Rozdziobią nas kruki, wrony
- To nie są latające smoki. Ideologia gender naprawdę jest niebezpieczna - powiedział Andrzej Dera w TOK FM. Powiedział nieprawdę. Smoki są strasznie niebezpieczne. Zieją ogniem, niszczą wioski i jedzą młode kobiety. Są wielkie, pokryte […]
– To nie są latające smoki. Ideologia gender naprawdę jest niebezpieczna – powiedział Andrzej Dera w TOK FM. Powiedział nieprawdę. Smoki są strasznie niebezpieczne. Zieją ogniem, niszczą wioski i jedzą młode kobiety. Są wielkie, pokryte łuską i śpią na złocie. Smok to wystarczający argument, żeby niejeden król był gotów stracić pół królestwa. Pomyślmy, suweren gotów oddać pół tego, co z dziada pradziada posiada, niewiarygodne – żeby się od gada uwolnić!
Smok to zagrożenie tak prawdziwe jak strach, który wywołuje. Legendy o smokach i wybawcach powstają właśnie na bazie strachu, który jest potężnym żywiołem życia społecznego. Niepewność jutra, frustracja, poczucie zagrożenia wykluczeniem albo doświadczanie wykluczenia, nieuświadomione poczucie niskiej wartości dla społeczeństwa, do którego się należy – to wszystko dramatycznie domaga się w ludziach odpowiedzi. W Polsce opisał to wcześnie Stefan Czarnowski w Ludziach zbędnych w służbie przemocy, a w kilku zdaniach udało się ten mechanizm ująć Erichowi Frommowi w Ucieczce przed wolnością:
Przerażona jednostka szuka czegoś albo kogoś, do kogo mogłaby się przywiązać, niezdolna jest już dłużej być swoim własnym, indywidualnym „ja”, desperacko usiłuje pozbyć się go i poczuć znowu bezpieczna, zrzuciwszy to brzmię własnego „ja”.
Czy skorzystanie z możliwości, aby straszyć ludzi latającymi, homoseksualnymi smokami, jest politycznie nieodpowiedzialne? To zarzut często stawiany tym, którzy opierają działania polityczne na frustracji – w Polsce najczęściej Prawu i Sprawiedliwości. Czym innym jest, kiedy władza kanalizuje frustrację społeczną, zwracając rozgniewany lud przeciwko przedstawionemu przez siebie wrogowi. Przykłady można mnożyć, bo ten mechanizm stoi nie tylko za spaleniem czarownic w Salem, lecz także za antysemityzmem marca ‘68, procesem Dreyfussa, makkartyzmem i współczesnym prześladowaniem homoseksualistów w Rosji. To jednak coś zupełnie innego niż odwoływanie się do społecznej frustracji przez polityków opozycji, ponieważ – w pewnym sensie – jest to ich fundamentalne prawo.
Skuteczność nazwania nieszczęścia, które nas prześladuje – czy będzie nim smok pustoszący wsie, ideologia marksistowska czy międzynarodowy spisek Żydów – jest papierkiem lakmusowym porażki rządzących – również tych w znaczeniu „posiadający rząd dusz”. Jeśli rzeczywistemu ludzkiemu poczuciu krzywdy, zbędności i braku jutra uda się nadać symboliczny obraz, to choćby był on bezdennie durny i kompletnie niewiarygodny, otworzy drogę do zmiany – niezależnie od tego, czy będzie ona rzeczywistą zmianą społeczną, czy państwowym polowaniem na czarownice. To wydaje się jakoś stać za słabością lewicy, która widzi smoki, ale nie umie ich nazwać, choć to Marks opisał chyba największego i najbardziej przejmującego smoka, który nawiedził historię, gdy całą religię, kulturę, wiedzę, władzę i wszystkie marzenia zamienił w potwora, którego trzeba zniszczyć. W tym siłę Marksa widział na przykład Martin Malia, kiedy pisał w Lokomotywach historii, że żaden ekonomista angielski ani francuski socjalista nie zdołał zsyntetyzować niczego równie uporządkowanego, a przez to i przekonującego.
Być może – to już czysta hipoteza – w tym kryje się jakaś odpowiedź na potrzebę stawianą władzy i władzy dusz, która powinna porządkować rzeczywistość i powodować, żeby przy całej jej niewystarczalności była przynajmniej emocjonalnie akceptowalna i dawała takie poczucie bezpieczeństwa i zdawała się wiarygodna, żeby nie domagała się ogra, którego trzeba wziąć na widły. W wywiadzie Marcina Króla dla “Gazety Wyborczej” jest taki moment, kiedy żona profesora, Julia, z sąsiedniego pokoju (to jest chyba pierwszy taki przypadek w historii prasy) mówi, że polskim intelektualistom w okresie transformacji ustrojowej zabrakło Żeromskiego, żeby zrozumieć konsekwencje wprowadzania nowego ładu gospodarczego, a Król po prostu potwierdza: Julia ma rację. Naczytaliśmy się nie tych książek.
Szansą na zostanie symbolem tego, co stoi za poparciem dla walki ze smokiem, ma na przykład Michał Żebrowski – który w TVN24 udowodnił, że Polskę można kochać i szanować, Polakiem być i wdzięcznym być twórcom polskiej niepodległości, i powinien za karę zagrać Szymona Winrycha u Moniki Strzępki według tekstu Pawła Demirskiego. Kiedy Król ostrzega, że bez równości będziemy wisieć na latarniach, to mówi właśnie do Żebrowskiego, który po prostu nie wie, że jest przedstawicielem elity finansowej i kulturowej, co udało się Demirskiemu wydobyć na powierzchnię. Żebrowski nie tylko tego nie wie, ale jest wręcz gotów bronić przekonania, że sam się wspiął na szczyt. I że ma prawo tam w samozadowoleniu z własnych osiągnięć siedzieć i pytać Demirskiego, czy to on zagrał Wiedźmina, Pana Tadeusza, Konrada, Kordiana, jakby ten wybór nic nie znaczył, choć to przegląd bohaterów elitarnego indywidualizmu, którym Żeromski przeciwstawia właśnie postać Szymona Winrycha z noweli Rozdziobią nas kruki, wrony. Długofalowe konsekwencje naczytania się nie tych książek to pogrzeb szlachcica-powstańca-bohatera w rowie na kartoflisku.
Do jednej z tych dziur zaciągnął włościanin nad wieczorem trupa powstańca i zwłoki konia obdartego ze skóry. Zepchnął je pospołu do jednego lochu, uwikłał żerdzią między dylami i zielskiem i narzucił z wierzchu trochę gliny, aby tego żeru wrony nie wytropiły.
Tak bez wiedzy i woli zemściwszy się za tylowieczne niewolnictwo, za szerzenie ciemnoty, za wyzysk, za hańbę i za cierpienie ludu, szedł ku domowi z odkrytą głową i z modlitwą na ustach. Dziwnie rzewna radość zstępowała do jego duszy i ubierała mu cały widnokrąg, cały zakres umysłowego objęcia, całą ziemię barwami cudnie pięknymi. Głęboko, prawdziwie z całej duszy wielbił Boga za to, że w bezgranicznym miłosierdziu swoim zesłał mu tyle żelastwa i rzemienia.