Stowarzyszenie Umarłej Edukacji
Pod koniec lat osiemdziesiątych w polskiej edukacji pojawił się nurt humanizacyjny – dążący do zmniejszenia dystansu między nauczycielem a uczniami oraz ich indywidualnego traktowania. Jednak obecnie odwoływanie się do humanistycznej edukacji stanowi jedynie listek figowy dla […]
Od humanizmu do permisywizmu
Edukacja w Polsce wyciągnęła wnioski z nurtów humanizujących, jakie pojawiły się w szkolnictwie w czasach transformacji systemowej, jednakże wnioski te i wynikający z nich program okazały się żałosną hybrydą pobłażliwości i ignorancji. Młody człowiek, który niegdyś doskonale odnajdywał się w szkole zawodowej, ucząc się gastronomii, obsługi tokarki czy wózka widłowego, dzisiaj w liceum musi mentalnie sylabizować lektury i opłacać szkolnych „ghost writerów”, by dostarczali mu wypracowań na temat „koncepcji społecznej w Zbrodni i karze”, czy „kulturowych skutków wojen napoleońskich”. Cel jest jeden – dostać się na studia, które zapewnią lepszy – jak głosi fama – życiowy start. Niechętnym i pozbawionym zdolności przychodzi z pomocą „konieczność”, dzięki której rodzi się w nauczycielach i profesorach zrozumienie zasady mówiącej, że współcześnie brak wykształcenia wyższego skazuje każdego wchodzącego w dorosłość na społeczne upośledzenie. Powszechna wśród seminarzystów jest opinia, że nieskończenie studiów wymaga wielkiej sztuki. Jak na ten temat wyraził się niedawno jeden ze studentów dziennikarstwa na UW: „…wypierdalają cię drzwiami, to na luzie wpierdalasz się oknem i mogą cię pocałować w dupę…”. Tak oto brak wykształcenia wyższego zaczął uwłaczać godności młodego człowieka i stał się wyrazem pedagogicznej porażki polskiego systemu oświaty, który – jak sądzą niektórzy decydenci – jest na tyle dopasowany do każdej uczniowskiej osobowości, że niezawodnie gwarantuje intelektualny progres.
Edukować dla rynku
Bycie robotnikiem czy rolnikiem stało się wśród młodych ludzi powodem do frustracji, którą leczą jedynie uliczna agresja i pieniądze zdobywane podczas wielomiesięcznych zagranicznych fuch. Warunki ekonomiczne w Polsce ograniczyły liczbę tokarzy, szwaczek, cieśli, odlewników, spawaczy, a pomieszczenia po manufakturach, których jeszcze do niedawna były dziesiątki, zamieniają się od końca lat dziewięćdziesiątych w pracownie artystyczne, kluby i dyskoteki. Fabryki, które upadły pod koniec realnego socjalizmu, równane są z ziemią, a na ich miejsce powstają monitorowane osiedla z apartamentami. Wynika to oczywiście ze zmian, jakie zachodzą w technikach produkcji, a także i z tego, że europejski rynek zdominowały towary wyprodukowane w krajach oferujących tanią siłę roboczą. Współczesność odsunęła na margines rolę robotników, ale też zdewaluowała pracujących na roli chłopów. Oferując pracę w pobliskich fabrykach przekształciła większość z nich najpierw w peerelowskich chłoporobotników, a później w ramach językowej poprawności politycznej w „mieszkańców małych miejscowości z dużym odsetkiem bezrobocia”. Dla młodych ludzi ze wsi edukacja w najbliżej położonych miastach i miasteczkach stała się jedyną szansą na godne odnalezienie się w społecznej rzeczywistości. Zatem – wciąż pozostając w sferze ogólności – poziom tych, którzy kończą szkoły ponadpodstawowe i poprzez egzamin dojrzałości mają zagwarantowane znalezienie się na studiach jest z powodu zmiany edukacyjnych priorytetów wyjątkowo niski. Posiadanie wiedzy, kształtowanie w sobie poczucia piękna czy uczenie się budowania wartości stało się elementem drugoplanowym, a na pierwszy plan wysunął się element zawodowo-socjalny. W miastach dla większości młodych ludzi, którzy ukończyli wyższe uczelnie, najrozsądniejszym ze względów finansowych rozwiązaniem stało się wejście w rolę urzędnika jednej z wielu korporacji lub pracownika którejś z firm usługowych.
Uniwersytety w Polsce przekształciły się w szkoły zawodowe, zostawiając jednakże kreatywne miejsce dla tych studentów, którym zależy na rzetelnej pracy naukowej. Mimo że słuchaczy zaangażowanych we własny rozwój i w pracę badawczą jest niemało, to i tak przytłaczają ich rzesze zagubionych w rzeczywistości społecznej wyrobników wydziałowego minimum i dobrze znających prawa rynku – także i tego politycznego – karierowiczów, od pierwszego roku dbających o własny wizerunek i o pozycję w samorządowych strukturach. Zarówno uczelniom państwowym, jak i prywatnym zależy na przyjmowaniu jak największej liczby studentów, bo ilość – poza profesorami z dużym dorobkiem naukowym – zapewnia prestiż, a prestiż i ilość zapewniają napływ pieniędzy. Aby uzyskać ten cel (studenci, prestiż, pieniądze), uczelnie prywatne, w których poziom kadry, a w konsekwencji poziom nauczania bywa bardzo wysoki, stosują uproszczone metody egzaminacyjne, wydające się często gorzkim żartem, co widać choćby na przykładach tendencyjnie układanych sprawdzianów testowych.
By utrzymać naukowy, a nie zawodowy charakter wyższych uczelni, poszczególne wydziały Uniwersytetu Warszawskiego zaczęły zwiększać liczbę miejsc dla doktorantów. Zmniejszono jednak zakres kompetencji obowiązujący kandydatów na studia doktoranckie. Doktoraty, niegdyś zarezerwowane dla elity, teraz stały się powszechne na tyle, że na niektórych wydziałach ilość doktorantów ze wszystkich lat przekracza ilość studentów jednego rocznika. Doktoranci w większości widzą w czasie przeznaczonym na pisanie prac doktorskich społecznie akceptowalną metodę na odroczenie rozpoczęcia pełnej pracy zawodowej, czy wejścia w okres samoodpowiedzialności. Przeważa opinia, że „doktorantami zostają ludzie, którzy za bardzo nie wiedzą, co ze sobą robić po studiach”.
We don’t need no education?
System edukacji w Polsce zabrnął w ślepy zaułek. Nauczyciele w szkołach nie mają pomysłu, jak radzić sobie z agresywnymi i wulgarnymi adolescentami. Uniwersytecka kadra naukowa nie ma siły na walkę z szokującym często dyletanctwem studentów i stara się zachować twarz, przekonując siebie, że problem nie jest aż tak wielki, bo przecież zawsze byli ci „zdolniejsi” i ci „mniej zdolni”. Wprowadzające bałagan częste zmiany programowe, starające się wyjść naprzeciw koniunkturze, i brak pieniędzy powodują dodatkowo poczucie zniechęcenia i frustracji wśród zaangażowanych doktorantów, doktorów i profesorów zatrudnionych na uniwersytetach.
Czyżby zatem przekazanie – w systemie edukacji – rozwojowej inicjatywy dzieciom i młodzieży, czyżby dostrzeganie ich godności i pielęgnowanie ich indywidualności, co postulował utwór The Wall i o czym opowiadały filmy: Stowarzyszenie umarłych poetów i If…, okazało się pomyłką? Wydaje się, że odpowiedź na to pytanie musi być przecząca, a przyczyn zawirowań w obecnej „paideia” należałoby szukać gdzie indziej. Humanizacja szkolnictwa wpisała się w okres postępującego fiaska powszechnego humanizmu, wyrażającego się, między innymi, utratą autonomiczności przez naukę. Edukacja zaczęła pełnić podrzędną rolę w stosunku do systemów politycznych, społecznych i ekonomicznych, jakie w dwudziestym pierwszym wieku opanowują świat. Rzeczywistość społeczno-polityczna, czyli potrzeby państw zaczęły modelować naukę, po raz kolejny zmieniając jej paradygmat. Potrzeby państwa (w Polsce napędza je motoryka konsumpcyjnego modelu życia) przejęły kontrolę nad szkołami i wyższymi uczelniami. Stawiając lapidarną diagnozę, można stwierdzić, że z miejsc nauki i naukowych spekulacji szkoły i uniwersytety stały się genetycznym kombinatem, wypuszczającym co roku nową partię „pracowników”.
Oświata w służbie systemu
Edukacja „humanistyczna” w Polsce przybrała dwa odcienie. Pierwszy z nich jest dyletancką impresją na temat świadomego i zaangażowanego kształtowania młodych umysłów. Jest on na siłę wpajany nieprzygotowanej na jego liberalne aspekty młodzieży. Zmierzyć się z nim muszą także nierozumiejący jego oparcia na płynnych zasadach rodzice. Ten „edukacyjny odcień” wykorzystuje się często po to, by utrzymywać pozory zbliżania się polskiej oświaty do systemów edukacyjnych, wyznaczających szkolne i uniwersyteckie normy w bogatych krajach Zachodu. Poza wszystkim obecność śladów edukacji „humanistycznej” jest narzędziem koniecznym do zdobywania funduszy z puli Unii Europejskiej. Przyznaje ona granty pod warunkiem spełnienia pewnych wymogów, jak choćby w obejmującym gimnazja programie Akademii Uczniowskiej, który ma na celu podnoszenie kompetencji matematyczno-przyrodniczych. Zadaniem zawartym w tym programie jest tworzenie pozalekcyjnych kół naukowych i dokumentowanie ich pracy. Drugi odcień edukacji „humanistycznej” to prowadzone przez pedagogów i profesorów akademickich próby sprostania wyzwaniom nowożytnej, czy też post-nowożytnej cywilizacji. Na poziomie szkół podstawowych i ponadpodstawowych wkładają oni twórczy wysiłek w zrozumienie postaw młodzieży, skupiając się na kształtowaniu wrażliwości, tolerancji i samoodpowiedzialności, ewentualną naukę konsumpcyjnej „kreatywności” pozostawiając mediom. Na poziomie szkół wyższych, zachowując intelektualną otwartość i zmagając się z intelektualnym nepotyzmem (promowaniem tylko tych, którzy myślą podobnie do swych mentorów), starają się przywrócić nauce właściwą jej autonomię. Trudne to, skoro nauka, rozumiana jako system edukacyjny – po raz kolejny w historii – zaczyna pełnić rolę „dyskursywnego ramienia” systemu politycznego.