Szczwany Szczygieł
100/XX, antologia polskiego reportażu XX wieku, jest czymś wspaniałym. Warto, trzeba, koniecznie, to po prostu a must-see masterpiece. Wolę jednak napisać o Mariuszu Szczygle, który tę antologię złożył. Szczygieł jest zdecydowanie wart tego, żeby przyjrzeć […]
100/XX, antologia polskiego reportażu XX wieku, jest czymś wspaniałym. Warto, trzeba, koniecznie, to po prostu a must-see masterpiece. Wolę jednak napisać o Mariuszu Szczygle, który tę antologię złożył. Szczygieł jest zdecydowanie wart tego, żeby przyjrzeć mu się uważnie i z bliska, ponieważ udało mu się zmusić rynek do poważnego traktowania kultury.
Szczygieł w 2007 roku udzielił wywiadu magazynowi “Press”. Andrzej Klim zadaje pytania. Pierwsze: po co uczy pan studentów ginącego gatunku prasowego? Mariusz Szczygieł odpowiada, że reportaż wcale nie ginie. Klim wątpi. Szczygieł rozwiewa. Klim rozpoczyna naloty dywanowe sceptycyzmu. Szczygieł na wszystko ma odpowiedź. Pięć minut i pojawia się słowo rynek, ale Szczygieł i na to jest przygotowany. Wszystkie gospodarki rynkowe utrzymują opery i teatry, mimo że przecież do dochodowych nie należą, mówi, w odpowiedzi na porównanie “Dużego Formatu” do PGR-u proponując porównanie do Teatru Narodowego.
Wygląda na to, że już wtedy Szczygieł miał wizję i plan działania. Siedem lat później, czyli dziś, z gazet i z internetu wylewa się fala szaleńczo entuzjastycznych wywiadów ze Szczygłem, który po publikacji Antologii jest dosłownie wszędzie. W glorii chwały. Nikt nie pyta o ginący gatunek.
Polska kultura może wygenerować dowolną liczbę wybitnych twórców, ale nic z tego nie będzie, jeżeli nie wygeneruje pewnej liczby wybitnych menedżerów kultury. Mariusz Szczygieł jest tu doskonałym przykładem twórcy nie tylko treści, ale przede wszystkim instytucji, które zróżnicowane głosy przekształcają w zrozumiały kod kulturowy, operacjonalizujący kontakty twórców, rynku i odbiorców. Coś takiego miało już miejsce w polskim teatrze – myślę przede wszystkim o Grzegorzu Jarzynie i Krzysztofie Warlikowskim – ale wyjątkowość Szczygła polega na tym, że jest w zasadzie pierwszym polskim twórcą instytucji kultury, który oparł się na wolnym rynku, skutecznie zmuszając go do oswojenia reportażu prasowego i literackiego jako towaru.
W siedem lat Szczygieł (i “Gazeta Wyborcza”, i Wydawnictwo Czarne, i masa innych ludzi, cały ten ruch wokół polskiego reportażu, który spersonifikuję w postaci Mariusza Szczygła), wyciągnął swoją twórczość z marazmu, który pozwalał Klimowi pytać o ginący gatunek i doprowadził do tego, że reportaż kwitnie i daje plon.
Instytucje Szczygła powiązały twórców, rynek, klientów i reklamę tak, że finansują one kulturę. Reportaż ma swoją szkołę, swoją gazetę, swoją nagrodę i swoich bohaterów. Są sukcesy i tragedie, takie jak choćby dzika awantura wokół książki Domosławskiego o Kapuścińskim. Jest młode pokolenie reporterów, czyli przyszłość. Są pieniądze. Jest wymyślony wróg w postaci fikcji literackiej, z której Szczygieł lekko drwi przy nadarzającej się okazji. Nawet język reportaż ma już swój. Przymiotniki nie trzymają się mózgu. Im mniej przymiotników, tym lepiej, powiada Szczygieł w “Dwutygodniku”.
Antologia to logiczny element tej układanki – oto polski reportaż wyprodukował swoją historię. Wydał ją pięknie, dizajnersko, kolorowo, nowocześnie i bez oszczędzania. Na półce nie mam nic porównywalnego rozmiarem i rozmachem. To nie jest przypadek. Reportaż postawił sobie właśnie pomnik, wywiódł swój ród do samego Janusza Korczaka i udokumentował, że przez cały XX wieku był stale obecny. Ten pomnik będzie teraz rozpalał wyobraźnię i napędzał samo kulturę i rynek.
Pytanie brzmi, czy gdyby nie było Szczygła, to by nie było reportażu? Byłby, jakiś. Ktoś by gdzieś gryzł pióro i to czasem gdzieś drukował. Ale to by nie było to samo. Więc co? Jakąś odpowiedź daje tu frustracja Kai Malanowskiej, której (wydana przez Krytykę Polityczną) powieść Patrz na mnie, Klaro!, mimo nominacji do Nike sprzedała się słabo i dała wynik finansowy, po którym Malanowska napisała: Pierdolę to. Pierdolę pisanie. Pierdolę wszystko. Gówno, gówno, gówno!!!
Polska fikcja cierpi właśnie dramatycznie na brak swojego Szczygła. Są przecież pisarze. Jest obłędny Jerzy Pilch. Jest genialna Dorota Masłowska. Jest Głowacki. Twardoch. Chutnik. Dunin. Schuty. Witkowski. Dehnel. A polska powieść? Polskiej powieści nie ma. Nie ma bohaterów, tragedii, wroga, nie ma instytucji i narracji. Tej fikcji, która pozwala konsumentowi-czytelnikowi włączyć się do akcji i brać udział w ustrukturyzowanym świecie wyobrażeń i wartości. Nie czytać książki, ale brać udział w kulturze.
Szczygieł odgrywa tu strukturalną rolę w tym sensie, jaki dla tego pojęcia w codzienności zaproponował Erving Goffman w “Człowieku w teatrze życia codziennego”. Kiedy jednostka prezentuje siebie innym, jej występ (…) ucieleśnia wartości oficjalne danego społeczeństwa. Dlatego możemy rozpatrywać występ jako ceremonię: publiczny wyraz odnowienia i potwierdzenia moralnych wartości danej wspólnoty. (…) To, co w danym momencie zostanie przyjęte jako rzeczywistość, zostaje uwznioślone.
Dzięki Goffmanowi w Szczygle-reporterze można odnaleźć Szczygła-kapłana, w pracowitym reporterze mistrza ceremonii w fikcji życia społecznego. Twórcę narracji polskiego reportażu, która prawdziwa jest tylko o tyle, o ile ludzie w nią uwierzą i w nią wejdą. Sukces Szczygła to gigantyczne osiągnięcie, którego Antologia jest najlepszym dowodem. Szczygieł stworzył system instytucji, tworzących twórców, tworzących czytelników, towary i potrzeby, a do tego wbudował w to napęd tak skuteczny, że dziś solidna liczba uwznioślonych występem Szczygła ludzi kupuje za poważne pieniądze dwa tłuste tomy klasycznych tekstów.
Tylko: ilu mamy takich Szczygłów? Nie tylko w kulturze, ale też w polityce, nauce, gospodarce? A przede wszystkim: skąd się ich bierze? I wreszcie: czy jest, czy może być taki Szczygieł, który tworzy Szczygłów?