Za pięć dwunasta
Prasa kulturalna w obliczu kryzysu Liczba czasopism kulturalnych maleje od lat. Po ogłoszeniu listy tytułów, które otrzymają w tym roku pomoc z budżetu państwa, pojawiły się głosy, że pisma spoza listy zostały przez Ministerstwo skazane […]
Prasa kulturalna w obliczu kryzysu
Liczba czasopism kulturalnych maleje od lat. Po ogłoszeniu listy tytułów, które otrzymają w tym roku pomoc z budżetu państwa, pojawiły się głosy, że pisma spoza listy zostały przez Ministerstwo skazane na śmierć. Skąd wziął się kryzys? Czy naprawdę jesteśmy świadkami agonii prasy kulturalnej?
Wyznaczanie trendów
Trend, zacząłbym od tego, można mierzyć dwojako. Jako popularność tej czy owej książki, miejscem na liście bestsellerów, listą nagród, którymi tytuł akurat uhonorowano. Ale także, ująłbym to szerzej, jako moda ogólnie panująca wśród twórców. A zatem trend jest wpływaniem, o czym się pisze i jaką techniką. Wpływaniem, warto wyjaśnić, świadomym za jednym razem, nieświadomym za drugim, leżącym u podłoża szeroko zakrojonej strategii, która wpływa na gusta i wybory czytelników. Pochodną tego jest większa aktywność pisarska w danej konwencji. Przykład jeden z wielu: rozkwit kryminału, który zapoczątkowały działania z pogranicza promocji i marketingu, szybko zaowocował tym, że wielu piszących, na co dzień konsumentów życia kulturalnego, zaczęło pisać w tej dokładnie konwencji, często nie bez powodzenia (np. Maciej Malicki, Edward Pasewicz). W takim układzie pisma literackie w najlepszym razie są środkiem do osiągnięcia celu, na pewno daleko im do inicjatorów akcji. Wywiad z „głośnym” autorem, fragment jego powieści przed ukazaniem się książki drukiem, potem omówienie tytułu. Taki układ jest dla redakcji korzystny (celowo, dalej rozwinę temat, używam słowa układ, gdyż wiąże się to mniej lub bardziej z koterią, choćby rozumianą w kategoriach sympatii, jaką autor darzy redaktorów czasopisma, innym razem uzgodnień, w których stronami jest wydawnictwo i redakcja periodyku). Gdzie tutaj korzyść? Bywa, że zawartość tytułu jest czasem kartą przetargową w rozmowach z dystrybutorem, aby pismo eksponować, wydobyć ze schowanej w kącie salonu półki z podpisem „Sztuka”. Bywa i tak, że przyciąga – można mieć nadzieję – nowego odbiorcę szansą obcowania ze znanym pisarzem, który jest, może się tak zdarzyć, w tym fragmencie twórcą mniej ciekawym od nieznanego autora, z którym dzieli łamy czasopisma.
Analiza zjawiska, które dla jasności określiłbym nie jako wyznaczanie trendów, lecz ogólnie wzajemną relację między dwoma, uzupełniającymi się – jak chcę wykazać – podmiotami, rynkiem książki a rynkiem prasy literackiej, mogą ułatwić trzy tezy. Dopiero próba ustosunkowania się wobec nich uświadamia, ile w mówieniu o roli czasopism jest narzekania, czarnowidztwa bez projektu wyjścia z impasu, hipotez, które zatrzymują się w połowie drogi. Na domiar złego, podsycane słabą kondycją prasy w Polsce – w temacie de facto wypowiadają się „pokrzywdzeni”, krytycy i redaktorzy, z myślą o „pokrzywdzonych”, czytelnikach i pisarzach – prowadzą donikąd lub mają na celu tyle wyłącznie, aby uspokoić sumienia, że się cokolwiek zrobiło, podczas gdy decyzje i tak należą do innych. A zatem, tezą pierwszą byłby wniosek o nadrzędności we wzajemnej relacji rynku książki nad rynkiem prasy. Druga teza mówi, ogólnie rzec biorąc, o przekształceniu się dzisiaj roli redaktora od animatora do selekcjonera. Trzecią – wreszcie – tezą odwróciłbym postawione w dyskusji pytanie, próbując naświetlić wpływ polityki wydawniczej na trendy w prasie literackiej, jeśli takie w ogóle istnieją.
Prasa wobec książki
Istnieje opinia, że polską prozę skupia rynek książki, tworząc pełny jej obraz. Pisma literackie miałyby zatem stanowić jakiś procent ogółu, powiedzmy kilkanaście procent tekstów, które potem ukazują się jako tytuły książkowe. Owszem, o ile należy się zgodzić, że nie wszystko, co ukazuje się w polskiej prozie, musi znaleźć obraz w prasie, o tyle ryzykownym, mówiąc delikatnie, byłoby założenie, iż wszyscy prozaicy, którzy wybrali łamy czasopism do prezentacji utworu, następnie myślą o nim – w naturalnej, można by przypuszczać, drodze od pisma do wydawcy – aby ukazał się drukiem w książce. Odwołuję się tutaj do doświadczenia, do którego wrócę nieraz, jakie zgromadziłem w ciągu ostatnich trzech lat jako asystent redakcji Wydawnictwa W.A.B. oraz redaktor „Wyspy”.
Jakie płyną z tego wnioski? Po pierwsze, tendencje w prasie literackiej stanowią bardzo mały procent ogółu tendencji, które są w polskiej prozie. Po drugie, spośród rynku książki a rynku prasy kulturalnej nie można wyłonić „bytu” nadrzędnego, choć skłaniam się do opinii Julii Hartwig, że tętno literatury w Polsce wybijają czasopisma1. Pokutuje, to trzeci wniosek, wyobrażenie, że pisma literackie są oddolne do rynku książki. Znane jest zdanie Konrada Kędera sprzed czterech lat, że czasopisma dają się wykorzystywać wydawcom, którzy potrzebują sita odsiewającego grafomanów2. Otóż, mówiąc wprost, o wiele więcej słabych tekstów nadchodzi do wydawnictw. Należy od razu wyjaśnić: mowa o tekstach, które sygnują zgoła różni autorzy od tych, których propozycje odrzucono w redakcjach czasopism, choć nazwiska czasem się pokrywają. Dalekie od prawdy, a będzie to wniosek czwarty, jest myślenie, że literatura, która uchodzi za wartościową, zanim ukazała się w formie książki, dojrzewała na gruncie czasopism, stamtąd biorąc początek. I tu, proszę bardzo, znajdą się przykłady. Jarosław Maślanek bez publikacji w prasie literackiej ogłosił znakomicie przyjętą powieść „Haszyszopenki”, w identycznej sytuacji Mikołaj Łoziński za debiut „Reisefieber” otrzymał Nagrodę Kościelskich. Owszem, znajdą się przykłady wprost odwrotne, gdy Marcin Świetlicki od debiutu w prasie czekał z wydaniem książki bodaj piętnaście lat. Ale słowa Krystyny Krynickiej o tym, że publikacja w prasie kulturalnej uchodzi za coś w rodzaju papierka lakmusowego, stempla z gwarancją jakości3, żadną regułą nie są.
Pytanie – wracam pamięcią do 2003 roku – jakie Arkadiusz Bagłajewski zostawił bez odpowiedzi4, odczytuję po latach nader dosłownie, jako pogrożenie palcem, że ziemia jałowa (bez czasopism, w dobie DDM, sławnego dzisiaj dominującego dyskursu medialnego) nie wyda trwałego owocu, dzieła na miarę Parnickiego, Lema, Herlinga, by poprzestać na tych kilku nazwiskach. Bez trudu dałoby się dzisiaj powiedzieć, że w okresie wiążącym się raczej ze spadkiem nakładów i znacznych dotąd wpływów prasy, utratą czytelnika, ostatnie lata owocowały w pojawianie się nowych twarzy, nie powiem następców mistrzów – tych wskazać jest trudno, gdy obcujemy dopiero z debiutem – ale pisarzy, na których trzeba zwrócić uwagę: „Głośne historie” Lidii Amejko, Ignacy Karpowicz z „Niehalo”, ostatnio Bohdan Sławiński i jego „Królowa Tiramisu”. Inni, jak Dorota Masłowska z dramatem „Między nami dobrze jest” czy Olga Tokarczuk – mówi się – potwierdzili z nawiązką nadzieje, które w nich pokładano. Jeszcze inni, choćby Eustachy Rylski, Kazimierz Orłoś, Marian Pankowski wrócili po dłuższej przerwie, a widać teraz, że były to powroty ważne, na miarę dzieł, które potrafią pogodzić wykluczające się często dwa żywioły – sukces bądź co bądź medialny, mierzony zainteresowaniem czytelników, z uznaniem środowiska. W sedno problemu trafił być może Andrzej Niewiadomski5. Krytyk przeszło sześć lat temu pytał, czy bez kontekstu czasopism, dyskusji nieprzymuszonej w żaden sposób przez masmedia, wybitne lub bardzo dobre dzieła mogą w ogóle zaistnieć albo też, zaistniawszy, być dobrze odczytane, czy nie stracą cząstki wielkości?
Czy dałoby się zatem przyjąć kryteria, według których można jasno wskazać – gdy czasopismo spełni szereg warunków – że ów tytuł wyznacza trendy w literaturze? Fakt, że publikację książki poprzedził druk jej fragmentów w prasie, takim kryterium być oczywiście nie może. Po pierwsze, więcej w tym przypadku, woli autora, że wybrał te akurat łamy, niż inicjatywy samej redakcji czasopisma, która wpisałaby się w spójną ideę budowania wizerunku pisma. Po drugie, niejako wynikiem tego jest zmieniająca się w ostatnich latach rola redaktora czasopisma od animatora, budującego starannie łamy pisma według daleko wybiegającej w przyszłość strategii, klucza, nad którym od początku do końca czuwa on jeden, do selekcjonera, wybierającego spośród nadesłanego materiału jego zdaniem najciekawsze propozycje. Jednak selekcja – padł głos z sali podczas dyskusji – jest kreowaniem, stawianiem kryteriów, do których trzeba równać. Takim kryterium, gdy wrócimy do sedna wywodu – pozwalającym określić bez cienia wątpliwości, że czasopismo wyznacza trendy – nie może być również fakt, że to czy inne pismo pozwoliło komuś zadebiutować (znów rola przypadku). Ani fakt, że pismo gościło często autora albo, w innym wypadku, gdy autor był jednocześnie jego redaktorem (Darek Foks, uczestnik dyskusji, nie jest raczej uprzywilejowany na rynku książki, mimo że kieruje działem prozy w najstarszym tytule literackim, który obecnie ukazuje się drukiem). Dopiero fakt, że pismo miało działającą obok serię książkową, jest punktem wyjścia, aby poważnie się zastanowić, czy byłoby to kryterium, o którym wspomniałem na początku, świadczące o wpływaniu na literacką rzeczywistość daleko poza swoje łamy.
Doskonałym, wydaje się dzisiaj, przykładem jest „Studium” i jego serie, poetycka, w której ukazały się książki Jacka Dehnela czy Wojciecha Bonowicza, a także prozatorska, dająca początek poważnej karierze Wojciecha Kuczoka, Michała Witkowskiego oraz wielu innym. Nakłady obu serii wahały się od 600 do niewiele ponad 1000 egzemplarzy każdego tytułu, promocja poza prasą literacką prawie nie istniała, ale szeroka dystrybucja, od półek w taniej książce po salony Empik czy Traffic, w końcu dopięła swego. Twarz młodej literatury była twarzą, jaką pokazywała Zielona Sowa. Kto wie, gdyby nie upadek dwumiesięcznika, przejęcie wydawcy „Studium” przez WSiP pod koniec 2008 roku, jak potoczyłyby się losy serii, po której – zwłaszcza w młodej literaturze – pozostała raczej pusta, gotowa do zagospodarowania przestrzeń? Po prostu nie widać chętnych, może poza Biurem Literackim, z którym na stałe związali się Roman Honet i Karol Maliszewski, Staromiejskim Domem Kultury znanym szerzej z organizacji slamów i turniejów jednego wiersza (dziś wydawcy Justyny Radczyńskiej), a także serią „Kwadrat” (Wydawnictwo Forma), aby ktokolwiek chciał podjąć dorobek po „Studium” – niedochodowej i jakże trudnej roli wyszukiwania nowych twarzy w literaturze, a następnie pokazywania ich dalej bez cienia pewności, że w przyszłości to się opłaci. Rzecz jasna, opłaci niedosłownie, tylko moralnie, po nominacji do ważnej nagrody literackiej, a warto wspomnieć, że seria „Studium” kończyła działalność z dwiema nominacjami do Gdyni dla Moniki Mosiewicz i Radosława Kobierskiego. Przypadek? Ależ skąd, zwykła kolej rzeczy. (…)
Cztery obiegi
Na gruzach starego porządku, bez cenzury i RSW, młodzi ludzie po studiach, zakładający stowarzyszenia i fundacje, które stawały za wydawaniem czasopism, wierzyli, że wychodzą w ten sposób naprzeciw idei budowania społeczeństwa obywatelskiego. „BruLion” z 1986 roku, niewiele od niego młodszy „Czas Kultury” z Poznania, historią sięgają w okres sprzed przełomu – zapowiadają, można powiedzieć, inne tytuły, których implozja w 1989 roku spowodowała, że tytuły „stare” musiały się jakoś wobec tych nowych określać. Zarówno pisma funkcjonujące w głównym obiegu, jak „Twórczość” czy „Odra”, te ukazujące się w podziemiu, czy nawet emigracyjne „Zeszyty Literackie”, chociaż nie bez poślizgu, zostały zmuszone do zajęcia stanowiska wobec nowych zjawisk w literaturze, za którymi stanęły ośrodki w Łodzi, Bydgoszczy, Ostrołęce, Sopocie, Szczecinie, Olsztynie. Czasopisma, takie jak „Borussia”, „Fraza”, „Pogranicza” – często określające swoją tożsamość poprzez kategorię miejsca – rozbudzały aspiracje środowisk lokalnych, doprowadzając wkrótce do zjawiska, które weszło do słownika jako literatura „małych ojczyzn”. Serie książkowe, głównie tomiki poezji, stały się zapleczem dla czasopism kulturalnych, pozwalając zaistnieć autorom powszechnie dzisiaj znanym. Nazwiska pierwsze z brzegu, w serii „BruLionu” byli to: Marcin Świetlicki, Jacek Podsiadło, Manuela Gretkowska, Olga Tokarczuk, Magdalena Tulli. Biblioteka ostrołęckiej „Pracowni” dała głośne debiuty Dariusza Sośnickiego i Mariusza Grzebalskiego, poetów z Poznania. Biblioteka „Kresów” wypuściła pozycje Andrzeja Sosnowskiego, Piotra Sommera, znane są związki z redakcją Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego, którego „Liber mortuorum” ukazało się przy „Kresach” w 1997 roku. Gdyby zasygnalizować, że istniały ponadto serie książkowe „Kartek” z Białegostoku, „Nowej Okolicy Poetów” z Rzeszowa, a pozycje ukazujące się przy „Toposie” z Sopotu, olsztyńskim „Portrecie” czy „Ha!arcie” z Krakowa bywają dzisiaj szeroko komentowane, okaże się, że wpływ czasopism kulturalnych na tendencje w literaturze, wprawdzie mocno ograniczony, jest – mówiąc krótko – faktem.
Proces zaniku centrali, który został nazwany w krótkim eseju Janusza Sławińskiego z 1994 roku, miał dwa oblicza. Dobre, które w literaturze zbierało różne barwy i odcienie w tęczę – jakby o tym powiedział Marek Ławrynowicz – rozluźniło sztywną dotąd hierarchię na rzecz różnorodności, ale pociągnęło za sobą przykre konsekwencje, które dostrzegła Maria Janion: „To ja mówię, że potrzebne jest centrum i potrzebny jest kanon. Okazało się bowiem, że decentralizacja zachwiała wszelkimi kryteriami wartościowania, na przykład estetycznego. Właśnie w tych małych ojczyznach, które wcześniej tak uwielbiałam, wychodzi taka masa grafomanii6”. Warto podkreślić, że utrzymujący się etos pisma lokalnego, które miało być zawsze świeże i wielobarwne, odebrał tytułom dużych ośrodków, zwłaszcza Warszawie, aurę czasopisma, które potrafiło zaskoczyć, wnieść do kultury nową wartość. Z kolei Dariusz Nowacki zwracał uwagę na fenomen „krótkich nóg”. W ciągu ostatnich dziesięciu lat, ale nie tylko – twierdził Nowacki – najlepsze pomysły na tytuły literackie były zajmujące przez rok, góra dwa lata7. Pisma-wyspy ignorowały się często wzajemnie, doceniając innych twórców i działając według różnych hierarchii. Dopiero pojawienie się nazwiska autora w obiegu DDM, w dzienniku lub telewizji, zwracało uwagę reszty środowiska na jego dokonania, nierzadko wątłej próby, a kiedy indziej opatrzone metką, od której trudno było się oswobodzić.
Wróćmy na chwilę do tematu wyznaczania trendów w literaturze przez czasopisma. Zasługi periodyków kulturalnych były zapewne większe, gdy dzienniki, prasa wysokonakładowa, mówiąc ogólnie, jeszcze pod koniec lat 90. publikowała szereg not, odsyłających do łam czasopism, wskazujących na nieznanych autorów, ciekawe zjawiska, które każde z pism kulturalnych za sobą niosło. Dzisiaj te same dzienniki symulują pełną prezentację rzeczywistości. To, co istnieje poza tą czy inną gazetą lub tygodnikiem, nie istnieje w ogóle (wyjątkiem, wspomnę na marginesie, są „Zeszyty Literackie”, których omówieniem zajmuje się „Gazeta Wyborcza”, z kolei nowe numery „Krytyki Politycznej” dostrzega „Tygodnik Powszechny”). Podczas dyskusji, od której zacząłem, wśród panelistów przeważała opinia, że „Zeszyty Literackie” to pismo funeralne, publikujące w większości autorów dawno nieżyjących, w konsekwencji, można wnioskować, nie mające żadnego wpływu na wyznaczanie trendów. I tak, i nie. Po pierwsze, kwartalnik chętnie odsyła do innych periodyków, choćby za pośrednictwem internetu, za co jestem jako redaktor „Wyspy” ogromnie wdzięczny. Po drugie, „Zeszyty Literackie” jako pismo o największym zapleczu, znane szerzej niż reszta tytułów, przyciągają czytelników do półek w Empiku, gdzie mogą oni poznać pozostałe czasopisma.
Dlaczego o tym piszę? Ponieważ model relacji między prasą opiniotwórczą a kulturalną, poddawany prawom rynku, stale się zmienia. Model, w którym ogólnopolski tygodnik opinii jest konkurencją dla redakcji czasopisma kulturalnego, dawno się po prostu wyczerpał. Owszem, miał rację Robert Ostaszewski, gdy twierdził, że z chwilą wejścia dzienników i tygodników na piedestał, ukonstytuowania ich pozycji na rynku, pisma kulturalne przestały być im do czegokolwiek potrzebne, a miejsce dotychczasowej współpracy zajęła rywalizacja8, ale i ona znacznie się zmieniła. Słowem, by podać przykład jeden z wielu, całkiem długo „Gazeta Wyborcza” komentowała, zwykle bardzo zjadliwie, kolejne numery „Frondy”, aż w końcu temat kwartalnika zniknął z łam dziennika. „Fronda”, ale i wszystkie pisma kulturalne czy społeczne od lewej do prawej, w oczach wielkich mediów przestały uchodzić za konkurencję, z którą warto prowadzić dyskusję. Dzisiaj – trzeba powiedzieć – prasa kulturalna, wysyłana do tego czy innego dziennikarza, leży odłogiem na półkach w redakcjach dużych dzienników, starając się sobą zainteresować. To wynik głębszych zmian, które można krótko podsumować: obowiązkiem dziennikarza nie jest znać wartościową literaturę, lecz obowiązkiem wartościowej literatury jest zabiegać o zainteresowanie dziennikarza. (…)
Jakie z tego płyną wnioski? Miejsce czasopism w kreowaniu trendów, gustów – jak byśmy mogli o tym powiedzieć – dobrego smaku, o którym mówi się dzisiaj, że jest domeną snobów i niesłusznie kojarzy się tylko z literaturą wysoką, taką jak dzieła Miłosza czy Herberta, zajęły konkursy. Prowadzone przez celebrytów, lekkostrawne, nade wszystko krótkie – gale konkursowe cieszą się sporym zainteresowaniem, bo dzięki nim w ciągu jednego dnia media nadrabiają zaległości z całego roku, podając do wiadomości, kim spośród żyjących autorów warto się zająć. Co istotne, kontakt ze zwycięską książką – pisał bodaj Przemysław Czapliński – daje złudne poczucie, że obcuje się z najważniejszą pozycją w roku bądź z danego gatunku. Warto podkreślić też rolę wydawców. Pięć lat temu dzięki Nagrodzie Literackiej Gdynia sporo osób mogło usłyszeć o Eugeniuszu Dyckim, autorze tomiku wydanego przez Sic!, który od paru lat, gromadząc na swoich występach niemałą grupę fanów, funkcjonował w środowisku jako gwiazda. Nikt nie zaprzeczy, że Dycki udowodnił swój talent dużo wcześniej, czy jednak w drodze po nagrodę, a następnie po Nike, pomogło mu wyjście z getta wydawnictw, które funkcjonują na obrzeżach głównego obiegu? Trudno powiedzieć, ale takich analogii jest więcej. Polski czytelnik poznał Tomasza Różyckiego dopiero jako autora „Dwunastu stacji”, publikacji wydanej w Znaku, choć poeta miał za sobą cztery zbiory wierszy, w tym jeden – według mnie – doskonały.
Idąc tym tropem, jeśli dałoby się stwierdzić, że czasopisma mają szansę wpływać na gusta, wyznaczać trendy, to dziać się tak może nie poprzez ich łamy, ale dzięki temu, że krytyk, który wywodzi się z tej czy innej redakcji, zasiada dzisiaj w kapitule medialnej nagrody. Ma możliwość wpłynąć na werdykt, na który spora część Polaków po prostu czeka. To oczywiście poddaje w wątpliwość status krytyka, którego rolą jest przede wszystkim inspirować, otwierać na nowe, pobudzać do dyskusji, nie zaś orzekać, ale tego oczekują media. Coraz częściej tego oczekują też czytelnicy. Badania pokazują – pisał w krótkim szkicu Łukasz Gołębiewski – że osoby, które robią zakupy w internecie, kierują się niemal wyłącznie rekomendacjami on-line, w większości zamieszczanymi przez innych klientów9. A sprzedaż w sklepach internetowych to już 13 proc. polskiego rynku książki, a można prognozować – czytamy w „Bibliotece Analiz” – że od 2012 roku przekroczy poziom 20 proc. i będzie dalej rosnąć. Niestety, trzeba się z Gołębiewskim zgodzić: zawód krytyka literackiego odchodzi do lamusa. Może zatem kryzys prasy literackiej, jak mówił o tym Tadeusz Sobolewski ponad trzy lata temu10, jest kryzysem krytyki literackiej, która z jednej strony podstawowe cechy omówienia dzieła traci na rzecz subiektywnej oceny, gwiazdek przy książkach, z drugiej – jakby paradoksalnie – dalej pozostaje powszechną metodą komunikacji między redakcjami czasopism, świadczy o różnorodności lub jej braku, o świeżości poglądów. Na koniec być może sprawa kluczowa: krytyka jest podstawą istnienia tytułu literackiego i gatunkiem, po który sięgają wszystkie czasopisma kulturalne czy społeczne bez wyjątku, stanowiącym centralny punkt każdego tytułu, swego rodzaju kręgosłup. A wiadomo, mówi stare porzekadło, ryba psuje się właśnie od głowy.
Wokół dotacji
(…) warto wrócić do tematu finansowania kultury na wzór niemiecki, dotującej ze środków publicznych nie produkcję, lecz dystrybucję. Ta sama kwota dotacji, ta sama sprzedaż w Empiku, a efekt zgoła odwrotny – zamiast zalegających w magazynie zeszytów, które czekają latami na rozchód, mogłyby wabić czytelnika na półkach w bibliotekach. Czy warto? Program taki niewiele ma wspólnego z projektem Leszka Balcerowicza, aby kulturę w całości, bez regulacji, poddać prawom rynku. Samoistnie, z jednej strony, wyłoniłby tytuły lepsze i gorsze, ale poza środowiskiem (biblioteki dostają „talon” na kupno czasopism, zamieniając go na produkt, podczas gdy dzisiaj wydawca „talon” zamienia na kasę). Z drugiej strony – unikniemy nadprodukcji czasopism, pobudzając druk cyfrowy, który rozwiąże problem dystrybucji (skoro tytułu sprzedaje się sto egzemplarzy, będzie można bez problemu zamawiając druk pisma, otrzymać je bez wychodzenia z domu, a bez odprowadzania marży dla dystrybutora, który każe sobie płacić jakieś 50 proc. ceny, obniży się jednocześnie kwota, którą czytelnik musi wyłożyć na kupno czasopisma). Kto na tym zyska, a kto straci? Straci Empik, ponieważ pojawi się druga przestrzeń, w której wszystkie czasopisma będą wyłożone w jednym miejscu. Zyskają wydawcy, którzy robią czasopisma żywe w formie i zawartości, z ciekawym layoutem, w których pojawiają się autorzy prawdziwie ważni. Zyskają na jakości domy kultury i biblioteki, w których pojawi się przeciwwaga dla „głośnych” tytułów, dostarczając kołom miłośników książek nowej literatury, ubogacając – można mieć nadzieję – życie kulturalne tych środowisk, które wiedzę o literaturze biorą często wyłącznie z gazet i kolorowych magazynów. A zatem, w rezultacie, zyskać na tym może czytelnik. I to czytelnik z prowincji.
Upadek kwartalników
Kryzys jest faktem. Jeszcze kilka lat temu pisma wspierano z różnych źródeł, od prywatnych biznesmenów (przypadek „Nowego Nurtu”), firm mediowych („Res Publica Nowa”, poznański „Arkusz”), na fundacjach kończąc (znane są zasługi Fundacji Batorego). Widać czarno na białym, że uzależnione od subwencji z rąk Ministra, czasopisma giną od 2003 roku, nie winiąc nikogo za stan rzeczy, z jednej tylko ręki. Ale przyczyn tego stanu, mówił Robert Ostaszewski, choć to temat na inną zupełnie dyskusję, nie należy szukać wyłącznie w polityce przyznawania dotacji czy braku zainteresowania ze strony biznesu, ogólnie rzecz biorąc, w finansach, bo drugi, możliwe, że decydujący powód, to edukacja kulturalna w szkołach, zaniedbująca kulturę współczesną[11]. Niedostateczna jest, otóż to, liczba czytelników. Nawet tych, którzy czytają od czasu do czasu, nie stać na czasopismo (warte od 7 do 28 zł, tyle więc, ile książka i dużo więcej, niż kryminał, książka poketowa, z którą jedzie się na wakacje). Winne w jakimś stopniu będą też uczelnie. To chyba Leszek Szaruga publicznie się przyznał, że egzamin wstępny na studia polonistyczne zaczynał od pytania o znane kandydatowi pisma literackie – z reguły, nie byli w stanie wymienić ani jednego. Mnie przypomina się historia, gdy podczas zajęć, na które chodziłem z grupą mającą za sobą trzy semestry nauki, grono studentów, razem jakieś trzydzieści osób, na pytanie, jakie znają czasopisma kulturalne lub społeczne, z trudem, ale jednak, ktoś podniósł rękę: „Zeszyty Literackie”, ktoś szybko dodał: „Krytyka Polityczna”. Taki, nie inny, lepszy ani gorszy, jest stan świadomości studenta, rzekomo przyszłej elity kraju. Jak tak dalej pójdzie, kraju, w którym znajomość czasopism zmaleje do zera.
(…)W czasie – zacytuję z pamięci większy fragment z Mieczysława Orskiego – kiedy książka staje się produktem rynkowym, a jej sukces zawdzięczamy promocji, reklamom, „wyczarterowanym” przez wydawców recenzjom w gazetach, na straży wartości literackich stoją czasopisma, nikt inny12. To prawda, periodyki kulturalne podtrzymywały hierarchię wartości, ale działo się tak, gdyż one same wespół z resztą źródeł na temat literatury w Polsce były częścią innej hierarchii, w której czasopisma zajmowały miejsce eksperta, na samej górze, z którym oczywiście mamy prawo się nie zgadzać, tak samo jak nie zgadzaliśmy się czasem z wykładowcą na studiach. Powtórzę zatem, prasa kulturalna w starciu z DDM przegrała po raz drugi, tyle tylko że tym razem o rząd dusz ludzi, którzy z kulturą mają trochę wspólnego, filmowców, plastyków, muzyków, a także tych, którzy takim debatom jak Kongres przysłuchują się z daleka. Na odwróceniu hierarchii skorzystają masmedia, ale i słabe pisma kulturalne, którym z czasem, bez konieczności odniesienia własnych łam do czasopism z wyższej półki, do dobrego samopoczucia będzie wystarczyła świadomość, że są częścią rynku, niszowej awangardy tworzącej kulturę wysoką (wysoką w ich rozumieniu, bo pomijaną przez masmedia, które tworzą salon). Może się wkrótce zdarzyć, że człowiek względnie oczytany, a przynajmniej ten, kto uchodzi za oczytanego wśród ludzi inteligentnych, przeglądając prasę kulturalną na półce, nie dostrzeże z grubsza biorąc między jednym a drugim tytułem żadnych różnic. Co znowu, wybiegnę w przyszłość, lepsze czasopisma zepchnie w jeszcze większe getto, a niemałą część doprowadzi do upadku. Oczywiście, można założyć, że dobre teksty zawsze znajdą sobie miejsce na łamach innego, jeszcze istniejącego tytułu. Leszek Szaruga sześć lat temu uspokajał: czasopism literackich mamy ponad pięćdziesiąt, a to sporo13. Jednak hasłu „literatura i tak sobie poradzi” należałoby się przyjrzeć od nowa, gdyż pism literackich, według mojego szacunku, ukazujących się w miarę regularnie, jest dzisiaj około trzydziestu, prawie o połowę mniej. Z tego kilka ukazuje się dwa razy w roku albo rzadziej.
Miesięczników ubywało z roku na rok. Podobny proces, jeśli nic się nie zmieni – powolnej agonii – spotka wkrótce dwumiesięczniki, kwartalniki, a nawet roczniki o tematyce literackiej czy kulturalnej. (…)
Jaka przyszłość czeka inne redakcje, których wnioski o wsparcie z budżetu państwa oceniono negatywnie? Lista pokrzywdzonych jest długa, mowa o śląskim kwartalniku „Red”, zasłużonych „Opcjach”, ciekawej inicjatywie Marka Horodniczego pod nazwą „44”, a także o pismach, które odpadły z powodu błędów formalnych, jednak ze względu na zakończony nabór w 2010 roku nie będą mogły się one o cokolwiek ubiegać. O kim mowa? O kwartalniku „Konteksty” sięgającym swoją historią 1947 roku, warszawskiej „Karcie”, „Śląsku” z Katowic oraz wielu innych. Całość podsumowują słowa Joanny Wojdowicz z Witryny Czasopism, która w tym roku – nie inaczej – wypadła z listy pism, które Ministerstwo wspiera. Z czasopismami włączonymi do Katalogu Czasopism, mówi Wojdowicz, dzieje się coś niedobrego. „Wykruszają się. Katalog zamienił się w Polską Czerwoną Księgę Czasopism Zagrożonych. Nie przesadzam. Sam fakt zaliczenia tytułu do grona czasopism kulturalnych, a więc niszowych, niskonakładowych, często stricte literackich, każe traktować periodyk jak ginący gatunek, jeśli w tej chwili jeszcze nie zagrożony, to na pewno bliski zagrożenia” . Przykre, ale prawdziwe. Nie jest ambicją Wojdowicz, aby stawiać daleko idące tezy i diagnozy, wreszcie – by znaleźć odpowiedź na pytanie, co robić, żeby stan rzeczy naprawić, ale dodaje, że nie mogłaby nic nie powiedzieć, bo równałoby się to z cichym przyzwoleniem i obojętnością: „Kto nie zabiera głosu, tego nie ma”[14].
Od autora: Tekst powstał pod koniec marca tego roku, w związku z tym niektóre źródła, choćby ostatnie numery czasopism, na które się powołuję, w momencie ukazania się szkicu mogły stracić na aktualności.
Tekst w całości ukazał się w kwartalniku Wyspa (nr 14, lipiec 2010).
1J. Hartwig, „Polska dzielnicowa”, „Więź” 2003 nr 2.
2Konrad Kęder w rozmowie z Piotrem Mareckim stwierdził, że powody, dla których czasopisma wciąż działają mimo złej sytuacji materialnej, są takie: „Może zbijamy społeczny kapitał, może zaspokajamy ambicje lokalnych polityków, może dajemy się frajersko wykorzystywać wydawnictwom, które potrzebują sita odsiewającego najgrubszych grafomanów i poligonów dla nowych autorów, a może rżną nas rozplenione ostatnio uczelnie, których studenci powinni gdzieś drukować”. P. Marecki, „Pospolite ruszenie”, Kraków 2005.
3Krystyna Krynicka na łamach „Polityki” wypowiadała się o poetach m.in. tymi słowami: „Kiedy mówię, że może najpierw spróbowaliby coś opublikować w pismach literackich, pytają mnie o tytuły i gdzie je można kupić”. K. Janowska, „Federacja niepodległych nisz”, „Niezbędnik Inteligenta”, 30 czerwca 2005.
4Pytanie brzmiało: co się stanie z kulturą, gdy znikną czasopisma? A. Bagłajewski, „Epitafium – dla czasopism? dla pokolenia?”, „Odra” 2003 nr 9.
5A. Niewiadomski, „Pożegnanie ze złośliwością”, „Kresy” 2003 nr 1-2.
6Cytat z rozmowy, jaką Nina Łopieńska przeprowadziła z Marią Janion na łamach „Ex Librisu” 1994 nr 63.
7Wypowiedź tę można znaleźć w dyskusji „Kondycja polskich czasopism kulturalnych”, jaka odbyła się na portalu Literatorium (data wpisu: 31 sierpnia 2005).
8R. Ostaszewski, „Zmierzch miesięczników”, „Gazeta Wyborcza”, 8 sierpnia 2003.
9„Raczej fajnie niż cool”, „Biblioteka Analiz”, 15 sierpnia 2006.
10R. Ostaszewski, „Lepiej późno niż wcale”, Witryna Czasopism (data wpisu: 2 grudnia 2003).
11M. Orski, „Jaki jest teraźniejszy stan polskich czasopism?”, „Kwartalnik Artystyczny” 2004 nr 2.
12L. Szaruga, „Czy (wysoka) kultura umiera?”, „Odra” 2003 nr 11.
13J. Wojdowicz, „Innego końca świata nie będzie”, Witryna Czasopism (data wpisu: 20 grudnia 2009).
14Tamże.