SKARŻYŃSKI: Charlie Chaplin dobrej zmiany

W styczniu, zupełnie nieoczekiwanie na największego, najbardziej nieprzejednanego krytyka zniszczenia Trybunału Konstytucyjnego wyrósł minister Zbigniew Ziobro.


Minął miesiąc od kiedy Prawu i Sprawiedliwości udało się zniszczyć Trybunał Konstytucyjny. Trąbią o tym wszyscy, którzy rozumieją znaczenie tej instytucji dla bezpieczeństwa praw i wolności obywateli, dla jakości polskiego życia publicznego, dla przyszłości demokracji w Polsce. Komisja Wenecka napisała, że po grudniu „TK będzie pracował zgodnie z wolą politycznej większości”, a profesor Andrzej Rzepliński w TVN24 wyczyny PiS nazwał – słusznie zresztą – „stalinizacją”, „realną Targowicą” i parciem zdrajców „pod parasol Rosji”.

A jednak i te miażdżące głosy udało się jednej osobie zagłuszyć. Oto w styczniu, zupełnie nieoczekiwanie na największego, najbardziej nieprzejednanego krytyka zniszczenia Trybunału Konstytucyjnego wyrósł minister Zbigniew Ziobro.

Dwa razy Polki i Polacy widzieli ostatnio ministra Ziobrę na scenie i dwa razy każdy, kto ma resztki oleju w głowie, widząc go najpierw parsknął śmiechem, a potem pomyślał: „No tak! I żeby czynić takie świństwa oni zniszczyli ten Trybunał Konstytucyjny!”. Doprawdy, trzeba wielkiego talentu i ofiarności, żeby tak umiejętnie tłumaczyć złożone problemy ustrojowe i polityczne. A Ziobrze udało się to w jednym miesiącu dwa razy!

Po raz pierwszy, gdy wykorzystując uprawnienia Prokuratora Generalnego skierował do Trybunału Konstytucyjnego wniosek o zbadanie zgodności z konstytucją uchwały Sejmu z 2010 roku o wyborze trzech sędziów Trybunału Konstytucyjnego.

Pół biedy, że we wniosku Ziobro powypisywał nie nonsensy prawne – ministrowi sprawiedliwości wyszło na przykład, że osoby sędziów są częścią porządku prawnego. Trzy czwarte biedy nawet, że napisał po prostu nieprawdę – Prokurator Generalny we wniosku do Trybunału Konstytucyjnego! – twierdząc, że „głosowanie nad wyborem tych osób odbyło się łącznie”. Nijak nie da się tego pogodzić z faktem, że każda z pięciu kandydatur otrzymała wówczas inną liczbę głosów.

Puenta tego skeczu: czołowy prawnik „dobrej zmiany” z fotela ministra sprawiedliwości ośmieszył całe PiS, które rok wcześniej (w Trybunale leżał wniosek posłów Platformy Obywatelskiej o zbadanie zgodności uchwał o „stwierdzeniu nieważności” uchwał o wyborze sędziów TK przez Sejm poprzedniej kadencji) zgodnie twierdziło, że Trybunał nie ma uprawnień do zajmowania się uchwałami Sejmu – wśród nich oczywiście Ziobro, który mówił Monice Olejnik w „Kropce nad i”, że „każdy student prawa wie, że Trybunał nie jest kompetentny, by orzekać w sprawie uchwał”.

Jaskrawość tej sprzeczności była taka, że interweniować musiał osobiście Jarosław Kaczyński, który w publicznym wystąpieniu połajał Ziobrę i poinstruował Trybunał Konstytucyjny, że nie ma prawa zajmować się uchwałami.

Ledwo ucichła burza oklasków po tej kompromitacji, Ziobro wszedł na scenę po raz kolejny. W zeszły piątek stanął obok Beaty Szydło i ogłosił, że teraz sędziów do Krajowej Rady Sądownictwa będzie wybierać parlament. Mowa o piętnastu spośród dwudziestu pięciu członków KRS, których dotąd wybierał samorząd sędziowski. Z konstytucją pogodzić się tego nie da nijak, ale pięknie to tłumaczy arytmetyka „dobrej zmiany”.


Nowy numer Res Publiki Nowej „Jak być razem?”, o potrzebie odbudowy wspólnoty w Polsce i w Europie, jest już dostępny w naszej internetowej księgarni.


Obecnie członkowie KRS dobierani wedle klucza politycznego stanowili mniejszość (konstytucja stanowi bowiem, że poza piętnastoma sędziami i prezesami SN i NSA w KRS zasiada minister sprawiedliwości, przedstawiciel prezydenta, dwóch senatorów wybranych przez Senat i czterech posłów wybranych przez Sejm).

„Dobra zmiana” miała więc w KRS zaledwie osiem foteli.  Gdy skecz Ziobry stanie się prawem, PiS do KRS powoła zaraz piętnaście Julii Przyłębskich – i „dobra zmiana” będzie miała już dwadzieścia trzy z dwudziestu pięciu miejsc w Radzie, podczas gdy samorząd sędziowski nie podejmie decyzji o obsadzie ani jednego z tych stanowisk.

Trzeba więc sławić pomysłowość i antytalenty prawne ministra Ziobry, bo gdyby był on zawodowym komikiem, to jego rola parodii ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego byłyby rolą życia. Nikt tak jak Zbigniew Ziobro nie umie obecnie w Polsce ująć w słowa, w kilku zdaniach i gestach sportretować władzy, która ma prawo i konstytucję tak głęboko w poważaniu, jak jest głupia, chciwa i gotowa zniszczyć porządek prawny państwa.

Niczym Charlie Chaplin w „Dyktatorze”, Zbigniew Ziobro jest obecnie najżwawszym, najżywszym krytykiem Jarosława Kaczyńskiego – i to, że Ziobro tylko nieświadomie jest komikiem, bo rzeczywiście osadzono go na stanowisku ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego, parodiującym samego siebie w swojej konstytucyjnej roli, w żaden sposób nie odbiera jego wystąpieniom demaskatorskiego wdzięku.

I to jest właśnie coś, co każe zapytać o sens działań Ziobry. Bo w rzeczywistości „dobrej zmiany” oba pomysły Ziobry to nonsens. Mając prezesa i włączywszy dublerów do orzekania, PiS tak naprawdę na nic kolejne trzy stołki w pozbawionym mocy Trybunale. Podobnie jest z KRS – jej siłą było zapisane w konstytucji prawo do składania do Trybunału Konstytucyjnego wniosków o kontrolę konstytucyjności uchwalanych przez Sejm przepisów oraz przedstawianie prezydentowi kandydatów na sędziów, których prezydent Duda (podobnie jak wcześniej Lech Kaczyński) wcale nie powoływał na stanowiska.

Po co więc Ziobro to robi? Na miejscu Jarosława Kaczyńskiego zupełnie poważnie rozważyłbym alternatywę postawioną na zakończenie trzeciego odcinka „Ucha prezesa”. Wiemy, że minister robi ze siebie i swojego politycznego obozu bandę idiotów, którzy prą po stołki i władzę nawet wtedy, gdy nie ma to żadnego sensu. Ale czy robi to celowo, czy niechcący? Bo obie odpowiedzi prowadzą do bardzo interesujących wniosków.

Skomentuj lub udostępnij
Loading Facebook Comments ...

Skomentuj

Res Publica Nowa