Spadające gwiazdy
Najpierw z dachu ukraińskiego parlamentu spadła złota, sowiecka gwiazda. To był Wiktor Janukowycz. Chwilę później inna krzyknęła “Heil Hitler” i runęła z politycznego firmamentu. To był Jacek Protasiewicz. Koniec tygodnia przyniósł coś niezwykłego - drżeć, […]
Najpierw z dachu ukraińskiego parlamentu spadła złota, sowiecka gwiazda. To był Wiktor Janukowycz. Chwilę później inna krzyknęła “Heil Hitler” i runęła z politycznego firmamentu. To był Jacek Protasiewicz. Koniec tygodnia przyniósł coś niezwykłego – drżeć, wibrować i wydawać niesamowite dźwięki zaczęła jedna z największych ozdób politycznego nieba, Władimir Władimirowicz Putin.
Janukowycza już nie ma i nie będzie, szkoda na niego słów. Z Protasiewiczem sprawa jest niejasna. W ciągu ostatnich lat zrobił imponującą karierę. Prowadził zwycięską kampanię wyborczą w 2011 roku, a od niedawna stał się jednym z najważniejszych polskich polityków na arenie europejskiej. Jako wiceprzewodniczący Parlamentu ds. wschodnich i szef polskiej delegacji we frakcji chadeków miał bardzo wysoką pozycję. Do tego jesienią pokonał Grzegorza Schetynę w walce o przewodniczenie dolnośląskiej Platformie, a początek roku przyniósł informację, że poprowadzi kampanię europejską swojej partii. Tytułowano go już przyszłym premierem.
Ale nie, wszystko będzie inaczej, albowiem Jacek Protasiewicz – wedle relacji świadka w “Gazecie Wyborczej” – dokonał brutalnego zaboru wózka bagażowego na lotnisku we Frankfurcie, a interweniujących celników zwyzywał od nazistów. Protasiewicza nie było w niedzielę na spotkaniu polityków u Donalda Tuska, choć jeszcze na początku tygodnia jego pozycja polityczna gwarantowała mu udział w tym posiedzeniu. Opinia publiczna waha się między pijaństwem a głupotą, choć zostało jeszcze pęknięcie psychiczne. Szaleństwo Protasiewicza, obciążonego ponad siły człowieka w służbie ojczyźnie i Europie – to by było coś, ale wszystko wskazuje na to, że mamy raczej nic.
Właśnie owo “nic” chciałbym rozwinąć jako problem centralny. Putin zabiera Krym, Protasiewicz – wózek bagażowy. To daje jakąś skalę dla wyobraźni.
Antoni Słonimski w Wiadomościach Literackich z 1927 roku też narzekał na tę skalę, ganiąc tych, którzy uważali, że w Polsce nie ma oszustw i afer w wielkim stylu – których przykładem była afera o Kanał Panamski – ponieważ nie ma na czym takich afer robić: Otóż nieprawda. Kanały są, kanały są wszędzie. (…) Nie brak zdolności i dobrych chęci, ale brak polotu. Gdzież są te wielkie brudy, o których marzy każdy felietonista? Nawet kiedy zrobiono generalną czy też generalską sanację ze strzelaniem z armat, wyszły na jaw dość mizerne, małe, płaskie nadużycia i oszustwa. Nie ma już tych wielkich, patetycznych świństw – wszystko odbywa się w małej skali.
Jakkolwiek moje współczucie dla p. Słonimskiego jest wieczne i trwałe, to obawiam się, że jeśli musi on nadal odpracowywać swoją drogę do raju, to polega ta praca na czytaniu dzisiejszych gazet. Wyobraźmy sobie cierpienie wybitnego umysłu, gdy dowiaduje się, że upadek rządu Leszka Millera kosztował 17,5 miliona dolarów, które Lew Rywin chciał wydębić od Adama Michnika, a sprzeczne z prawem międzynarodowym więzienia CIA – 15 milionów “zielonych” i dwa tekturowe pudła. Jak bezbrzeżne zażenowanie musi czuć Słonimski, gdy polscy politycy z pierwszych rzędów giną trafieni kulkami z papieru: Jacek Protasiewicz chyba przerąbał karierę za wózek bagażowy, Sławomir Nowak za tandetny zegarek, Adam Hofman mało się nie potknął o własne spodnie. Miny pana Antoniego, gdy pokutował nad życiem zawodowo-polityczno-pseudoerotycznym agenta Tomka, można się już tylko domyślać. Tylko Janusz Palikot, który zapomniał o posiadanym przez siebie samolocie, daje nam tu jakąś odrobinę oddechu.
Można zaprotestować, że skala naszych świństw świadczy o rozsądku i dobrym funkcjonowaniu państwa – takiej tezy dałoby się bronić – ale dużo ciekawsze efekty daje teza przeciwna, wedle której grzechy polityków świadczą wprost o ich politycznym formacie. W tej perspektywie wielcy ludzie czynią wielkie zło lub wielkie dobro, a tło stanowi przekonanie, że polityka jest domeną walki. Tak widziana polityka jest odwróceniem równania Clausewitza, które brzmiałoby teraz: polityka to kontynuacja wojny innymi środkami. Można by sięgnąć do Szekspira lub Machiavellego, ale tę pasję wielkich postaci polityki wprost widać w liście Józefa Piłsudskiego do Feliksa Perla. Marszałek w 1908 roku pisał: Walczę i umrę jedynie dlatego, że w wychodku, jakim jest nasze życie, żyć nie mogę, to ubliża – słyszysz! – ubliża mi jako człowiekowi z godnością nie niewolniczą. Niech inni się bawią w hodowanie kwiatów (…) – ja nie mogę! (…) Chcę zwyciężyć, a bez walki, i to walki na ostre, jestem nie zapaśnikiem nawet, ale wprost bydlęciem.
Przywołany gdzieś wcześniej Władimir Putin jest tu ciekawą figurą do przemyślenia. Dlaczego Rosja ruszyła na Krym? Czy wojna może być klęską Putina? Tak uważa profesor Kimberly Marten, który (w felietonie na stronie “Foreign Affairs”) argumentuje, że przywódcy państw mogą popełniać straszne błędy i Putin może być na krawędzi dokonania najgorszego błędu w swojej karierze. Czy wręcz przeciwnie, rację mają ci, którzy uważają, że władza w Rosji zawali się, jeśli pozwoli Ukrainie napluć imperialnej tradycji w twarz i pójść w przeciwnym kierunku? Wówczas Putin mówi dziś zapewne cyrylicą to, co wiek temu po polsku pisał Piłsudski.
Kradzież Krymu to jest wielki brud, którego chciał Słonimski. Jacek Czarnecki w “Loży prasowej” TVN24 zastanawiał się, czy na Zachodzie (cytuję z pamięci) znajdzie się taki kozak, który postawi się Putinowi. To pewnie jest teraz najciekawsze – czy politycy Zachodu, sympatyczni menedżerowie zanurzeni w arkuszach kalkulacyjnych, prezentacjach statystycznych, zmagających się z problemami bankowości, drogownictwa, służby zdrowia, polityki monetarnej i wpływem tego wszystkiego na słupki popularności, będą umieli wykorzystać swoje narzędzia, żeby laptopami wywojować Krym dla Ukrainy.