Wolność vs. komfort czyli wolny rynek street artu
Na świecie obserwujemy od dawna proces komercjalizacji sztuki ulicy. Różne firmy i korporacje wykorzystują street art do promowania własnych produktów, ponieważ przekaz w formie graffiti dociera do atrakcyjnego marketingowo targetu – młodych ludzi, mieszkających w […]
Na świecie obserwujemy od dawna proces komercjalizacji sztuki ulicy. Różne firmy i korporacje wykorzystują street art do promowania własnych produktów, ponieważ przekaz w formie graffiti dociera do atrakcyjnego marketingowo targetu – młodych ludzi, mieszkających w dużych miastach. Ma to swoje dobre i złe strony, o których już nie raz mówiono i pisano. Najkrócej rzecz ujmując, artyści, uzyskując dostęp do lepszych materiałów oraz komfort legalnego malowania, tracą jednocześnie wolność doboru tematu i formy wykonywanego dzieła. W zależności od warunków wynegocjowanych ze zleceniodawcą streetartowcy mogą mieć większą lub mniejszą autonomię, a także uzyskiwany przez nich komfort pracy może przybierać różne formy. Sami artyści muszą kalkulować, na ile opłaca im się rezygnować z wolności twórczej, a firmy z kolei oceniają ryzyko finansowe związane z zapewnieniem streetartowcom dużego komfortu w zamian za efekt w postaci muralu z logo reklamowanego produktu. Najczęściej rachunek zysków i strat okazuje się dla obu stron wystarczająco korzystny, czego efektem są kampanie oparte na guerilla marketingu i wielkopowierzchniowych muralach, jak w przypadku Nike’a albo Levi’s.
Street art w Polsce – komercjalizacja czy komunalizacja?
Co ciekawe, w Polsce częściej z pomocy twórców ulicy korzystają władze samorządowe. Jedna z ostatnich stricte komercyjnych akcji streetartowych najprawdopodobniej na dobre odstraszyła firmy od wykorzystywania w kampaniach marketingowych miejskiej kultury. Spektakularna porażka Adidasa podczas próby zamalowania muru na Służewcu zakończyła się bojkotem produktów tej firmy. Przykład ten pokazuje, że zanim działy marketingu zaczną wchodzić w relacje z polskim światem street artu, powinny najpierw dokładniej poznać jego korzenie, historię i etos twórców ulicy.
Z o wiele większym powodzeniem po street art sięgają władze miejskie w celach promocji kultury i walorów turystycznych konkretnych dzielnic. Przykłady można by mnożyć. Murale upamiętniające Powstanie Warszawskie, Marię Skłodowską-Curie, Chopina. Niezliczone festiwale sztuki ulicy, galeria na gdańskiej Zaspie, rewitalizacja wrocławskiego Nadodrza poprzez EkoMurale – w każdym polskim mieście, dużym i średnim, odnajdziemy przejawy wspierania street artu przez samorządy. Władze miejskie nazywają to wspieraniem i współpracą, jednak reguły tej współpracy nie różnią się wiele od standardowych zasad wolnego rynku. Podobnie jak w przypadku komercjalizacji na Zachodzie, w Polsce artyści mierzą się z dylematem wolność vs. komfort. I często wybierają to drugie, co nie oznacza, że cierpi na tym jakość wykonanych prac. Świetne murale chopinowskie przy Pałacu Kultury i Nauki autorstwa Chazme i Sepe, doskonały mural poświęcony Marii Curie-Skłodowskiej przy Bibliotece Uniwersyteckiej w Warszawie pokazują, że można naprawdę dobrze zrealizować bardzo ściśle określone i sprofilowane zamówienie ze strony miasta.
Sztuka narzucona z góry
Artyści wykonali wysokiej klasy dzieła, miasto zainwestowało w ciekawą formę promocji, a przy okazji wsparło „alternatywną” kulturę miejską. Nic dziwnego, że coraz chętniej nie tylko samorządy, lecz także publiczne spółki decydują się na zlecanie niektórych realizacji artystom ulicy. Tak stało się również w wypadku niedawno wyremontowanego Dworca Centralnego w Warszawie. Polski Koleje Państwowe postanowiły zlecić pomalowanie peronów znanej w całym kraju grupie streetartowej vlep[v]net. Wybór wykonawców był przemyślany – artyści z vlep[v]netu są poważani w świecie street artu, mają za sobą szereg świetnych realizacji w przestrzeni publicznej i wielokrotnie współpracowali z podmiotami publicznymi. Wydaje się, że PKP podjęło więc słuszną decyzję.
Niestety, gdy murale ujrzały światło podziemnych peronów, Warszawa zawrzała. Jedni sprzeciwiali się w ogóle oszpecaniu modernistycznej architektury „bohomazami niewydarzonych pseudoartystów”, inni akceptowali pomysł wprowadzenia do przestrzeni wizualnej dworca elementów streetartowych, ale byli oburzeni jakością zaprezentowanych prac. Sami artyści mówią, że to nie do końca miał być street art, ale bardziej „projekt typograficzny” – ważne są więc same hasła, a nie tylko ich forma. Być może. Osobiście uważam, że są wątpliwej jakości, ale moje zdanie ani zdanie twórców projektu rewitalizacji dworca nie ma tu nic do rzeczy. Grunt, że nie są z nich zadowoleni warszawiacy, a co gorsza – nikt ich nie spytał o zdanie przed rozpoczęciem realizacji.
Przestrzeń dworca to podstawowa wizytówka miasta i jego mieszkańców. Przez wiele lat mieszkańcy stolicy cierpieli z powodu brudnego i zapuszczonego budynku będącego antyreklamą Warszawy. Gdy wreszcie po długim czasie doczekali się upragnionego nowego, czystego dworca, zderzyli się z muralami, które nie odpowiadają im w pełni pod względem estetycznym. Czy tak trudno było przedstawić warszawiakom wcześniej plany realizacji? Nawet jeśli niewiele osób chciałoby się na ich temat wypowiedzieć, to przynajmniej część miałaby taką szansę. PKP postawiła warszawiaków przed faktem dokonanym, nie dziwi więc, że zareagowali negatywnie.
Umowa o dzieło pt. „street art”
Nie wiem czy brak konsultacji z mieszkańcami wynikał z tego, że nie było na nie czasu. A może nie było konkretnych projektów realizacji streetartowych na dworcu, które można byłoby zaprezentować, tylko ogólny pomysł chłopaków na ciekawe napisy wybrane przez młodego pisarza? Mam nadzieję, że umowa między fundacją vlep[v]net i zarządem PKP była jednak profesjonalnie przygotowana i zawarta była w niej standardowa klauzula umowy o dzieło: „Autor zobowiązuje się do wykonania dzieła z należytą starannością”. Wtedy spółka mogłaby argumentować, że przygotowane dzieło nie odpowiada temu warunkowi i albo odstąpić od umowy, albo oczekiwać dopracowania dzieła w z góry określonym czasie. Być może wtedy odwołałaby się do warszawiaków przed zaakceptowanie nowej formy zagospodarowania ścian dworca?
Sytuacja wokół graffiti na Dworcu Centralnym pokazuje dobitnie, że wchodzenie w świat rynku sztuki i przyjmowanie reguł handlowych nie tylko pozbawia artystów ulicy części wolności i zapewnia im pewną dozę komfortu, ale też nakłada na nich odpowiedzialność. Odpowiedzialność nie tylko przed mieszkańcami przestrzeni, w którą ingerują, lecz także przed zleceniodawcami tych ingerencji. W świecie komercyjnym policja nie musi już szukać street artowców po nocach na dworcach, ich adresy są integralną częścią podpisywanej przez nich umowy. Utrata anonimowości to nie tylko sława i rozpoznawalność w świecie sztuki, lecz także przyjęcie na siebie obowiązku rzetelnego wykonywania dzieła. Dlatego zanim artysta zdecyduje się pracować na zlecenie określonych podmiotów, prywatnych czy publicznych, powinien zastanowić się dobrze, czy podoła tej konkretnej realizacji. Zarówno wobec swojego zleceniodawcy, jak i mieszkańców. Tym razem nie udało się to wobec tych ostatnich.