Staniszkis: Rozpoznawanie nieoczywistości
Jednym z problemów naszej płytkiej demokratyczności jest to, że przeżywamy siebie bardziej jako społeczeństwo polityczne niż państwo
Formy święte i świeckie
Współczesna Europa nie jest monolitem. Stopień zróżnicowania istniejących w niej modeli politycznych jest tak wielki, że trzeba sięgnąć do historii idei religijnych, by to zrozumieć. Europa Zachodnia jest przesiąknięta religijnością, choć bardzo specyficzną z odrzuceniem kategorii absolutu, niemniej jednak właściwie wszystkie znaczące filozofie polityczne, występujące do dziś w Europie Zachodniej, jak również ich zróżnicowanie, można wyjaśnić poprzez historię idei religijnych danego kraju. Nie zrozumie się na przykład modelu politycznego współczesnych Niemiec, jeżeli nie zrekonstruuje się go jako modelu poreformacyjnego i nie zrozumie luteranizmu w jego trzech wymiarach: po pierwsze, w wymiarze szczególnego pojmowania tego, co jest „właściwym istnieniem”, ujmowania całości nie w sposób realistyczny jako wspólnoty ludzi, lecz w sposób bardziej złożony, jako węzła perspektyw myślowych, oraz prymatu tego nad iluzją perspektywy jednostkowej; po drugie, w wymiarze swoistego ontologicznego relatywizmu moralnego, polegającego na tym, że to samo działanie jest inaczej oceniane, gdy zostaje podjęte z perspektywy całości, a inaczej, gdy z perspektywy jednostki; i po trzecie wreszcie, w wymiarze bardzo szczególnej odpowiedzi reformacji na napięcie ponominalistyczne, która zrodziła zasadę, że coś staje się zjawiskiem dopiero wówczas, gdy uruchamia ruch idei. Bez luteranizmu z jego ,,skolektywizowanym” augustianizmem nie zrozumie się ani Hegla, ani Marksa. Nie zrozumie się też tezy Webera, że władza staje się władzą dopiero po uzyskaniu uprawomocnienia (czyli po wywołaniu określonego ruchu myśli). Nie zrozumie się wreszcie Habermasa czy korporatyzmu niemieckiego jako odtwarzania całości poprzez pokazywanie jej różnych aspektów, bez poreformacyjnego traktowania jednostkowej perspektywy jako ,,uzurpacji”. Z kolei model francuski to z jednej strony zsekularyzowany tomizm – przez rewolucję, prawa człowieka i tak dalej – z drugiej zaś zsekularyzowany augustianizm, tworzący ów filar elitarny, polegający na przeobrażaniu myślenia przez wiedzę.
Możemy zatem wyróżnić trzy zasadnicze osie różnicujące współczesną Europę. Pierwszą jest doświadczenie formy: albo jako nieteoretyzowanej praktyki, gdzie stosuje się metodę prób i błędów, albo jako formy późno przeżytej – jak w kręgu niemieckim – pod postacią idei lub zadania. Druga oś związana jest ze sposobem, w jaki próbowano zredukować napięcie, które powstało w nominalizmie. Czy to na sposób Locke’owski – wolność jako sytuacja myślowa – czy poprzez koncentrację na kryzysie uniwersaliów, wybór formuły Hobbesa i próbę jej demokratyzowania, jak we Francji. Czy wreszcie – na sposób Lutra, próbując zamknąć lukę między światem idei a światem materialnym, uznając, że zjawisko staje się „faktem” dopiero poprzez ruch myśli, który uruchamia. I wreszcie trzecia oś, czyli proces sekularyzacji jako kontynuacji. Ciekawie w tym kontekście wypada porównanie z Rosją, gdzie kolejne fale reformacji ułatwiły później przyjęcie świeckich filozofii Hegla i Marksa, ale nie nastąpił ostatni wymiar tego rozwoju idei w postaci luteranizmu z jego poglądem, że dopiero ruch myśli tworzy zjawisko. Unieruchomiły to obecne w Rosji gnostycyzm i platonizm. W tym kontekście można zatem pokazać nie tylko różne modele demokracji, lecz także różne modele totalitaryzmu. Zarówno w hitlerowskich Niemczech, jak i w Związku Sowieckim panował podobny prymat całości i ontologiczny relatywizm – inaczej oceniano czyn w zależności od perspektywy, z jakiej był podejmowany. Jednak w kontekście Niemiec ważny był wspólnotowy ruch myśli, podczas gdy w ZSRR – statyczna, platońska idea oraz gnostycyzm.
Zwróćmy masom demokrację! Nowy numer Res Publiki: „Najpierw masa, potem rzeźba” już w sprzedaży. Zamów go w naszej internetowej księgarni!

W obliczu kryzysu i zmiany
Bez zrozumienia tych historycznie ukształtowanych różnic ideowych mówienie o europejskim parlamentaryzmie, partiach, opinii publicznej będzie niezwykle powierzchowne. Okazuje się, że te same z grubsza instytucje funkcjonują w tych różnych kontekstach zupełnie inaczej. To dopiero ten ruch zsekularyzowanych idei religijnych wyjaśnia, co w danym modelu traktowane jest jako naturalna reakcja na pojawiające się wyzwania, szczególnie w kryzysowych sytuacjach. Kiedy mówimy o demokracji w Europie, powinniśmy zastanowić się, czy naprawdę chodziło tu o demokrację, czy raczej – jak Ojcom Założycielom – o zapobieganie konfliktom, co zresztą przeprowadzili oni w sposób beznadziejny, bo nie skupiający energii poprzez rozwiązania i kulturę tak jak w Azji, lecz wygaszający ją w imię pewnej utopii, przypominającej robienie guzików na plecach – żeby ktoś drugi zapinał. Kiedy natomiast Chiny myślały poważnie o demokratyzacji, ze świadomością, że nie można tego zrobić poprzez rozwiązanie istniejących sieci partyjnych ani przez demokratyzację hierarchii, bo to jest niemożliwe w ich myśleniu, postanowiono usunąć z nich aparat i zrobić wielopartyjne wybory, z Kuomitangiem włącznie, o stanowiska w komitetach, które tak przerastają państwo, że rozwiązanie tego węzła groziłoby zapaścią. Na tym właśnie polega myślenie, że forma i esencja to są dwa różne wymiary i że ważna jest właściwa sekwencja zmian. To wszystko jest jednak tak przerośnięte kulturą, że oni tego nie werbalizują; jest to dla nich naturalny sposób stawiania problemu.
Na tym tle jasno rysuje się również odmienność Polski. Głównym problemem naszej płytkiej demokratyczności jest nie tylko to, że przeżywamy siebie bardziej jako społeczeństwo polityczne niż państwo, nie tylko nasz model wolności, która nie jest oparta na formalnych rozwiązaniach i instytucjach, lecz stanowi część statusu i zobowiązania (to, co Rousseau pisał o polskim ustroju w kontekście konfederacji barskiej), ale przede wszystkim to, że jesteśmy takim swoistym martwym punktem z perspektywy owego ruchu idei, który, kiedy doszedł do nas, był już wygaszony lub zmarginalizowany. Nasz problem polega również na tym, że nie mamy owego niezbędnego napięcia, właściwego dla peryferii, lecz jedynie pretensje do bycia małym centrum. Ma to zasadniczy wpływ na nasze funkcjonowanie w Unii Europejskiej, nasz stosunek do instytucji i spowodowało na przykład całkowite niezrozumienie traktatu lizbońskiego, który nie oznaczał budowania bardziej demokratycznej struktury, lecz wprowadzał pewną lekką formułę, koordynującą bardzo złożoną całość i zacierającą kategorię różnicy. W tym sensie był to dokument bardzo azjatycki, pozwalający każdemu, jeżeli tylko potrafił, budować własną kombinację w pewnym polu i we własnych terminach. Niestety, rozbiło się to o kryzys, nie zyskało akceptacji i zostało w znacznym stopniu sprymityzowane.
W Europie istnieje obecnie niesamowity ruch myśli, nie tyle jednak w kręgach polityków, politologów czy socjologów, ile raczej wśród prawników i w innych, trudnych do określenia środowiskach ludzi, zajmujących się strukturami nowego typu, odmiennymi od klasycznych instytucji. Obecną sytuację, począwszy od 2008 roku, można bowiem rozumieć jako kolejną rewolucję techniczną, w której chodzi o to, żeby ograniczyć wpływ demokracji i zdemobilizować zasadniczo presję klasy średniej, wyczyścić pole pod nowe technologie, urealnić autopercepcję tych krajów, które sobie nie radzą, takich jak Grecja czy Hiszpania, nie mieć oporów wobec lokalnych wojen. I wreszcie, żeby prowadzić politykę w taki sposób, który nie nadwyręży pewnej fasady, tak by ludzie nie czuli się zbyt zagrożeni i żeby nie uruchomić sił autorytarnych, bo i tak nie da się rządzić w autorytarny sposób tymi nowymi, przenikającymi się, ponadnarodowymi strukturami sił, gdyż istnieje zbyt wiele rozmaitych centrów. Problem dotyczy także Ameryki, o czym świadczy na przykład to, jak się zmieniła rola prezydenta i jak paradoksalnie upowszechnia się obecnie na Zachodzie pewne mechanizmy, które są patologiczne i które opisywaliśmy wcześniej w odniesieniu do kryzysu rosyjskiego końca lat 90., takie jak korodowanie państwa i eksploatowanie państwa, ucieczka od opodatkowania, ukrywanie zysków. Te „innowacje” przechodzą teraz z peryferii do centrum, powodując zmianę modelu kontroli. Widać to w krajach takich jak Ukraina, gdzie każdy polityk pochodzi z innego nurtu oligarchów, a różnice interesów są zasadnicze i w zależności od tego, jaki segment gospodarki opanowali, popierają zbliżenie z Unią Europejską bądź nie. To samo można zaobserwować u nas, gdzie wiceszefem partii rządzącej (Platformy Obywatelskiej – przyp. red.) zostaje człowiek, którego siła polega na tym, że potrafi kontrolować media, bo wie, który dziennikarz zaczął po przełomie pracować w Urzędzie Ochrony Państwa, i może ustawiać zadania, ręcznie kontrolować media. Tu już trudno mówić o demokracji. Można tylko zastanawiać się, czy ten mechanizm będzie skuteczny czy nie. Jesteśmy w sytuacji, w której problemem jest to, jak ocalić pewną fasadę i jak względnie utrwalić – choć trudno jest je w demokracji sformalizować – realne ośrodki władzy, a do tego, unikając całkowitej arbitralności, zachować zdolność współzawodniczenia z Azją, która ma znacznie większe doświadczenie w tworzeniu struktur władzy tego typu.
Kierunki przyszłości
Z punktu widzenia dzisiejszych problemów Europy rysują się dwie zasadnicze możliwości, które mogą mieć wpływ na naszą przyszłość. Po pierwsze, pojawiają się próby poszukiwania nowych podmiotów życia publicznego. W trakcie spotkania z przewodniczącym „Solidarności” Piotrem Dudą Martin Schulz, szef Parlamentu Europejskiego, podkreślał, że sprawiedliwość i efektywność idą w parze, a zbyt duże zróżnicowania zagrażają głębokości rynku. To nie była jednorazowa, grzecznościowa wymiana zdań. To, że związki zawodowe i pracodawcy w Polsce opowiedzieli się przeciwko destrukcji systemu OFE, pokazuje, że uwzględniają szeroki przedział czasu i uważają, że wydłużenie horyzontu czasowego decyzji i myślenie strategiczne jest głównym problemem polskiej demokracji, a nie tylko bezpośrednie interesy. Jest to niewątpliwie efekt dość długo już trwających prób wbudowania tych środowisk w perspektywę europejską. Środowiska związkowe rozumieją funkcjonowanie Unii nad wyraz dobrze. Mają swoich prężnych działaczy, takich jak Piotr Duda czy Józef Niemiec, który jest przedstawicielem ,,Solidarności” w Europejskiej Federacji Związków Zawodowych w Brukseli. Rząd przestaje być dla nich partnerem. Zarówno oni, jak i ich prawnicy myślą w skali całego kraju i nie widzą szans rozwiązania pewnych problemów za pośrednictwem państwa, przez co szukają raczej możliwości wykorzystania struktur europejskich (na przykład naciskając na premiera Tuska w sprawie umów ,,śmieciowych”) lub dojścia na tym poziomie do porozumienia z organizacjami biznesu, takimi jak Lewiatan czy Business Center Club. To jest jeden kierunek.
Wydaje się jednak, że wygra opcja zdecydowanie bardziej elitarna, oznaczająca próbę szukania tego, co jest teoretycznym, choć jeszcze nie reprezentowanym, jeszcze nie uświadomionym interesem Europy. Wymaga to funkcjonowania niejako na dwóch poziomach. Z jednej strony na poziomie demokracji jako sposobu realizacji bieżących interesów (Parlament Europejski we współpracy z parlamentami krajowymi), z drugiej zaś – myślenia w kategoriach interesów teoretycznych, takich jak na przykład pytanie o to, co należy zrobić, żeby uczynić Unię bardziej konkurencyjną – czym zajmował się choćby Delors w swoim raporcie z 1989 roku, pisanym we współpracy z Europejskim Okrągłym Stołem Biznesu. Podejście to wymaga elitaryzmu, ale nie w sensie elit wyłanianych w ramach krótkoterminowych działań instytucji demokratycznych (cykle wyborcze), lecz w drodze głębszego procesu poszukiwawczego, podobnie jak się to odbywa w krajach azjatyckich. Wymaga to pewnej dozy arbitralności i powrotu do takich formuł myślenia, które w różnych kręgach kulturowych w Europie traktowane są jako naturalne, co musi prowadzić jednocześnie do ich nieuchronnego zderzenia. Przykłady możemy zaobserwować już teraz. Istnieją już ośrodki, które próbują to definiować. Ryzyko polega na tym, że w struktury realizacji takich teoretycznych interesów (jakim u nas w Polsce była na początku transformacji konieczność skonstruowania kapitału od zera, z niczego) zawsze wkraczają interesy realne, kiedy to lepiej zorganizowane grupy eksploatują tę przestrzeń, która wymyka się demokracjom i instytucjom demokratycznym z ich aktualnymi interesami. Na pewno jednak jest to jakiś nowy, ciekawy kierunek myślenia, w którym odchodzi się od idei federacji politycznej czy modelu z grubsza brytyjskiego na rzecz mówienia o wartościach w sposób instrumentalny: sprawiedliwość, bo głębokość rynku; wolność, bo godność, bo w tym kolejnym stadium kapitalizmu potrzebujemy nie tyle konsumenta, ile kogoś, kto ma odwagę stawić czoła ryzyku, a do wyrobienia tych cech w ludziach potrzeba wolności. Co więcej, wybory są tu podejmowane niesamowicie arbitralnie, a ich fundamentem w poszczególnych krajach jest owo nie do końca uświadamiane podglebie intelektualne, wytworzone przez swoisty dla nich ruch idei religijnych oraz proces sekularyzacji.
Tekst ukazał się w numerze 1/2014 „Res Publiki Nowej”. Do kupienia w naszej internetowej księgarni.
Jadwiga Staniszkis (1942) – socjolog, profesor w Instytucie Studiów Politycznych PAN, autorka licznych prac poświęconych problemowi władzy. W 2012 roku opublikowała Zawładnąć! Zarys procesualnej teorii władzy