SZNAJDERMAN: Teraz każdy gra swój koncert
O dwudziestoletniej historii Wydawnictwa Czarne opowiada Monika Sznajderman, jego redaktor naczelna
Anna Kuczyńska: Jak się robi jedno z najciekawszych wydawnictw w Polsce?
Monika Sznajderman: Trzeba robić swoje, przekuwać klęski – choć nie mieliśmy spektakularnych – w doświadczenie, nie przejmować się niepowodzeniami, zapominać i po prostu iść do przodu, a przy tym pozostawać w zgodzie ze sobą. Także zachowywać zdrowy rozsądek, czyli kierować się dobrze pojętym interesem. To recepta wynikająca wyłącznie z prywatnego doświadczenia, bo wszystkiego czego się nauczyłam, nauczyłam się sama, na własnym i tylko własnym doświadczeniu. Nie mogę udzielić żadnej profesjonalnej porady, bo nie jestem bizneswoman, nie skończyłam żadnych kursów menadżerskich, nie mam pojęcia o zarządzaniu.
A miejsce, w którym to się zaczęło, wieś Czarne w górach, miało wpływ?
Wpływ miejsca był zasadniczy. Mieliśmy dużo czasu na myślenie. Znaleźliśmy się na rozdrożu zawodowym. Skończyło się moje stypendium doktoranckie, chociaż doktoratu wtedy jeszcze nie napisałam. Andrzej [Stasiuk, mąż – przyp. red.] stracił bardzo dobrą posadę. Był pracownikiem muzeum etnograficznego w Nowym Sączu i w łemkowskiej wsi Czarne opiekował się cerkwią, która jako zabytek musiała mieć opiekuna. Ale cerkiew zabrano do Nowego Sącza do skansenu, gdzie ją potem pięknie odrestaurowano. Chałturzyliśmy, co nie przynosiło specjalnego dochodu. Andrzej był już po „Murach Hebronu”, „Białym kruku” i „Opowieściach galicyjskich”, czyli książkach, które zostały bardzo dobrze przyjęte. Dostał Nagrodę Fundacji Kultury w 1994 i Nagrodę Fundacji im. Kościelskich w 1995. To nagrody, które miały bardzo wysoką rangę, windowały pisarza o piętro wyżej w czytelniczej rozpoznawalności. Teraz są w dużej mierze niszowe, przyćmione przez Nike, Angelusa i Nagrodę im. Ryszarda Kapuścińskiego. Andrzej miał przygotowany do wydania tom opowiadań „Przez rzekę” i nasz kolega, który był prezesem w dużym wydawnictwie, powiedział: Wydajcie sami tę książkę. Najpierw nas to trochę zdziwiło, a później pomyśleliśmy, że właściwie czemu nie. I wydaliśmy. Ale nie chcieliśmy zakładać wydawnictwa. W tym samym czasie Andrzej sprzedał prawa do drugiego wydania „Białego kruka” wydawnictwu WAB (pierwsze wyszło w poznańskim wydawnictwie Obserwator), co tylko może dowodzić, że chcieliśmy wydać jedną książkę i nie planowaliśmy żadnego dalszego ciągu.
Kiedy zapadła decyzja, że jednak dalszy ciąg będzie i że to jednak będzie wydawnictwo?
Nie wiem, bo nie pielęgnuję takich wspomnień. Może jest to przyczyna tak zwanego sukcesu, że cały czas idę do przodu, nie rozpamiętuję przeszłości, ani sukcesów, ani porażek. Pamiętam decyzję o drugiej książce. Zarobiliśmy zaskakującą, jak dla nas, ilość pieniędzy za „Przez rzekę” i postanowiliśmy, że trzeba te pieniądze wydać. Bo wstydziliśmy się, powiem szczerze, zarabiać. Zarabianie owszem, ale takie jednorazowe, żeby mieć z czego żyć. Ja byłam tak wychowana, i Andrzej też, że pieniądze nigdy nie były naszym celem. Więc postanowiliśmy je wydać, wydając Zygmunta Haupta. Była to taka radosna samoróbka, amatorszczyzna, ale bardzo fajna. Wszyscy się wszystkiego uczyliśmy. Grafik uczył się komputera. Łamacz uczył się łamać. Drukarz coś zawalił. Była cała masa błędów, ale książka została ciepło przyjęta. To było wydarzenie. Bo to były jeszcze czasy, gdy istniało więcej wydarzeń literackich, o których się mówiło, chociaż nie było Facebooka. I potem pomyśleliśmy, że drugiego Stasiuka też musimy wydać. „Duklę” wydaliśmy już profesjonalnie, z ilustracjami Kamila Targosza, z wielką dbałością o skład, o druk. Nie wiem, czy wtedy już wiedzieliśmy, że będziemy mieli wydawnictwo, ale pomyśleliśmy na pewno o następnej książce. Wtedy jeszcze było to nieobciążające finansowo ponieważ byliśmy sami i nie mieliśmy niemal wcale kosztów własnych. Wydawaliśmy to, co chcieliśmy, nie kalkulowaliśmy. Ocean czasu dzieli tamten czas od tego, co jest teraz. Wtedy naprawdę mogliśmy sobie na więcej pozwolić. Na przykład czytaliśmy w „Literaturze na Świecie”, która była dla nas bardzo ważnym źródłem inspiracji, kawałek książki „Zapomniane światło” Jakuba Demla, czeskiego księdza czeskiego, świetnego prozaika i poety, i mówiliśmy: „O, to po prostu jest rewelacyjne! Tak nikt nie pisał do tej pory. To trzeba wydać”. I wydawaliśmy. Takie to były czasy, mniej kalkulacji, więcej improwizacji i jakoś to poszło.
Znaczenie nagród się zmieniło, książki były wydarzeniem, nie było Facebooka. Dużo się jeszcze zmieniło przez te 20 lat?
Strasznie się dużo zmieniło. Przede wszystkim książki kiedyś żyły dłużej. Na pewno było ich mniej. Ale też życie było wolniejsze. Dzisiaj zarówno w świadomości czytelniczej, jak i na półkach księgarskich jedna książka wypycha, często zupełnie fizycznie, drugą. Są płatne promocje marketingowe w księgarniach, których kiedyś nie było – wydawca płaci, więc księgarz musi zwolnić stół czy witrynę dla innych książek, niekoniecznie najlepszych, tylko opłaconych. Smutne jest dla mnie to, że te książki tak szybko giną, że stają się nieaktualne – nieaktualne w sensie, że nie są nowościami i przestaje się o nich mówić. Przez ten krótki żywot tak jakby tracą na znaczeniu. A poza tym nie ma ważnych i dużych dyskusji literackich. Mam wrażenie, że dyskusje są płytsze, pospieszniejsze i w dużej mierze ograniczają się do lajkowania na facebooku. Tworzą się kręgi znajomych, którzy nawzajem się poklepują i lubią swoje książki. Natomiast nie ma tego, że wokół książki wybucha jakiś spór, gorący, krytyczny, że ludziom rzeczywiście o coś chodzi, że są tym przejęci. Zamiast tego mamy wzajemne adorowanie się, przede wszystkim w kręgach towarzyskich. I to zastąpiło dyskusję na forum uniwersalnym, ogólnopolskim. To zastąpiło jakiś głębszy spór o książkę.
Nowy numer Res Publiki Nowej „Praca – frustracja – radykalizacja”, o niepokojach na rynku pracy i związanej z nimi radykalizacji elektoratu, jest już dostępny w naszej internetowej księgarni.
A w samych książkach wiele się zmieniło?
Trudno mi tak uogólniać. Mogę mówić o nas i za nas. Bardzo popularne stały się reportaże. Dostajemy dużo propozycji reporterskich, i na ogół nawet jeśli nie są to książki bardzo dobre, to nie są grafomanią. O grafomanii możemy mówić raczej tam, gdzie mamy do czynienia z prozą. Oczywiście, książki prozatorskie też dostajemy, zawsze też na nie bardzo czekamy. Bardzo chcemy wydawać polską prozę. Co roku staramy się wydać co najmniej jeden prozatorski debiut. Ostatnio była to Weronika Murek, teraz będzie Grzegorz Bogdał. Ale niestety, dobrej prozy jest wśród propozycji naprawdę mało. Wyraźnie też widać że choć jest tak dużo ludzi piszących, to bardzo mało jest ludzi czytających. Na naszym koncercie z okazji 20-lecia wydawnictwa, na którym grali Mikołaj Trzaska i Jacek Kleyff, pytałam różnych ludzi, czy ich znajomi przyjdą. I tak się zabawnie składało, że często byli to też muzycy i ciągle słyszałam tę samą odpowiedź: „Nie, bo grają swój koncert”. I przyszło mi do głowy, że tak samo jest z pisaniem. Każdy gra swój koncert, a słuchają go tylko najbliższe kręgi towarzyskie, albo ci, którzy są zainteresowani tym rodzajem muzyki. Jest po prostu cała masa wąskich kręgów, w których ludzie się słuchają, wspierają i popularyzują, a nie ma obiegu wspólnego. I jest cała masa takich obiegów literackich, o których my nie mamy pojęcia, których autorzy działają na zupełnie innych orbitach niż autorzy mainstreamowi. Więc to się zmieniło, że każdy może dziś wydać książkę, spełnić się w ten sposób, może mieć swoją grupę czytelników, a nawet fanów, każdy może dostać nagrodę jakiegoś bloga albo portalu, który przyznaje swoje nagrody, a my o tym nawet nie wiemy, bo to się nie przebija do mainstreamu. Również pisma literackie, papierowe, grube, które teraz są w zaniku, kiedyś miały większy wpływ na życie literackie. Mam poczucie – może je krzywdzę – ale wydaje mi się, że czytają je głównie ludzie skupieni wokół tych pism. I w tych kręgach, w tych granicach odbywają się dyskusje. Nie przebijają się do szerszej publiczności. Czy my wiemy, o czym dyskutują redaktorzy tak niegdyś ważnych pism jak „Tytuł” albo „Nowa okolica poetów”? Nie wiemy i to jest moim zdaniem nowe, że się zrobiło tak dużo tych światów i że każdy gra swój koncert.
Ale może są i dobre strony tego, że tworzy się coś w rodzaju społeczności wokół książek, autorów, czy wydawnictwa, bo przez to coś staje się rozpoznawalne i to ułatwia poruszanie się w gąszczu możliwości. Gdy widzi się logo Czarne, a lubi się inne wydane tam książki, warto po książkę z tym znakiem sięgnąć, bo jest duże prawdopodobieństwo, że się spodoba. Że ten znak Czarne…
To taki znak jakości. Z tego jestem strasznie, okropnie dumna. To jest oczywiście wielka odpowiedzialność, bo nam też się zdarzają wpadki, ale wychodzę z założenia, że tylko ludzie, którzy nic nie robią, nie popełniają błędów. Jak mówiłam, staram się nie zatrzymywać za długo nad błędami, bo to nie ma sensu. Jestem osobą, która na chwilę się załamuje, ale dostaje z tego powodu kopa i idzie do przodu. Wiem, że mamy wspaniałą publiczność i takąż wspólnotę autorów. I w tym sensie jesteśmy trochę na uboczu, choć oczywiście nas dotyczą te same procesy, która dotyczą całego rynku wydawniczego. Autorzy zmieniają czasami wydawnictwa, to jest naturalne, do tego pewne tematy, pewne serie stają się wspólne. Na przykład seria reportaż, którą zainicjowaliśmy dziesięć lat temu, teraz już funkcjonuje w innych wydawnictwach – ale to są normalne rzeczy.
Właśnie, seria reportaż też obchodzi teraz urodziny; ma 10 lat. Czy ona również powstała przypadkiem, jak wydawnictwo, czy to było zamierzone?
U nas wszystko było raczej przypadkowe. Chyba jesteśmy urodzeni pod gwiazdą szczęśliwego przypadku. Zaprzyjaźniliśmy się z Pawłem Smoleńskim i wydaliśmy jego książkę „Pochówek dla rezuna”, znakomitą. Wtedy jeszcze nie było serii Reportaż, ale ta książka ją nieformalnie zainicjowała, i jej drugie wydanie było już w serii. Bo formalnie pierwszą książką w serii był chyba albo „Izrael już nie frunie” albo „Gottland”. A z „Gottlandem” to było tak: mieliśmy inną serię – „Europa Środkowa” – i tam wydaliśmy między innymi „Praski elementarz” Aleksandra Kaczorowskiego, świetnego bohemisty. A Mariusz Szczygieł, który wtedy jeszcze nie był tak znanym pisarzem (wydał wiele lat wcześniej zbiór „Niedziela, która zdarzyła się w środę”), szukał wydawcy dla „Gottlandu”. I tak mu się spodobało to wydanie Alka Kaczorowskiego, że się ze mną spotkał w Warszawie w kawiarni na rogu Nowego Światu i Foksal i ustaliliśmy, że razem wydamy „Gottland”. Potem Bożena Dudko powiedziała, że Jacek Hugo-Bader nie ma wydawcy, bo kiedyś wyszła jego książka „W rajskiej dolinie wśród zielska” w Prószyńskim, ale to jeszcze nie były czasy na reportaż i to się w ogóle nie odbiło echem. I tak od jednej książki do drugiej powolutku tworzyła się seria.
Ale ja nigdy nie chciałam myśleć w kategoriach serii. Myślałam, że myślenie w kategoriach serii to jest szufladkowanie książek i odbieranie im jednostkowego znaczenia. Że należy myśleć o każdej książce jako o osobnym wydarzeniu, które jest jednostkowe i nie daje się wpasować w żadne ramy. Ale tu Bożena Dudko mocno zadziałała, namawiając mnie na serię. I pamiętam, że jak postanowiłam rozszerzyć tę serię o książki zagraniczne, to był opór ze strony polskich krytyków reportażu, że jak to, przecież polska szkoła reportażu jest jedyna w swoim rodzaju, przecież zepsuję serię, wydając książki zagraniczne. A ja się uparłam, że nie, że przecież tam też są bardzo ciekawe książki, że reportaż nie musi się ograniczać do polskiej szkoły. Zagraniczne książki reporterskie są inne, niekoniecznie są też w swoich krajach nazywane reportażem, bo pojęcie reportażu w naszym rozumieniu jest często niezrozumiałe dla autorów anglosaskich, francuskich albo niemieckich. Niemniej, zaczęliśmy wydawać te zagraniczne książki, chyba Jean Hatzfeld był pierwszy ze swoją trylogią rwandyjską. I okazało się, że reportaż jest gatunkiem, który cały czas ewoluuje i otwiera się na nowe możliwości. Są reportaże bardziej literackie, są bardziej dziennikarskie. Może to być opowieść oparta na listach jak książka Elizabeth Åsbrink „W Lesie Wiedeńskim wciąż szumią drzewa”, zebrany przez Swietłanę Aleksijewicz wielogłos, Peter Fröberg Idlin i jego „Uśmiech Pol Pota” oraz zupełnie klasyczny reportaż, jak „Najlepsze buty na świecie” Michała Olszewskiego, który przy tym jest też znakomitym reportażem literackim, bo Michał jest też świetnym prozaikiem. Więc odmian tego reportażu, jeśli nie chcemy się zamknąć i myśleć w zbyt wąskich kategoriach, jest po prostu cała masa. I przez to dotarliśmy też do wielu pisarzy zagranicznych, którzy wcześniej w Polsce nie byli tłumaczeni.
Zresztą często ci pisarze są bardziej doceniani u nas niż w swoich krajach – u siebie funkcjonują na takiej jednak niższej półce niż proza. U nas dostają znak jakości reportażu literackiego i natychmiast znajdują się wysoko, jak Riccardo Orizio i jego „Zaginione białe plemiona” czy Klaus Brinkbäumer, autor „Afrykańskiej odysei”, który podróżował do Europy z uciekinierami z Afryki i opisał ich traumatyczne przeżycia. Był zdziwiony, że tu jest tak bardzo ceniony i popularny, bardziej niż u siebie. Z kolei czasami nasi reporterzy, gdy są wydawani na Zachodzie – to też jest nowość, bo trudno było przekonać zachodnich wydawców, żeby zaczęli wydawać książki reporterskie (choć na przykład książki Szczygła czy Hugo-Badera odniosły naprawdę spory sukces) – często ukazują się z podtytułem, który dla nas brzmi dziwnie – na przykład w Niemczech bywają nazywane powieścią, a we Francji esejem, bo tam te gatunki się sprzedają najlepiej.
Autorzy chyba też są zadowoleni ze współpracy z wydawnictwem? I ci z zagranicy, którzy tu odnoszą sukces i ci polscy, bo można zauważyć, że często wydają w Czarnym więcej niż jedną książkę.
Staramy się. Ale czasy są trudne. Żeby napisać dobrą książkę non-fiction, trzeba długo zbierać materiały. Szczególnie, jeśli jest to książka zagraniczna, potrzeba naprawdę dużych pieniędzy i często są to rzeczy, których nie możemy przeskoczyć, aczkolwiek bardzo się staramy.
A czy Pani sama nie chciała zostać autorem? Do tej pory pisała Pani artykuły i książki naukowe.
Napisałam, właśnie się ukazuje.
O czym będzie?
Nazywa się „Fałszerze pieprzu. Historia rodzinna” i jest opowieścią o mojej rodzinie, która jest podwójna. Ze strony ojca jest to rodzina żydowska, a ze strony mamy rodzina polska, ziemiańska. To nie jest czysta proza, choć ja ją nazywam, na własny użytek, prozą z cytatami, bo źródła literackie są dla mnie ważne. Piszę o pamięci. Ze strony ojca z Zagłady ocalał tylko on i pamięć o jego rodzinie trzeba czymś wypełnić. Trochę śladów udało mi się odnaleźć, ale nadal wielu rzeczy brakuje, więc materia literacka jest taką materią, która pozwala mi zbudować opowieść o tej części rodziny. Ten podwójny portret rodziny jest zamknięty klamrą z jednej strony roku 1859, kiedy się urodziła moja żydowska praprababcia i prapradziadek, z drugiej – 1959, kiedy urodziłam się ja. Sto lat, w czasie których pokazuję, jak zupełnie innymi drogami biegły w naszym kraju losy żydowskie i polskie. Szczególnie w czasie wojny.
Łatwo redaktor naczelnej zmienić się w autorkę?
Trudno zyskać czas, żeby się skupić. Bo choć mamy stabilny i doświadczony zespół i mogę sobie pozwolić na pisanie książki, to oczywiście ciągle coś nowego się dzieje i ja też muszę dużo pracować. Najtrudniej było przejść z trybu ogarniania miliona rzeczy i rozpraszania się, bo ja mam taką skłonność, żeby się rozpraszać i rzucać na sto rzeczy na raz, do trybu skupienia – czyli odłączania się od Facebooka, od maila, od odpowiadania natychmiast na wszystkie pytania i listy. Ale jest to stan, który mi się udało osiągnąć i który mi się na tyle spodobał, że zamierzam jeszcze z niego skorzystać.
Ten stan się spodobał, a jakie są radości z bycia redaktor naczelną?
Ostatnio na przykład Weronika Murek była wielką radością. Poznaliśmy ją na naszych warsztatach literackich i od razu wiedzieliśmy, że to kryształ. „Uprawa roślin południowych metodą Miczurina” to mała książka, ale jest w niej to, co najlepsze. Weronika teraz pisze dużo sztuk teatralnych, zdobywa nagrody, więc to jest wielka radość.
Oczywiście Noble są wielką radością. Książki Herty Müller wydawaliśmy od lat, zainspirowani – tak jak w przypadku Demla – fragmentem znalezionym w „Literaturze na Świecie”. Przed Noblem wydaliśmy siedem jej tytułów. Poza Rumunią i Niemcami – i może Szwecją – to Polska była krajem, gdzie wyszło najwięcej jej książek, a dla reszty świata była zupełnie nieznana. W tej reszcie świata wychodziła w różnych wydawnictwach i wydawcy jej książki przekazywali ją sobie trochę jak taki gorący kartofel, bo to jest trudna i choć liryczna to i okrutna proza, literatura dla nielicznych. Pamiętam satysfakcję, kiedy jeszcze przed Noblem przyszła do nas podczas targów książki w Krakowie pewna pani i powiedziała, że ona musi w końcu kupić tę Hertę Müller, bo jest ciekawa, co to za pisarka, którą my z takim uporem wydajemy od lat. No a później dostała Nobla, i to było rewelacyjne.
Aczkolwiek ten Nobel nie przełożył się jakoś szczególnie na zwiększenie sprzedaży, pozostała autorką zbyt trudną. Na drugim biegunie jest Bob Dylan, którego „Kroniki” wydaliśmy, ale to jest z kolei autor, którego wszyscy znają, nie czytając, tylko słuchając. W środku zaś jest Swietłana Aleksijewicz, którą przejęliśmy po Kolegium Europy Wschodniej, gdzie wyszły „Ołowiane żołnierzyki”, które przetłumaczył Leszek Wołosiuk. On nie jest tłumaczem, ale uważał, że trzeba ją przetłumaczyć, a skoro nikt nie chciał, zrobił to sam. Więc też była w Polsce raczej nieznana i jak zaczęliśmy ją wydawać, to od razu stała się bardzo popularna. Nobel jeszcze wzmocnił jej pozycję.
Czy wydawnictwo zmienia życie jakichś osób?
Bywa. Na przykład Małgosia Rejmer na naszą prośbę i sugestię pojechała do Albanii, żeby napisać książkę o Albanii, podobną do tej, jaką napisała o Bukareszcie. Miała pojechać na trochę i wrócić, a siedzi tam już któryś rok, nauczyła się albańskiego i kto wie, czy nie zostanie na stałe. A książka będzie świetna. Bo poza tym, że czekamy na maszynopisy, to zamawiamy też książki. Nasz czteroosobowy zespół redakcyjny wypluwa z siebie olbrzymią liczbę pomysłów, a potem szukamy do nich autorów.
I zazwyczaj się zgadzają?
Staramy się trafiać z pomysłami do autorów, którzy – wydaje nam się – będą tym zainteresowani. Albo dlatego, że wcześniej się tym zajmowali, albo dlatego, że naszym zdaniem mają predyspozycje. Mieliśmy parę dobrych strzałów. W tym sensie na pewno zmieniliśmy życie kilku osób, bo zdarza się że po jednej książce jest druga, na podobny temat. Niektórym ludziom pomogliśmy więc znaleźć pole zainteresowań.
Ma pani możliwość przeczytania wszystkiego, co wychodzi?
Nie będę oszukiwać: prócz stu książek, które co roku wydajemy, mamy jeszcze milion propozycji i jest po prostu niemożliwe, żeby wszystko przeczytać. Mamy taki system, że do propozycji, które nas mogą teoretycznie interesować i których nie odrzucamy od razu, jak na przykład fantasy, zagląda Łukasz Najder albo Konrad Nowacki, czasem ja. Jeśli uznajemy, że tekst jest ciekawy, to czytamy wszyscy. Ja czytam zatem książki na bardzo różnych etapach: czasami na etapie propozycji, czasem dopiero na etapie redakcji, bo przy decyzji opieram się na recenzjach. Na pewno nie jest tak, że czytam książki na wszystkich etapach, bo od tego mamy świetnych redaktorów. Ale staram się przynajmniej do każdej zajrzeć. Niektóre czytam uważniej, bo mnie bardziej interesują, o innych wiem, że są dobre, ale to akurat nie jest mój temat, więc przeglądam.
W Pani życiu książki są od dawna ważne?
Od zawsze są ważne. Wychowałam się w domu, w którym bardzo dużo się czytało. Mieliśmy wszystkie serie, które wychodziły w czasach komuny w największych wydawnictwach – PiW, Czytelnik, Znak, Wydawnictwo Literackie. W domu, w pokoju mojej babci stała literatura po angielsku i francusku, bo moja babcia znała oba te języki i bardzo lubiła czytać. Moi rodzice – lekarze – także od zawsze czytali. Ojciec przede wszystkim historię, biografie i pamiętniki, ale wszystkie ważne nowości i serie trzeba było mieć. Pamiętam, że jak miałam kilka lat, zaszyłam się za fotelem z „Janem Krzysztofem” Romaina Rollanda i próbowałam coś z tego zrozumieć. Książki zawsze były więc w moim życiu, i nie choć studiowałam polonistyki, lecz etnografię, to pracę zarówno magisterską, jak i doktorską pisałam nie z dzikich ludów, tylko z symboliki zawartej między innymi w literaturze. Śledziłam mity w literaturze, w filmie, w filozofii i myśleniu potocznym.
20 lat to dużo czy mało?
Rzecz względna. Byłam właśnie na obchodach 70-lecia pisma „Konteksty. Polska Sztuka Ludowa”. Więc w kontekście „Kontekstów”, i w kontekście wielkich wydawnictw zagranicznych, które nieprzerwanie działają od początku XIX wieku, albo polskich wydawnictw takich jak Iskry czy Czytelnik to jest bardzo mało. Ale dla nas – ludzi, którzy tego nie planowali – jest to oczywiście dużo. Bo nie mieliśmy takiej perspektywy te dwadzieścia lat temu, w listopadzie 1996 roku, gdy jechaliśmy z naszą pierwszą książką do drukarni redemptorystów w Tuchowie. Nie wiedzieliśmy, że dwadzieścia lat później nasze wydawnictwo będzie jeszcze istniało, że wydamy blisko tysiąc książek, że będziemy mieli tak fajną ekipę. Nie wiedzieliśmy, że to się tak uda. Zwłaszcza że zawsze, odkąd jestem w branży, mówiło się, że jest fatalnie, że jest dno. W tej chwili jest chyba dno dna, bo wszyscy alarmują, że statystyki czytelnictwa lecą na łeb na szyję. A ja mam poczucie, że okopaliśmy się w tej naszej niszy i że ta nisza jest stabilna. I to jest dla mnie najważniejsze.
Fot. z materiałów Wydawnictwa Czarne