Bielik-Robson: Zepsute święto
Polskie społeczeństwo jest głęboko odróżnicowane, tj. kwestionuje każdą trwałą i wyrazistą tożsamość, traktując jednostki jako dowolnie wymienialne
Polskie życie społeczne charakteryzuje niewiarygodność i podejrzliwość. Każdy cierpi na poczucie niewiarygodności we wszystkim, co reprezentuje. Otaczają go sami podejrzliwi bliźni, gotowi mu jego niewiarygodność wytknąć. Bycie-zawsze-nie-na-miejscu, to lekkie przesunięcie w społecznej przestrzeni, sprawia, że Polak odgrywa swoje role – tak publiczne, jak prywatne – ciężko, opornie i bez talentu. Nie czuje się dobrze z żadną wyrazistą, odbijającą od tła tożsamością – a jeżeli już chciałby się tak poczuć, to inni mu nie dadzą. Wejście w rolę bez dystansu, silne potwierdzenie własnego wyrazistego obrazu w oczach innych wymagałyby wyjścia poza nieudaczny krąg niewiarygodnych i podejrzliwych – a ten, jak się wydaje, jest kręgiem magicznym.
Jednym słowem rzecz ujmując: polskie społeczeństwo cierpi na ostry syndrom czegoś, co w antropologii kulturowej za René Girardem nazywa się odróżnicowaniem. Odróżnicowaniem, czyli brakiem różnic, zanikiem struktury i hierarchii, co sprowadza społeczność do stanu pierwotnej ludzkiej pulpy. Społeczeństwo odróżnicowane charakteryzuje się tym, że kwestionuje każdą trwałą i wyrazistą tożsamość, a tym samym podaje w wątpliwość mechanizm, dzięki któremu jednostki stają się czymś więcej niż tylko dowolnie wymienialnymi członkami danej społeczności. Społeczeństwo odróżnicowane jest głęboko egalitarne, ale raczej w mrocznym sensie tego słowa, szydzi bowiem z każdej próby indywidualizacji. Im bardziej ludzie próbują się określić, tym silniej wywołuje w nich owo społeczeństwo poczucie niewiarygodności, wytrąca z roli, jaką chcieliby odegrać, i wypycha z miejsca, jakie pragnęliby zająć. Być nie na miejscu, być wszędzie i nigdzie, być nikim w otoczeniu równie nijakich osobników – oto sposób bycia, czy też niebycia raczej, właściwy istotom żyjącym w społeczeństwie bez różnic. Oczywiste pytanie to pytanie o to, czy ponowne zróżnicowanie społeczeństwa odróżnicowanego jest w ogóle wykonalne.
O mecenacie idei i filantropii w Polsce – nowy, 224 numer Res Publiki Nowej, „Złodzieje i filantropi”. Do zamówienia już teraz w naszej księgarni https://publica.pl/filantropia
Kwestionowanie tożsamości, zwłaszcza tej publicznej, i to kwestionowanie jej w imię mrocznego egalitaryzmu, widać na każdym kroku. Od kilku lat nie milknący lament nad „upadkiem autorytetów”, jakie polskie społeczeństwo rzekomo wcześniej posiadało, zagubienie polityków, którzy nie wiedzą, jak trafić do serc swoich wyborców, brak zrozumienia wyborców dla idei demokratycznej reprezentacji – stanowią klasyczne objawy odróżnicowania. Społeczeństwo nie ufa politykom nie dlatego, że oni go nie reprezentują, lecz dlatego, że w ogóle chcą je reprezentować. Społeczeństwu odróżnicowanemu całkowicie obca jest idea, że miałoby wybrać dla siebie swego przedstawiciela i z powodu tego wyróżnienia obdarzać go szacunkiem. Wprost przeciwnie, wydaje się, że działa w nim dokładnie odwrotny mechanizm, podobny do tego, który Girard opisał na przykładzie kilku plemion afrykańskich, będących właśnie w stanie odróżnicowania. Król, wyłoniony z tłumu, by go reprezentować i nim rządzić, nie jest bynajmniej „tym najlepszym”, lecz właśnie przeciwnie, jest wulgarny, przeciętny i pospolity, a często nawet odrażający. Z przyjemnością witane są jego skandale i ekscesy; w ten sposób bowiem jego postawa, jak najdalsza od doskonałości, staje w sprzeczności z jego wyniesieniem, a tym samym pozbawia je blasku. Treść sprzeciwia się formie i sprzyja jej uniewyraźnieniu: pomimo pozornego, formalnego wyróżnienia „król” pozostaje ,,swój”. Na pozór dziwaczne zjawisko utrzymującej się popularności naszego prezydenta, który popełnił już tyle gaf, głupstw i niezręczności, że starczyłoby na dymisję tuzina szanujących się polityków, wcale nie znajduje swojego wytłumaczenia w tym, że ludzie wciąż pamiętają Wałęsę z dawnych lat, lecz w tym, że właśnie chcą go dokładnie takim, jaki jest: swojskim, niewiarygodnym, nie radzącym sobie z własnym wyniesieniem.
Społeczeństwo odróżnicowane to społeczeństwo chore. Girard, odwołując się do Victora Tumera, podaje dwa kryteria, zgodnie z którymi badać można stan zdrowia społeczności: pierwsze to stopień zróżnicowania pionowego (hierarchicznego) i poziomego (między jednostkami w danej grupie), drugie zaś to stopień żywotności, o której między innymi świadczy zapał, z jakim społeczeństwa oddają się rytuałom odróżnicowania. Między zróżnicowaniem a odróżnicowaniem utrzymuje się bowiem nieustanne napięcie. Stan-bez-różnic jest podstawą socjalizacji, czyli uspołecznienia jednostki: jednostka jest taka jak inni, a wszyscy razem należą do tej samej całości. Jednakże ta pierwotna socjalizacja jest niewystarczająca, więcej: jest potencjalnie niebezpieczna. Na pozór paradoksalnie wzmaga ona między jednostkami nie tyle poczucie jedności i solidarności, co konkurencji i rywalizacji. Jest to paradoksalne tylko na pozór, twierdzi Girard, ponieważ siłą napędową tej pierwotnej socjalizacji jest tak zwane „mimetyczne pożądanie“: każdy nowy członek społeczności uczy się bycia takim jak inni, ucząc się chcieć tego samego, co inni. Staje się takim jak inni przez naśladowanie ich pragnień i jeżeli pragnienia te nie ulegną zróżnicowaniu, może dojść do katastrofy: w społeczeństwie bowiem, W którym wszyscy chcą tego samego, może panować tylko chaos.
Dlatego społeczeństwa bronią się przed chaosem mimetycznych pożądań budując wielostopniowe hierarchie, których kolejne etapy podkreślone są przez rytuały inicjacji. Odwrotnością rytuału inicjacji, rytuałem ze znakiem przeciwnym, celebrowanym dla zachowania zdrowej równowagi, są niektóre święta. Właśnie po to, by odróżnicowanie nie stało się rzeczywistością i nie doprowadziło do wewnętrznej katastrofy – chaosu, wzajemnej agresji i przemocy – pozwala mu się panować na krótki i ograniczony czas święta. Karnawał, w którym – jak to opisywał Mircea Eliade – hierarchie społeczne ulegają zrównaniu, a nawet wywróceniu, po to jednak, by po tej redukcji do stanu pierwotnego chaosu odrodzić się na nowo: oto typowe święto odróżnicowania. Tak samo wszelkiego rodzaju gry, W których ujęta w karby fair play, zrytualizowana przemoc zostaje usprawiedliwiona jako środek do osiągnięcia wygranej. Wzorcową taką grą jest średniowieczny prototyp rugby, który nie znał jeszcze podziału na dwie drużyny i składał się z chaotycznych pojedynków o piłkę symbolizującą ową „jedność pragnienia” całego tłumu. Popularność karnawału, gier, mecze piłki nożnej wciąż jeszcze pełnią rytualną funkcję świątecznego odróżnicowania – zwłaszcza jeżeli są to mecze między drużynami narodowymi, dające pretekst do zatarcia różnic i celebrowania uczuć patriotycznych. Owa popularność wydaje się wskazywać na jedno: na bezwzględna konieczność rytualizacji odróżnicowania, która to rytualizacja, choć ryzykowna, ponieważ grozi rzeczywistym chaosem, chroni społeczeństwo przed odróżnicowaniem trwałym. Czas sakralny – symbolizujący powrót do eliadowskiego illud tempus – nie dopuszcza do rozbicia społecznej struktury. W ten sposób zachowana zostaje równowaga między dwoma filarami życia społecznego: społeczeństwo pozostaje żywotne, pełne dążeń i namiętności, a zarazem bezpiecznie ustrukturowane i stabilne.
Niekiedy jednak zdarza się, że – jak to ujmuje Girard – święto ulega zepsuciu. Zamiast skończyć się we właściwym, przypisanym sobie czasie, trwa dalej, a wówczas, nie regulowane już żadnym sakralnym zegarem, nie może się skończyć. „Zepsute święto” to święto, które świętem być przestało, bo cienka zasłonka dzieląca odróżnicowanie rytualne od odróżnicowania rzeczywistego została zerwana. W czasach starożytnych święta psuły się w sposób wyjątkowo krwawy, kiedy tłum, zamiast przelać swoją agresję na rytualnego kozła ofiarnego, rzucał się na świątynnych kapłanów; dziś jest to niekontrolowana przemoc kibiców futbolowych, dla których czas meczu wyznaczony przez gwizdek sędziowski nie stanowi żadnego sacrum, lecz wręcz przeciwnie, podobnie jak wszystkie pozostałe decyzje arbitra jest z upodobaniem profanowany. Społeczeństwo, w którym święta często się psują, jest jak osłabiony organizm, który na podanie mu szczepionki reaguje nie wzmocnieniem odporności, lecz chorobą.
Kryzys, w jakim znalazło się społeczeństwo polskie, także przypomina święto, które się zepsuło. Stan odróżnicowania, W jakim ono trwa, okazuje się silniejszy od wszelkich prób ustanowienia nowej hierarchii w czasach „przywróconej normalności”. W czasach, kiedy nie było normalnie, odróżnicowanie nie tylko nie wydawało się niczym złym, lecz wręcz przeciwnie, stanowiło podstawę społecznego bytu. Twardy podział na „nas” i na „onych” pozwalał przez lata utrzymać sfrustrowaną masę ludzką w poczuciu jedności i jednomyślnie ukierunkowanej agresji. Jeżeli zabraknie wroga-kozła ofiarnego, cała agresja obróci się przeciw niej samej; dotąd z pozoru solidarny tłum zamieni się w chaotyczną masę pojedynkujących się, rywalizujących ze sobą jednostek.
Oto banalna odpowiedź na pytanie, dlaczego społeczeństwo polskie po 1989 roku utraciło swoje słynne poczucie solidarności, więcej jeszcze: dlaczego obróciło się w skali uczuć o całe sto osiemdziesiąt stopni i nie tylko przestało być ciepłe i solidarne, lecz stało się drapieżne i jadowite. Po prostu odróżnicowanie pokazuje swoje dwa oblicza. Wspaniałe uczucie oceanicznej wspólnoty, które dać może wyłącznie jednomyślnie wyprojektowana agresja (przeżycia demonstrujących tłumów i kibiców futbolowych, kiedy nacierają na fanów przeciwnej drużyny), ustępuje uczuciu osamotnienia w rozproszonym tłumie wrogo nastawionych do siebie jednostek. Wspólnotowość i atomizm to dwie fazy tego samego zjawiska. Tak jak święto Dionizji, zaczyna się ono wszechobejmującą falą rauszu, by skończyć w krwawej przemocy wszystkich przeciw wszystkim.
Jak już zostało wspomniane, agresja W tłumie odróżnicowanym wzrasta, ponieważ wzmaga się rywalizacja. Wszyscy „chcą tego samego”, lecz zarazem wiedzą, że nie wszyscy będą mogli to dostać. Zaczyna się twarda walka o zwycięstwo, które zresztą może być tylko chwilowe. Chwilowość i nietrwałość tego triumfu obrazują najlepiej rytuały gier opartych na symbolu ,,tego, co powszechnie pożądane” – a więc właśnie wszelkiego rodzaju gry z piłką. Przejęcie piłki, tego ruchliwego i nieuchwytnego obiektu, nigdy nie może być ostateczne, bez względu na wirtuozerię gracza; do istoty gry bowiem należy, by piłka została mu odebrana. I nigdy też nie zwycięża się na zawsze: sezonowa powtarzalność rytuału gier sugeruje, że istotą zwycięstwa jest także tymczasowość – chwilowy kaprys fortuny – czyli że zwycięża się po to, żeby potem ponieść klęskę. Społeczeństwo odróżnicowane w ten właśnie sposób rozdaje swoje łaski: prowizorycznie i kapryśnie. Pieniądze, władza i sława – ten ekwiwalent piłki w rzeczywistym życiu – są jak wędrujący stygmat, którym społeczeństwo gra w swojego berka. Każdy może mieć swoje pięć minut sławy i chwały – tajemniczy biznesmen z Kanady, były kabareciarz, ślusarz z prowincji: wszyscy oni czują, że czemu nie, mogą startować na prezydenta III Rzeczpospolitej – pod warunkiem jednak, że będzie to dokładnie pięć minut. I jeśli czyjaś popularność spada, to nie dlatego, że społeczeństwo jest zawiedzione niespełnieniem obietnic, lub nie tylko dlatego: ten ktoś bowiem, utrzymując się zbyt długo przy władzy i nie poddając się prawu rotacji, po prostu przekroczył dany mu limit czasowy.
Sposób, w jaki przeciętny członek odróżnicowanej społeczności reaguje na czyjeś wyróżnienie, jest bardzo charakterystyczny: podaje je w wątpliwość, odwołując się do zasady wzajemnej bliskości, u której podstaw implicite zawiera się właśnie nieodróżnialność. „Jaki tam z niego minister, przecież chodziłem z nim do szkoły !”; ,,On, wybitny fachowiec? Przecież on mieszka na naszym osiedlu!” – i tym podobne argumenty, których wcale sobie nie wymyśliłam, lecz – zaświadczam to – zasłyszałam. Argumenty, których pokrętna logika odsłania się dopiero wobec zrozumienia tego, czym jest stan odróżnicowania: stan wzmożonej społecznej grawitacji, która przeciwdziała próbom ucieczki W indywidualne różnice. I jeżeli społeczeństwo to akceptuje jakieś różnice, to tylko wówczas, gdy nie są rodzimej produkcji i przychodzą z zewnątrz, bo wtedy nie działa prawo bliskości. W społeczeństwie odróżnicowanym na wyróżnienie zasługują tylko ci, którzy zajmują dwuznaczną pozycję, nie będąc ani „swoi”, ani ,,obcy”: stąd zdumiewająca kariera Tymińskiego w pierwszych wyborach prezydenckich.
Odróżnicowanie nie jest sytuacją dla naszego społeczeństwa nową. Brak państwa, przedtem państwo i hierarchia również bardzo słabe, brak wyraźnego ustroju, a w związku z tym brak wyraźnych różnic klasowych, które jeszcze bardziej zatarły się i skomplikowały przez ostatnie półwiecze – wszystko to nie sprzyjało stworzeniu społeczeństwa o mocnej strukturze pionowej. Przeciwnie, sprzyjało właśnie odróżnicowaniu: narodowej identyfikacji na pierwotnym poziomie, ujednorodnieniu wobec wspólnego wroga. Normą więc stała się pewna świąteczna nienormalność, zauważalna dopiero w chwilach odzyskanej ,,normalności”, kiedy to na jakiś czas znikało zagrożenie zewnętrzne. Dopóki ono istniało, dopóty mógł działać mechanizm kozła ofiarnego, odsyłający wszelkie zło do swego zewnętrznego źródła. Społeczeństwo polskie do perfekcji opanowało techniki „eksterioryzacji zła” i – co gorsza – na nich zbudowało swoją narodową tożsamość, tożsamość Ofiary Absolutnej. Ofiara Absolutna skrzywdzona jest przez wszystko: los, historię, uwarunkowania geopolityczne, Boga i przypadek. Tożsamość wykreowana wokół motywu uniwersalnej ofiary postrzega .świat w jednowymiarowej optyce zarazem krzywdy i niewinności: ofiara zawsze jest przedmiotem, nigdy zaś podmiotem zła. Tożsamość „ofiarnicza” to typowy produkt święta zepsutego, które zamiast odrodzić i odświeżyć różnice w społeczeństwie, jedynie utrwala odróżnicowanie: to, co miało być jedynie chwilową, a przez to właśnie katarktyczną identyfikacją z kozłem ofiarnym, poświęconym i unicestwionym, przedłuża się i staje podstawą nowej tożsamości. Społeczność ofiarnicza deleguje wprawdzie swoich męczenników, w których klęsce mistycznie uczestniczy; nie zmienia to jednak faktu, że święto, które przestało być świętem, nie potrafi się skończyć i trwa nadal.
Od kiedy znikło zewnętrzne zagrożenie, osobowość tak ukonstytuowana nie bardzo wie, co ma ze sobą począć. Choć naokoło niej wybucha przemoc o jak najbardziej swojskim i rodzimym charakterze, ona nie może jej dostrzec: jej plamka ślepa zacienia to wszystko, co w ofierze jest z kata. Nieustannie więc domaga się snbstytutu dawnego zagrożenia; powrót do „normy” oznaczałby dla niej utratę tożsamości. Z drugiej strony jednak wydaje się, że w większości przynajmniej – społeczeństwo polskie dokonało autodemaskacji i powoli otrząsa się z tożsamości martyrologicznej, choć zarazem nie nasuwa mu się żaden nowy pomysł. A nie nasuwa się dlatego, że jest ono właśnie głęboko odróżnicowane, choć kontekst, w imię którego odróżnicowanie to się odbyło – ,,wszyscy jesteśmy ofiarami tego samego zła” – stracił już swoją ważność. Społeczeństwo odkryło, ile W nim sarnym brzydoty, przemocy, brudu, agresji i złych uczuć – i zupełnie nie wie, co ma z tym teraz począć. Ale też skąd ma wiedzieć, skoro tradycja milczy na ten temat jak zaklęta? Do jakiego skarbca narodowej mądrości ma sięgnąć, by radzić sobie ze zjawiskiem „wewnętrznego zła”? Do Sienkiewicza?
O NATO, przemocy w demokracji oraz wodzie w mieście piszemy w najnowszych numerach Res Publiki Nowej, Visegrad Insight oraz Magazynie Miasta, które są już dostępne w naszej księgarni!
A jednak polskie odróżnicowanie jest zjawiskiem tak długotrwałym, że ono także dorobiło się swoich klasyków. Przykładem Gombrowicz. On, jak żaden inny pisarz, potrafił oddać tę dusząco lepką atmosferę, jaką wytwarza polskie zbyt bliskie bycie ze sobą: atmosferę niezręczności, niewiarygodności i wiecznego zawstydzenia wobec podejrzliwych spojrzeń innych; atmosferę, w której jest się karanym za wyrazistość, a nagradzanym za maślane rozmemłanie. Także jak żaden inny pisarz potrafi ująć dotkliwy problem hierarchii: relacja państwo – służba, relacja niczym nie uzasadnionego wyróżnicowania w ciepłym łonie wzajemnej bliskości, w której – jak w heglowskiej dialektyce pana i niewolnika – wciąż dochodzi do odwrócenia stosunku władzy, stanowi, właśnie przez swoją nie wytłumaczalną arbitralność, prawdziwą obsesje Gombrowicza. Gombrowicz przeczuwa, że pomimo wybujałych dekoracji konstrukcja ta jest bardzo słaba i w każdej chwili grozi zawaleniem. Panicz ma nieprzeparte ciągotki odróżnicowujące; chciałby się ,,zbratać“ ze wszystkimi pannami z kuchennych schodów i wszystkimi chłopakami stajennymi tego świata. Ci ostatni natomiast – tak jak w Operetce – wiedzą, że Państwo to w istocie żadne Państwo, bo są tuż obok, blisko, ze wszystkimi swoimi zwykłymi, wstydliwymi sprawami i można ich „dotknąć tym oto palicem”. W ten sposób Gombrowicz pokazuje, jak w społeczeństwie trwale odróżnicowanym wszelki podział na sfery kończy się zawsze głębokim nieporozumieniem: niższa sfera odmawia racji bytu tej wyższej, ta zaś może istnieć tylko jako wyższa właśnie.
Wszystko to aktualne jest do dzisiaj. Elita bezskutecznie walczy o uznanie wśród „ludu”, który oskarża o antyinteligenckość; tymczasem nie o antyinteligenckość tu idzie, lecz o niemal instynktowną niechęć do wszelkiej elity, której obecność „lud” odczuwa zawsze jako niedobrowolnie mu narzuconą. Urażona, nie uznana elita wyklina „lud” od ciemnogrodzian, ten jeszcze bardziej dąsa się na samozwańczą elitę, która mu ubliża, i w ten sposób konflikt wciąż tylko się zaostrza. Albowiem w społeczeństwie odróżnicowanym każda elita jest samozwańcza, każda opiera się na uzurpacji; każda więc elita będzie kwestionowana i podważana. I, na pozór paradoksalnie, im więcej skupi argumentów na swoją korzyść – poziom wykształcenia, udział w opozycji, lata spędzone w więzieniu, poświęcenie dla ojczyzny – tym silniejszy będzie ten atak. Elita jest bowiem uzurpacją z natury, a zatem wszelka próba uzasadnienia jej wyższości może obudzić tylko furię.
Społeczeństwo odróżnicowane, które powróciło do „normalności” i które teraz na gwałt stara się odbudować system różnic, jest nieuchronnie śmieszne. Jego naprędce wzniesione hierarchie rozpadają się jak domki z kart; drabina społeczna nie jest zbudowana z twardych i mocnych szczebli, ale z jakiejś imitacji z papier mâché. W społeczeństwie gwałtownie się różnicującym każdy, wyniesiony na fali nieprzewidywalnych społecznych ruchów Browna, może odegrać każdą rolę – ale zarazem oznacza to, że nigdy nie odegra jej właściwie i wiarygodnie: Nikodem Dyzma jest tu patronem wszystkich bez wyjątku karierowiczów. Podobnie jak każde trwale odróżnicowane społeczeństwo, społeczeństwo polskie jest społeczeństwem śmiesznym, jednym ciągiem epizodów z surrealnego kabaretu – kłopot w tym jednak, że ono o tym nie wie i wiedzieć nie chce. Nie ma za grosz poczucia humoru, a już zwłaszcza na swój własny temat, i zupełnie nie wie, jak ma sobie ze swoją śmiesznością radzić. Salwuje się histeryczną ucieczką w powagę instytucji, które, jego zdaniem, niszczącej fali odróżnicowania nie uległy: instytucji Kościoła, a nawet Armii. Trzyma się każdego skrawka tradycji, choć ta składa się wyłącznie ze skrawków, żadnego więc z niej nowego kroju dla Polski nie będzie.
Dlatego może, żeby już skończyć to zepsute święto, które samo z siebie skończyć się nie chce, należałoby uciec się do środków radykalnych: odstawić Trylogię, zabrać się do lektury Gombrowicza, wszelkie narodowe symbole poddać surowej kwarantannie, a namiętny kult symboliki zastąpić autoironią?
Fot. Jan Matejko, Konstytucja 3 maja | Wikimedia Commons
Tekst archiwalny, pochodzi z numeru RPN pt. „Dekonstrukcja”.