Sprywatyzować państwo
Kwestia prywatyzacji i właności prywatnej podnoszona była w naszym kraju już niejednokrotnie. Zazwyczaj jednak ograniczano się do dyskusji nad tym, czy była ona złodziejska, czy nie (cokolwiek by to znaczyło). Chciałbym podejść do tej kwestii […]
Kwestia prywatyzacji i właności prywatnej podnoszona była w naszym kraju już niejednokrotnie. Zazwyczaj jednak ograniczano się do dyskusji nad tym, czy była ona złodziejska, czy nie (cokolwiek by to znaczyło). Chciałbym podejść do tej kwestii nieco inaczej i spojrzeć na własność prywatną z trochę szerszej perspektywy. Być może pozwoli to na wyciągnięcie wniosków idących dalej niż odpowiedź na pytanie, czy prywatyzować trzeba, czy też nie warto.
Rozpocznijmy od zastanowienia się, co to właściwie znaczy coś posiadać. Kwestia ta intuicyjnie sprawia wrażenie dość prostej, ale próba jej rozwikłania pokazuje, że wcale tak nie jest. Idea posiadania czegoś na własność wydaje się przypisana człowiekowi. Zwierzęta wykazują bardzo szczątkowe przywiązanie do dóbr materialnych, zapewne głównie dlatego, że ich nie potrzebują, a stosowane przez niektóre z nich proste narzędzia można skonstruować z ogólnie dostępnych materiałów. Wyjątkiem wydaje się tu instynkt terytorialny stanowiący odpowiednik posiadania nieruchomości.
Z drugiej strony od najmłodszych lat człowiek wykazuje inklinacje w kierunku powiększania swego stanu posiadania. Już kilkuletnie dzieci gotowe są do prowadzenia regularnych bójek, by ustalić, czyja właściwie jest ta żółta gumowa kaczuszka. Być może idea posiadania wywodzi się z odczuwalnego przez nas dualizmu: jesteśmy duchem i posiadamy ciało. To rozbicie, charakterystyczne dla wielu religii, mogło wytworzyć w nas przekonanie, że posiadać możemy również ubranie, w którym chodzimy, szałas, w którym śpimy, narzędzia, których używamy. Faktem jednak jest, iż na początku wszystko było niczyje i dopiero człowiek poprzez deklarację swej woli przywłaszczał sobie daną rzecz czy teren. Tak zgodnie z zaleceniami Księgi Rodzaju ludzie szli i czynili Ziemię sobie poddaną (a ostatnio także Księżyc, jeśli wziąć pod uwagę akcję sprzedaży działek na Srebrnym Globie).
Dzisiaj przenoszenie własności z właściciela na właściciela może dawać nam złudne poczucie, że jest ona czymś ugruntowanym i naturalnym, nie wolno jednak zapomnieć, iż pierwsze wprowadzenie w obrót właścicielski zaczynało się od stwierdzenia: „To jest moje!”. Wydaje się to słabym potwierdzeniem jakichkolwiek praw do czegokolwiek. Takie okrzyki słychać zresztą po dziś dzień: czy to w małej skali przywłaszczania sobie rzeczy przez innych porzuconych czy w skali olbrzymiej, gdy kraje wtykają swoje flagi na dnie oceanu, by zaznaczyć prawa do złożonośnych okolic Bieguna Północnego, który do niedawna nikogo nie obchodził i stąd nikt wcześniej nie wziął go w posiadanie.
Problem pojawiał się, kiedy do danego obiektu pretensje zgłaszało wielu kandydatów. Jak zwykle w takich sytuacjach tryumfował najsilniejszy. Z tej też przyczyny pojawiały się wielkie ruchy migracyjne – silniejsi przeganiali słabszych, ci zaś przenosili się na tereny niezamieszkałe lub zamieszkałe przez jeszcze słabszych od nich samych. Zasada ta obowiązywała jeszcze do niedawna, kiedy to ekspansywni i dysponujący lepszą techniką wojskową biali wypierali autochtonów z terenów obu Ameryk i Australii, podporządkowali sobie Afrykę oraz znaczną część Azji. W Europie ten etap zakończył się wraz z efektywnym podziałem świata na kolonie, ale jego echa słychać było jeszcze w hitlerowskim „Drang nach Osten”. Wydarzenia te – począwszy od tych, które giną w mrokach dziejów, a kończąc na masakrach Indian, Aborygenów i wielu innych grup etnicznych – wiązały się zazwyczaj z nieopisanymi okrucieństwami, silniejsi musieli bowiem zademonstrować słabszym swoją siłę.
Walka o prawa własności różnego rodzaju wypędzonych, przegnanych i pomordowanych (oraz ich spadkobierców) jest zjawiskiem stosunkowo nowym, związanym z próbami ochrony praw słabszych przed wolą silniejszych, i jako taka jest godna pochwały. Szkoda tylko, że główni jej orędownicy nie widzą belki we własnym oku, zaś główni winowajcy pozostają wystarczająco silni, by nic sobie z tych zabiegów nie robić. I tak, na przykład, na Polskę spada obecny i potencjalny ciężar zadośćuczynienia zarówno wypędzonym Niemcom, przesiedlonym Zabużanom, jak i spadkobiercom pomordowanych Żydów, tymczasem sprawcy owych nieszczęść ustalający powojenny porządek w Jałcie nie mają sobie nic do zarzucenia. Historię piszą zwycięzcy – nie są to jednak zwycięzcy moralni, ale ci, którzy dysponują siłą.
Kwestia tego, kto mógł być posiadaczem, zależała i zależy głównie od ustroju politycznego. Im silniejsza władza centralna, tym bardziej ograniczona własność prywatna. Ewolucję tę szczególnie dobrze widać na przykładzie średniowiecznej Europy. System lenny opierał się w znacznej mierze na wyłączności suwerena we władaniu ziemiami. W drodze aktu lennego ziemie były później przekazywane w zarząd lennikom. Nie oznaczało to bynajmniej zrzeczenia się praw własności do ziemi, a jedynie jej czasowe przekazanie w zarząd. Tego typu archaiczny model obowiązywał w Europie jeszcze na progu dwudziestego pierwszego wieku i zakończył się, gdy największe państwo świata, Rosja, podjęło decyzję o umożliwieniu posiadania ziemi rolnej przez osoby prywatne. Jednak wraz z erozją pozycji władcy dziedziczne lenna de facto przechodziły na własność szlachty – liczba posiadaczy poszerzała się, choć dalej na stosunkowo niewielki krąg społeczeństwa.
Rewolucja przemysłowa przyniosła zmiany innej natury. Okazało się, że rzeczy, których posiadanie wydawało się mało istotne, a co za tym idzie mało reglamentowane – takie jak narzędzia czy maszyny – mogą być źródłem niezwykłego bogactwa. Na skutek tego po pewnym czasie ziemia nie była już tak istotna, a brzydzące się przemysłem i handlem rody szlacheckie podupadły. Rodziny kupieckie, bankierzy i cechy rzemieślnicze szybko rosły w siłę. Ich apetyt na wzrost pozycji społecznej prowadził często do kupowania tytułów szlacheckich bezpośrednio lub poprzez aranżowanie małżeństw z „gołymi” szlachcicami. Z czasem pojawiło się jednak coś więcej niż tylko dążenie do stanu szlacheckiego. Zaczęła rodzić się świadomość tego, jak istotny jest stan trzeci i jak wielkie wpływy można uzyskać za pieniądze. Zbudowane na tej świadomości miasta Hanzy czy niewielka, kupiecka Wenecja były w stanie utrzymywać niezależność i powiększać swe wpływy na znaczne obszary.
Przedsiębiorcy zyskali również sprzymierzeńca w protestanckich odłamach chrześcijaństwa. Dominujący Kościół Katolicki uznawał bogactwo i dążenie do niego za grzeszne samo w sobie (oczywiście nie licząc własnego bogactwa), protestanci natomiast uczynili z wytrwałości, pracy i oszczędności cnotę, zaś bogactwo stało się oznaką przychylności Boga. Ta zmiana paradygmatu miała olbrzymie skutki, co widać wyraźnie, gdy protestanckie Niemcy, USA, Wielką Brytanię porówna się z katolickimi Włochami, Hiszpanią i Polską. Rozbieżność w poziomie rozwoju gospodarczego, zauważona już przez Maksa Webera, wydaje się wyraźnie skorelowana z ludzką mentalnością wywodzącą się z religii. Dalszy wzrost bogactwa i znaczenia przedsiębiorców doprowadził do stopniowego zniesienia ograniczeń w zakresie posiadania przez poszczególne klasy społeczne. Sytuacja taka, jakkolwiek znacznie sprawiedliwsza, wciąż nie obejmowała całości społeczeństwa. Cóż z tego, że de iure posiadać mógł każdy, skoro większość społeczeństwa nie miała nic? Tym tropem poszedł Karol Marks, przewidując, że uciśnione masy odrzucą zgniłą nadbudowę i przejmą dostępny kapitał na własność, po czym nastąpi wiek powszechnej szczęśliwości. Co ciekawe historia miała zatoczyć koło: własność miała należeć do wszystkich jednocześnie, czyli właściwie do nikogo – własność jako idea miała zniknąć.
Historia zadecydowała jednak inaczej. Rewolucja robotnicza rozpoczęła się w kraju bez robotników (i raczej omijała kraje zindustrializowane), a teoria dyktatury proletariatu musiała nagiąć się do twardej rzeczywistości. Wszelkie próby zaprowadzenia komunizmu, takie jak zaprzestanie używania pieniądza, kończyły się katastrofami, zaś „uciskane masy” niezbyt chętnie dawały się przekonać do kolektywów, m.in. kołchozów. Zapaść gospodarcza kraju była tak dotkliwa, że Lenin musiał zgodzić się na NEP (Новая экономическая политика [_Nowaja ekonomiczeskaja politika_]) – program zezwalający na odbudowę drobnej przedsiębiorczości. Kiedy jednak najgorsze minęło, stalowa pięść zacisnęła się na nowo wraz z programami rozkułaczania i mordowania głodem Ukrainy. Skoro fakty były przeciwko bolszewikom – tym gorzej dla faktów.
Problemy Rosji Sowieckiej umknęły uwadze Europy Zachodniej, doceniono jednak zagrożenie płynące z jej chwytliwej i demagogicznej ideologii. Aby uniknąć rewolucji na własnym terenie, rozpoczęto budowę alternatywy bazującej na upowszechnieniu własności prywatnej. Popieranie przedsiębiorczości z jednej strony oraz zapewnienie wysokich zarobków ludziom pracy dało zadziwiające efekty. Standard życia wzrósł do poziomów nigdy wcześniej niespotykanych – ale co ważniejsze wzrósł on dla niemal wszystkich grup społecznych. Nie ma sensu porównywanie losu robotnika w obu systemach, zaś całość przewagi opierała się na zasadniczej różnicy pomiędzy nimi, na wolności gospodarczej, której podstawowym elementem jest ochrona własności. Pomimo powszechnych dziś nekrologów liberalnego kapitalizmu trudno wskazać jakikolwiek inny system mogący pochwalić się sukcesami choćby zbliżonej miary.
Sytuacja ta wykazała też jeszcze inny fakt: fizyczna obecność właściciela jest kluczowym elementem efektywnego działania organizacji. W komunizmie nikt nie był właścicielem, więc zwykle nikomu nie zależało na tym, by firma przynosiła jak największe zyski. Wręcz przeciwnie – nikt skutecznie nie nadzorował, więc można było spokojnie obijać się w pracy; nikt nie był właścicielem, więc można było kraść. Podejście do zakładu pracy jako własności niczyjej wciąż jest w Polsce obecne, stanowiąc bagaż, który jeszcze długo przyjdzie nam nieść. Trzeba jednak zauważyć, że sytuacja poprawia się, kiedy zainteresowany właściciel drastycznie ukróci tego typu proceder. Dlatego jedynym ratunkiem dla naszych niewydolnych zakładów jest jak najszybsza prywatyzacja, w przeciwnym razie pozostaną one rozpadającymi się molochami skazanymi na kroplówkę pomocy państwowej. Zastanawiające, że mało kto jest świadomy, iż owa kroplówka to pieniądze kapiące z jego kieszeni. Ostatnio „znaleziony” miliard na zakupy zbrojeniowe (i przedłużające agonię sektora zbrojeniowego) oznacza ponad 75 złotych zabranych z portfela każdego pracującego Polaka. Dodajmy pomoc udzieloną wszystkim sektorom na przestrzeni ostatnich 20 lat i okazałoby się, że pewnie każdy mógłby za te pieniądze pozwolić sobie na nowy telewizor.
Oczywiście prywatyzacja nie jest prostym procesem, ponieważ osoby korzystające z tego chorego stanu rzeczy będą się jej przeciwstawiać. Są nimi nie tylko kierownictwo związków zawodowych, pobierające wielokrotności średnich krajowych za sam fakt oddychania, ale także szeregowi pracownicy zdający sobie sprawę, że właściciel wymuszający wydajną pracę może szybko odkryć przerosty zatrudnienia sięgające nawet 50%. Widmo zwolnień skutecznie odstrasza pracowników od prób zmiany formy własności pracodawcy i trudno się temu dziwić. Ostatnie przykłady protestów w KGHM-ie są tu świetnym przykładem.
Istnieją obszary, gdzie lobby beneficjentów jest tak silne, że prywatyzacja to słowo tabu: doskonały przykład stanowi służba zdrowia. Z jakichś powodów Polacy dali sobie wmówić, że dużo lepiej jest umrzeć, 3 lata czekając na wizytę u specjalisty, niż pozwolić na prywatyzację szpitali. Prywatna służba zdrowia spowodowałaby, że bogaci mieliby pierwszeństwo, ale w tym samym czasie kolejki dla biedniejszych byłyby znacznie krótsze. W chwili obecnej kosztujące krocie maszyny diagnostyczne kurzą się i zużywają moralnie, stojąc bezużytecznie w szpitalach, nie ze względu na brak chętnych, ale dlatego, że NFZ zakontraktował tylko kilka zabiegów w miesiącu. Dlaczego w okresie bezczynności nie mogą one wykonywać badań ludzi w kraju i z zagranicy, którzy są w stanie za to zapłacić, jednocześnie zwalniając miejsce w kolejce? Wyłącznie ze względu na to, że ludzie dali sobie wmówić, iż w prywatnej służbie zdrowia karetka nie przyjedzie po nich, jeśli nie podadzą numeru karty kredytowej.
Kolejny arcyprzykład PRL-owskiego skansenu to publiczne media. Oficjalna informacja głosi, że są one potrzebne, by wypełniać misję publiczną. Fakty pokazują jednak, że wypełniają one głównie wolę opcji politycznej kierującej KRRiT, zaś misja, pojawiająca się niegdyś około godziny pierwszej nad ranem, dawno już zniknęła z anteny. W tym samym czasie media prywatne realizują misję publiczną w znacznie większym zakresie zarówno w kwestii edukacji, sztuki, jak i publicystyki. Dlaczego zatem nie można pozwolić na realizację misji publicznej mediom prywatnym, dotując je zadaniowo? Odpowiedź jest prosta: wykluczy to możliwość wyprowadzania pieniędzy z TVP przez różnego rodzaju „środowiska twórcze”, które w większości przypadków od dekad nie są w stanie stworzyć nic twórczego i egzystują wyłącznie dzięki dobremu zakotwiczeniu w TVP. Wydaje się, że dopiero uświadomienie ludziom, jak dużo ich własnych pieniędzy kosztuje istnienie tych oaz PRL-u, może spowodować zmianę mentalności. Miejsce reliktów z epoki jest w skansenie, a w kolebkach powinny być muzea.
Zwycięstwo kapitalizmu nad komunizmem nie oznacza jednak, że stał się on odporny na wypaczenia. Mała i średnia przedsiębiorczość jest siłą napędową gospodarki Stanów Zjednoczonych i Europy. Proces jednak załamuje się, gdy na scenę wkraczają wielkie korporacje. Mająca być szczytem osiągnięć kapitalizmu korporacja wydaje się go ciągnąć na dno – i to z tego samego powodu, dla którego udusił się komunizm. Korporacja nie ma właściciela, w każdym razie nie takiego, który cokolwiek znaczy. Jednocześnie jej właścicielami są miliony ludzi, którzy mają coś do powiedzenia tylko raz do roku. Ich głos znaczy jednak tak mało, że całkiem rozsądnie postanawiają pozostać w domach. W tym samym czasie duzi udziałowcy to także korporacje (choć często innej natury, jak na przykład fundusze inwestycyjne), które same właścicieli nie mają. „Kto w takim razie pilnuje sklepu?” – możemy zapytać za umierającym Żydem z anegdoty, który zauważył, iż cała rodzina zebrała się przy jego łożu boleści. Nikt! W tej sytuacji kwitnie wyższa kadra zarządzająca, która właściwie sama ustala poziom własnych wynagrodzeń na podstawie wskaźników, jakimi łatwo może manipulować. Hulaj dusza, piekła nie ma!
Tak się przynajmniej wydawało do wybuchu ostatniego kryzysu. Okazało się jednak, że brak kontroli właścicielskiej nad bankami, dziwaczne zachowanie polityków oraz niesprzyjający zbieg okoliczności doprowadzić mogą do ogólnoświatowego załamania gospodarczego. Teraz powoli mówi się o reformie sektora finansowego i poddaniu go skuteczniejszej kontroli – głównie przez państwo. Wygląda to na leczenie dżumy cholerą, jako że działania polityków zwykle są, z punktu widzenia ekonomii, jeszcze bardziej irracjonalne niż działania managerów. Problem polega na tym, że politycy najczęściej nie mają pojęcia o gospodarce w ogóle, a o konkretnym przemyśle w szczególności, zaś ich rojenia i pomysły często prowadzą do malowniczych katastrof. Zresztą politycy i klasa zarządzająca mają ze sobą wiele wspólnego: ci pierwsi również zależą od masy ludzi, którzy od czasu do czasu mają coś do powiedzenia. Jako że pojedynczy głos znaczy tyle co nic, większość z tej masy postanawia nawet nie wychodzić z domu na wybory. A po wyborach polityk może robić właściwie to, co chce, łącznie z ustaleniem wysokości swojej pensji.
Brak właściciela w bankach pokazał nam, gdzie leży niebezpieczeństwo, warto jednak uczyć się na błędach. Należałoby zadać pytanie, kto pilnuje sklepu w PKN-ie Orlen? Grupie Lotos? KGHM-ie? PLL-u LOT?… W najlepszym przypadku odpowiedź brzmi: nikt. W nieco gorszym przypadku wtrąca się państwo. Znalezienie odpowiedzialnego i zainteresowanego właściciela to warunek skutecznego zakończenia naszej gospodarczej transformacji i dogonienia zachodu Europy.
W końcu może warto zadać pytanie, kto pilnuje sklepu w naszym kraju? Obywatele zmęczeni są niekompetencją i samowolą polityków i zamiast się przeciwko temu buntować popadają w apatię. Również w naszym kraju potrzeba zainteresowanych właścicieli, gotowych poświecić czas, a nawet pieniądze, by skontrolować wynajętych zarządców, jakimi są politycy. Niestety organizacje pozarządowe, ciągle słabe i bez siły przebicia, nie są w stanie skutecznie kontrolować rządzących, a scena polityczna jest skutecznie zabetonowana przepisami o finansowaniu partii politycznych.
Odpowiedź na pytanie, jak ratować kapitalizm i demokrację jest prosta: wprowadzić zainteresowanego właściciela. Jednak jak to zrobić pozostaje otwartą kwestią, a nasz przyszły sukces zależy od tego, czy potrafimy efektywnie tę kwestię rozwiązać. To właśnie powinno być przedmiotem debaty publicznej: jak sprywatyzować nie tylko gospodarkę, ale także państwo.