało się to u nas priorytetem? Uważam, że celem Ministerstwa powinno być przede wszystkim działanie na rzecz zracjonalizowania prawodawstwa, żeby ustawa w równy sposób traktowała wszystkie podmioty – nie ze względu na ich formę organizacji, ale działania, jakie prowadzą. Nie mogę się też do końca zgodzić z tym, że dyrektorzy instytucji traktują je jako swoje prywatne folwarki – jeśli tego chcą, to niech zakładają prywatne teatry. Oczekiwałabym zatem, by różne podmioty były traktowane równo, niezależnie od ich formy organizacji, oczekiwałabym także działań nieincydentalnych, a długofalowych i wprowadzenia jasnych zasad organizacji instytucji kultury.
Rozstałaś się z władzami Słupska. Czy orientujesz się, jak wygląda sytuacja po twoim odejściu?
Z tego co mi wiadomo sytuacja się nie zmieniła. Władze dalej narzucają realizację określonej polityki. Wiem, że Rada nadal się spotyka – i niezmiernie mnie to cieszy. Ostatnio miałam refleksję, że politycy jednak myślą stadnie. Polityk sam niewiele znaczy, musi mieć to swoje zaplecze. Dlatego lojalność, przywiązanie do swojego środowiska przewyższa zdrowy rozsądek i odpowiedzialność społeczną. A szkoda.
Więcej na powyższe tematy przeczytać można na blogu Anny Świętochowskiej.