Umknę śmierci, ukręcę jej łeb

Kiedy Filip Mosz, bohater filmu Krzysztofa Kieślowskiego Amator, dostaje do ręki kamerę, nie wie jeszcze, z jak poważną rzeczą ma do czynienia. Bawi się trochę. Filmuje kolegę, który jeździ karawanem – żeby było ciekawiej, kolega […]


Kiedy Filip Mosz, bohater filmu Krzysztofa Kieślowskiego Amator, dostaje do ręki kamerę, nie wie jeszcze, z jak poważną rzeczą ma do czynienia. Bawi się trochę. Filmuje kolegę, który jeździ karawanem – żeby było ciekawiej, kolega zjeżdża z górki. Filip narzeka pod nosem, że za szybko. Z okna bloku wychyla się matka kolegi – i też trafia do filmu. Banał. Ale jakiś czas później kolega znów przychodzi do Filipa i prosi go o ten kawałek taśmy. Jego matka właśnie zmarła. Kolega zamyka się w pokoju i w kółko ogląda fragment, na którym wygląda przez okno i macha do niego. Nigdy nie wiadomo, kiedy najzwyklejszy banał stanie się śmiertelnie poważny.

Żadnej gry nie kupiłem z dziwniejszego powodu niż Richard Burns Rally. Prawie zupełnie mnie nie interesowała – nigdy przedtem nie ciągnęło mnie zbytnio do wirtualnych wyścigów samochodowych. Ale pewnego dnia wstałem rano z łóżka, zrobiłem sobie śniadanie, włączyłem telewizor i w pasku na dole ekranu pod serwisem informacyjnym zobaczyłem komunikat: rajdowiec Richard Burns zmarł właśnie na raka mózgu. Skończyłem śniadanie, prawie automatycznie poszedłem do kiosku, kupiłem pismo, do którego był dołączony na płycie RBR.

Grało się bardzo dziwnie. Po pierwsze – ze względów oczywistych. Proszę sobie wyobrazić, jak się czuje ktoś, kto nigdy nie grał w gry wyścigowe, kiedy pierwszy raz zasiada przy RBR. Po drugie – i dużo ważniejsze – bardzo dziwnie patrzyło się w grze na samego Burnsa. Występuje w niej jako trener cierpliwie uczący początkującego kierowcę tego, jak nie wypaść z pierwszego zakrętu (w RBR z początku graniczy to z cudem). Poucza, zachęca do kolejnej próby (kiedy człowiek ma już ochotę rzucić kierownicę/joystick/klawiaturę w kąt), pociesza, kiedy się nie uda. Przed samym końcem kursu jazdy zabiera gracza na przejażdżkę swoim samochodem po trasie, która wydaje się nie do przejechania, żeby mu trochę dodać otuchy. Głos, którego słuchałem, od kilkunastu godzin nie był już tylko głosem nagranym, ale też głosem zza grobu. W oglądaniu trochę kanciatej postaci Burnsa otwierającego na moją cześć Red Bulla po każdym udanym przejeździe było coś z seansu spirytystycznego.

Odzwierciedlenie zmarłego jako namiastka nieśmiertelności – to nie nowość. Opierają się na nim choćby początki literatury, ozdobne sarkofagi egipskich faraonów, starożytne i sarmackie portrety trumienne. Nowe technologie zostają zwykle bardzo szybko zaprzęgnięte do tej formy zapamiętywania – wszyscy próbujemy pamiętać o naszych zmarłych poprzez zdjęcia i filmy. Najbardziej uderzającym przykładem wiary w związaną z nieśmiertelnością moc fotografii jest XIX-wieczna praktyka fotografii post mortem – robienia zdjęć zwłokom ułożonym tak, żeby wyglądały jak wciąż żywy człowiek. Cały ten sposób myślenia i czucia – pięknie pokazany w kilku scenach filmu Kieślowskiego.

Ale sytuacja z Burnsem była jednak inna – fotografia, film czy portret to rzeczy, na które można popatrzeć, ale nie można od nich oczekiwać odpowiedzi. A cyfrowa reprezentacja Burnsa przecież najwyraźniej sama na mnie patrzała – i reagowała (na kilka prostych sposobów) na to, co robię. Oczywiście, wszystko to było bardzo prymitywne, ale pomyślałem nagle, że to trochę inny rodzaj nieśmiertelności niż literackie, malarskie, fotograficzne i filmowe głosy zza grobu, do których przywykliśmy.

Perfidnym zbiegiem okoliczności, dwa lata po Richardzie Burnsie zmarł w wypadku helikoptera Colin MacRae, który swojego nazwiska użyczał najważniejszej serii gier wyścigowych. Dla firmy Codemasters stało się realnym problemem, co robić dalej. Czy powinni zrezygnować z nazwiska zmarłego rajdowca? Czy utrzymać je dalej w tytule? Zdecydowali się na powolne wycofywanie go z historii marki, i tak Colin MacRae Rally przeszło w DiRT z nieco mniejszym dopiskiem Colin MacRae. Grałem tylko w drugą część DiRT (chyba słusznie) i byłem bardzo ciekaw, jak zostanie rozwiązana kwestia stosunku do nieżyjącego kierowcy.

Kolejne dziwne przeżycie. Gra zaczyna się bardzo ludycznie. Trwa właśnie impreza między wyścigami samochodowymi – tłumy krzątających się ludzi, ogromna, powiewająca ramionami nadmuchiwana maskotka, telefon od ubawionego gwiazdora sportów ekstremalnych Travisa Pastrany do gracza. W tym wszystkim informacja: zaraz weźmiesz udział w wyścigu, i zobacz, jaką mamy dla ciebie brykę – tym samochodem jeździł kiedyś Colin MacRae. Nie przynieś mu wstydu… Trochę jak założenie ubrania po zmarłym. A jednak podane bardzo subtelnie. I mam wrażenie, że były właściciel samochodu nie miałby nic przeciwko takiemu właśnie wirtualnemu pomnikowi, ze skoczną muzyką i gromadą rozbawionych ludzi w tle. Jego nie/obecność jest wyraźnie zaznaczona, ale nienachalna.

Nie wiem do końca, co sądzić o tych wirtualnych żałobach, jednej niezamierzonej (choć kiedy powstawała gra RBR, Burns nie startował już w wyścigach z powodu śmiertelnej choroby), a drugiej jak najbardziej. Z jednej strony mogą budzić oczywiste zastrzeżenia – bo gra, której celem jest czysta zabawa, niekoniecznie jest najlepszym miejscem na wspominanie zmarłego. A z drugiej – przecież wpisują się w całą serię obecnych w kulturze, czasem też ludycznych, form pamiętania o umarłych, namiastek nieśmiertelności. A jako namiastka nieśmiertelności działają nieco inaczej, może nawet nieco ciekawiej, niż one. To nowe terytorium.

Niezależnie od wszystkich tych dylematów – jednego jestem pewien. Nic w komputerowych rajdach nie daje się porównać z podskakiwaniem po wybojach w Richard Burns Rally. Szerokiej drogi!

/W tytule – fragment z ody Exegi monumentum Horacego w parafrazie Jacka Kowalskiego/

Skomentuj lub udostępnij
Loading Facebook Comments ...

Skomentuj

Res Publica Nowa