Warszawska zima
Przeprowadzka z Izraela do Polski oznaczała nie tylko emigrację do zupełnie innego miejsca, obcy język i budowanie nowych sieci kontaktów; miała też dwa jeszcze trudniejsze aspekty: zmierzenie się z uprzedzeniami ludzi po obu stronach oraz […]
Przeprowadzka z Izraela do Polski oznaczała nie tylko emigrację do zupełnie innego miejsca, obcy język i budowanie nowych sieci kontaktów; miała też dwa jeszcze trudniejsze aspekty: zmierzenie się z uprzedzeniami ludzi po obu stronach oraz – z polską zimą.
Dorastałem na pustyni. Rozsiane po całej Polsce szopki i egzotyczny pochód przez ulice Warszawy z okazji święta Trzech Króli dobrze obrazują, jak Polacy wyobrażają sobie Betlejem, które jest oddalone od mojego rodzinnego domu o około 5 kilometrów. Proszę zrozumieć, że chociaż w Izraelu na ogół jest gorąco – zarówno pod względem temperatury w stopniach Celsjusza, jak i temperatury konfliktów – jerozolimska zima też potrafi być zimna. Raz do roku potrafi nawet nieźle śnieżyć, a na północy kraju istnieje niewielki kurort narciarski.
Przeprowadzka z Izraela do Polski oznaczała nie tylko emigrację do zupełnie innego miejsca, obcy język i budowanie nowych sieci kontaktów; miała też dwa jeszcze trudniejsze aspekty: zmierzenie się z uprzedzeniami ludzi po obu stronach oraz – z polską zimą.
Obawiałem się tej zimy i czekałem, aż nadejdzie. Doświadczyłem już dwudziestostopniowego mrozu, ale tylko przez dzień lub dwa. Śnieg w Jerozolimie pojawiał się rzadko i na krótko. Każdy dzień ze śniegiem był świętem: na ogół odwoływano zajęcia w szkołach, czasem wolne mieli również rodzice. Proszono ludzi, żeby zostali w domu lub jego pobliżu i nie obciążali miejskiej infrastruktury, dróg i szpitali. To oczywiście skutkowało ogromnymi bitwami na śnieżki i zabawami na ślizgawce, lecz ja najbardziej lubiłem długie spacery. Wstawałem wtedy bardzo wcześnie, o czwartej czy piątej nad ranem, żeby przejść się po nietkniętym jeszcze puchu, zanim pługi śnieżne zaczęły pracę, zanim samochody postarały się o zniszczenie idealnej pokrywy i zanim odciski stóp zniszczyły widok bieli. Pierwsze dwie godziny w czystym świecie, na cichych ulicach, jednolity i nieskończony biały wszechświat – oto doświadczenie śniegu, które pamiętam z dzieciństwa.
14. dnia żydowskiego miesiąca szwat zima przyszła do Warszawy. Śnieg zaczął padać o siódmej rano i zastał mnie zupełnie nieprzygotowanego. Nie miałem czasu zanurzyć się w niego zanim na ulicach pojawiły się tłumy, nie miałem czasu, żeby się zorganizować, nie dostałem żadnych forów dla nowicjusza. Dzień po prostu się zaczął, a kolory zmieniały się w czasie jego trwania. Kiedy wyszedłem na ulicę, ludzie pędzili jak zwykle, tramwaje kursowały normalnie i tylko chodniki stawały się coraz bielsze. Idąc do Muzeum Historii Żydów Polskich musiałem przejść obok grupki uczniów podstawówki, cieszących się biało-czarnym kontrastem widocznym na pomniku bohaterów getta autorstwa Rapaporta. Wskakiwali na podest i zeskakiwali z niego, a samotny Jan Karski siedział bezpiecznie na swojej ławeczce i obserwował, jak się oddalają. Rodowici Polacy wciąż ubolewali nad faktem, że to nie jest prawdziwy śnieg, a prawie deszcz, deszcz ze śniegiem, czy jakkolwiek to się jeszcze nazywa. Moje dziecięca radość powodowała, że nie zważałem ani na naukową definicję, ani na temperaturę, ani na żadne inne fakty. Jeżeli miedziana głowa Karskiego była biała – to był to śnieg.
Kiedy wyszedłem z budynku muzeum, lśniącego nad skwerem wspaniałą jasną zielenią, pracownicy służb miejskich już działali. Pierwsi, którzy przybyli, posypywali ulice piaskiem z dużych ciężarówek albo niebieskich kontenerów ustawionych na każdym rogu. Na samym początku mojego pobytu w Warszawie, kiedy szukałem kosza na szklane butelki, otworzyłem jedną z takich skrzyń i spytałem znajomego, czy to zbiornik na żwirek dla kotów. Poczekaj na zimę, odpowiedział mi, a zobaczysz. Po posypaniu piaskiem przyjechały pługi śnieżne, wyglądające jak kosiarki maszyny z twardymi szczotkami do oczyszczania chodników, placów i wejść do parków. Miasto było pełne jaskrawych kamizelek i niejeden pewnie się zastanawiał, co ci ludzie robią przez resztę roku.
W mieście, na którym zmiana barw nie zrobiła żadnego wrażenia, zapadła noc, a data w żydowskim kalendarzu zmieniła się na 15. dzień miesiąca szwat. Przeróżne organizacje i instytucje żydowskie podkreślały tą datę, znaną jako Nowy Rok Drzew. 15 szwat (Tu bi-Szwat) jest w Izraelu czasem odnowy dla ziemi – zimowe deszcze są najbardziej intensywne. Ziemia jest mokra i łatwo się w niej kopie. Migdałowce zaczynają kwitnąć i niedługo będą już wykształcać owoce. To jest ten czas w ciągu roku, gdy rolnicy Bliskiego Wschodu kończą swój zimowy sen, by rozpocząc pracowity sezon. Rodzi się nowe życie, zaczyna się rok nowych zbiorów.
Kiedy weszliśmy do Synagogi Nożyków, by uczcić początek roku rolników w tym jakże odległym miejscu, posadzka była pokryta dziesięciocentymetrową warstwą śniegu. Zazwyczaj chodzę do synagogi reformowanej, ale tym razem przyłączyłem się do znajomego odwiedzającego najstarsze zgromadzenie w mieście – z całym dziedzictwem historycznym, budynkami pod ochroną, mieszanką kulturową chasydzkich mędrców, świeckich rodzin, które przychodziły tu tylko od czasu do czasu, i głośnych, uśmiechniętych Żydów żyjących w diasporze. Podczas uroczystej kolacji podano cztery kieliszki wina – w pierwszym było wino białe, do pozostałych dolano wina czerwonego, co symbolizuje nadejście wiosny. Podczas gdy odczytywane były wersy z Biblii, ja obserwowałem śnieg padający na zewnątrz; potem wszyscy w środku smakowaliśmy różnorodności owoców i wina z Ziemi Świętej.
Wobec dużej liczby organizowanych imprez, lokalne centrum żydowskie będzie świętować Tu bi-Szwat następnego dnia. W dzień, kiedy piszę tekst, odbyło się tam spotkanie klubu filmowego, z projekcją filmu Śpiewak jazzbandu i dyskusją. To pierwszy film dźwiękowy, oczywiście czarno-biały. Mierzył się m.in. z kwestiami rasy i koloru skóry. Fabuła ukazuje pochodzącego z żydowskiej rodziny młodego mężczyznę obdarzonego wspaniałym głosem. Zamiast zostać kantorem w synagodze jak jego ojciec, chłopak zatrudnia się na Broadwayu jako śpiewak jazzbandu; ponieważ czarnoskórzy nie mogli wtedy występować na tej scenie, w jazzbandach śpiewali w tym czasie biali mężczyźni z twarzami i rękami pomalowanymi na czarno, imitujący ciepłe czarne głosy. Kto by pomyślał, że filmy nakręcone u samych początków historii kina traktowały o tych kwestiach w tak bezpośredni sposób. Gdy wyszedłem na nocne ulice, zobaczyłem ponownie miejskie pole bitwy między bielą a szarością: ostatni pracownicy lokali na Chmielnej pracowali szerokimi łopatami, by zapewnić swoim klientom bezpieczną i suchą drogę do środka.
Następnego ranka, w drodze na lekcję języka polskiego, wstąpiłem do Ogrodu Saskiego, żeby zobaczyć, jak zmiana aury wpływa na życie innych mieszkańców. Matki z dziecięcymi wózkami, które były w całym parku przy temperaturze trzech stopni, opuściły swoje stanowiska. Kaczki były ciszej, bo brakowało dzieci, które by się z nimi bawiły. Część ptaków drzemała wokół na wpół zamarzniętego stawu, część zebrała się przy specjalnym miejscu dokarmiania, które prawdopodobnie również leżało w gestii miasta – wielu ludzi w jaskrawych kamizelkach. Nawet ścieżki w parku były oczyszczone, a śnieg usunięty. W niektórych miejscach, gdzie przymarzł do podłoża, widoczne były na nim ślady twardych szczotek, którym nie udało się go usunąć, a także pozostałości brązowych grudek rozsypanego piasku i żółte pamiątki po wizytach psów. Tak wiele nowych tropów do odczytania.
Siedząc w swoim pokoju i spoglądając ponad drzewami, widzę światła wieżowców w centrum, jedno obok drugiego. Dachy na Placu Bankowym i przy Ratuszu Arsenał straciły swoją zwyczajne barwy, zieleń i czerwień, zamiast tego były białe. Drzewa w Ogrodzie Krasińskich miały białe obwódki leżącego na nich śniegu, zupełnie jakby dziecko trzymało w ręku dwie złączone ze sobą kredki i malowało pnie razem ze śniegiem, starannie i pewnie. Znajoma z Poznania publikuje na Facebooku zdjęcie podwórka swojego budynku, pokryte śniegiem rowery z podpisem: „prognoza na dziś – kolory odwołane”. Wydaje się to trochę smutne. Wyglądając przez okno, widzę gołębie ponad koronami drzew, podczas gdy wrony siedzą cicho i obserwują. Piję moją kawę i jem kanapki, jedną z białym serem, drugą z nutellą. Moja dziewczyna nazwała to śniadaniem pół na pół: biorę gryza z jednej kanapki i natychmiast zagryzam drugą. Myślę, że dwa kolory zupełnie wystarczą.
Niech moja pierwsza zima w Polsce będzie piękna, ciepła i długa.
Przełożyła Hanna Pieńczykowska