Rewolucja w muzeum

107 sal wystawowych. 120 tysięcy eksponatów. 2 miliony zwiedzających rocznie. Otwarty dla publiczności w listopadzie 1902 roku, monumentalny gmach Muzeum Egipskich Starożytności w Kairze miał na przełomie stycznia i lutego bieżącego roku swoje pięć minut […]


107 sal wystawowych. 120 tysięcy eksponatów. 2 miliony zwiedzających rocznie. Otwarty dla publiczności w listopadzie 1902 roku, monumentalny gmach Muzeum Egipskich Starożytności w Kairze miał na przełomie stycznia i lutego bieżącego roku swoje pięć minut w mediach całego świata, gdy plac Tahrir, przy którym stoi, stał się główną przestrzenią artykulacji roszczeń politycznych Egipcjan.

Charakterystyczny neoklasycystyczny budynek z elewacją, której kolor w zależności od pory dnia zmienia się z pomarańczowego w liliowy, był dla egipskiej edycji „zimy ludów” w państwach arabskich nie tylko scenografią, lecz także jednym z miejsc akcji. W niemal każdej relacji telewizyjnej widzieliśmy go z zewnątrz jako tło masowych demonstracji. Oglądaliśmy też jednak wnętrza, a w nich z jednej strony eksponaty zniszczone przez nieznanych sprawców (być może była to prowokacja, bo muzeum nie ujawniło straty żadnych cennych eksponatów), a z drugiej – żołnierzy patrolujących muzealne korytarze z bronią w ręku.

Misja

Kairskie muzeum powstało przed ponad stu laty niejako z konieczności: żeby chronić zabytki starożytnego Egiptu przed dewastacją, rabunkiem i rozproszeniem. Problem w tym, że wszelkie zabytki archeologiczne są naprawdę bezpieczne tylko tak długo, jak długo pozostają nieodkryte. Parafrazując Waltera Benjamina, można powiedzieć, że artefakt kulturowy w dobie wykopalisk archeologicznych traci aurę. Z chwilą gdy dawne miasto, świątynia czy cmentarzysko staje się terenem wykopalisk, wszystkie zainteresowane strony zaczynają gorączkowo poszukiwać nowego „właściwego miejsca” dla wydobywanych stamtąd skarbów, choć miejsce historycznie najwłaściwsze – czyjś grób, dawny ołtarz, ruiny budowli czy choćby niegdysiejsze wysypisko śmieci – w wyniku samych praktyk archeologicznych zostaje bezpowrotnie i z premedytacją zniszczone.

Nowożytność i nowoczesność – nie tylko zresztą w Egipcie i nie tylko w badaniach archeologicznych – ugruntowały kolonialne przekonanie, że odkrywane z założenia staje się zdobyczą odkrywcy, a mówiąc precyzyjniej: własnością jego mecenasa. Sojusz szkiełka i oka z mundurem i karabinem definiował arbitralnie – równie jednostronnie, co jednoznacznie – przynależność terytoriów, ludzi, bogactw naturalnych i dziedzictwa kulturowego. To nie przypadek, że większość dawnych europejskich potęg kolonialnych dysponuje również pokaźnymi państwowymi zbiorami sztuki starożytnej i rozległymi kolekcjami artefaktów wytworzonych przez dawne i odległe kultury, a kierownicy ekspedycji badawczych trafiają do panteonu bohaterów narodowych.

Muzeum Egipskich Starożytności usiłowało być nowym właściwym miejscem dla zabytków starożytnego Egiptu. Inaczej niż europejscy kolekcjonerzy (prywatni i publiczni), instytucja ta mogła szlachetnie podkreślać, że pozostawia dobra dawnej kultury egipskiej w Egipcie (niezależnie od tego, w jakim związku pozostaje Egipt starożytny z nowożytnym). Inaczej też niż, nazwijmy to, nieautoryzowani poszukiwacze egipskich skarbów (tak miejscowi, jak i przyjezdni), uzasadniała przechwytywanie wytworów minionej cywilizacji wyższymi celami publicznymi: nie chodziło o nieetyczne bogacenie się materialne wykonawców i zleceniodawców szabru, lecz działanie pro publico bono – wzbogacenie intelektualne i duchowe gości odwiedzających publiczną ekspozycję muzealną, czyli teoretycznie całej ludzkości.

(Nie)dobre praktyki

Bilet wstępu do kairskiego muzeum wraz z płatną oddzielnie ekspozycją mumii królewskich kosztował w zeszłym roku łącznie 160 funtów egipskich, czyli w przeliczeniu około 28 dolarów. To drogo nawet dla zagranicznych turystów, a co dopiero dla mieszkańców Egiptu, gdzie średnie miesięczne wynagrodzenie nie przekracza 150 dolarów, zaś zarobki w najniżej opłacanych profesjach oscylują wręcz wokół równowartości ceny biletu muzealnego.

Jeśli wierzyć informacjom zawartym w portalu internetowym Touregypt.net, powiązanym z egipskim ministerstwem turystyki, Muzeum Egipskich Starożytności zwiedza rocznie półtora miliona turystów z zagranicy i pół miliona Egipcjan. Dodajmy dla porównania, że w celach turystycznych w zeszłym roku Egipt odwiedziło około 15 milionów osób, a na stałe mieszka w tym kraju około 80 milionów obywateli. Muzeum Egipskich Starożytności odwiedza zatem co dziesiąty turysta i mniej niż 1% populacji mieszkańców Egiptu.

Trudno wyrokować, czy obniżenie cen biletów w kairskim muzeum wpłynęłoby automatycznie na wzrost liczby odwiedzających je osób lub zmianę proporcji gości miejscowych i przyjezdnych, jednak tak długo, jak ceny te pozostają na niezmiennie wysokim poziomie, możemy powiedzieć, że generują one pewien typ zwiedzającego. Dedykowanym odbiorcą ekspozycji jest osoba o gustach i nawykach ukształtowanych w tzw. kulturze zachodniej, której wytworem jest zarówno sama egiptologia i egiptomania, jak również – szerzej – w ogóle zakładanie kolekcji muzealnych i ich zwiedzanie.

Tu jednak pojawia się ciekawy paradoks: przeciętny zagraniczny turysta odwiedzający Egipt ma zwykle na wizytę w Muzeum Egipskich Starożytności najwyżej kilka godzin – przeważnie podczas jednodniowej wycieczki w ramach urlopu nad Morzem Czerwonym, gdzieś między wizytą na „autentycznym kairskim bazarze” a przejażdżką wielbłądem wokół piramid w pobliskiej Gizie. I jak tu zwiedzać największą kolekcję zabytków starożytnego Egiptu pod taką presją czasu? Zakochany w Egipcie Australijczyk Mark Rigby na swojej prywatnej stronie internetowej przestrzega: „Nie próbuj zobaczyć wszystkiego. Jeśli to zrobisz, nic nie zapamiętasz”.

Komu zatem służy Muzeum Egipskich Starożytności – mieszkańcom Egiptu, którzy zwiedzają jego zbiory w znikomym stopniu, bo nie mają pieniędzy i/lub ochoty na taką zachodnią fanaberię, czy zagranicznym turystom, którzy nie mają szans na dogłębne zaznajomienie się z kolekcją? Otóż wydaje się, że muzeum to przede wszystkim służy (a w każdym razie służyło) miejscowym elitom władzy – nie tylko zresztą jako dochodowe przedsiębiorstwo, lecz także jako narzędzie kształtowania wizerunku, zarówno w kraju, jak i w stosunkach międzynarodowych.

Jeżeli skarby faraonów stają się częścią skarbu państwa, to można uzyskać pozory sukcesji zakładającej, że współcześni egipscy przywódcy współdzielą z faraonami boski nimb władzy (dzięki któremu mają zawsze rację i nie negocjują z ludem swojej legitymacji). Zarazem wojskowi i wywodzący się z wojska oligarchowie, skoro nie rozkradli skarbów między siebie (ani też ich nie zniszczyli np. w imię islamskiego puryzmu), lecz prezentują je na dostępnej dla publiczności wystawie muzealnej, mogą otwarcie podkreślać swoją rolę opiekunów i protektorów uniwersalnego dziedzictwa ludzkości, tym samym zyskując uznanie na arenie międzynarodowej.

Wizja

Widok patrolu wojskowego przemierzającego labirynty opustoszałych, częściowo zdewastowanych sal ekspozycyjnych w doraźnie zamkniętym dla zwiedzających Muzeum Egipskich Starożytności dobitnie zaświadcza, kto poczuwa się dzisiaj w Egipcie do roli wyłącznego dziedzica i zarządcy kapitału kulturowego (i jak ważny jest ten kapitał), ale pośrednio także udowadnia, jak słabo zabezpieczone są na co dzień tamtejsze zbiory (władza musiała przeciwko domniemanym włamywaczom wysłać uzbrojonych po zęby żołnierzy).

W zaciszu swoich gabinetów zacierają już pewnie ręce dyrektorzy British Museum, Luwru czy berlińskiego Neues Museum. W kwietniu zeszłego roku dr Zahi Hawass, przewodniczący egipskiej Najwyższej Rady Starożytności, kategorycznie domagał się zwrotu do „kraju pochodzenia” staroegipskich zabytków wystawianych w europejskich i amerykańskich muzeach. Debata w tej sprawie nawet na dobre nie rozgorzała, gdy dzisiaj wszyscy stajemy wobec pytania, kto, jeśli w ogóle ktokolwiek, jest teraz w Egipcie prawowitym i odpowiedzialnym spadkobiercą dziedzictwa starożytności. Zachodnie muzea otrzymały od losu doskonałe usprawiedliwienie dla podtrzymywania status quo: „Nic nie oddamy Egiptowi, bo u nas zbiory są bezpieczne, a tam nie”.

Teoretycznie możliwe jest nawet odwrócenie ról. Niewykluczone, że na biurku doktora Hawassa leży już czyjaś propozycja, by przyjąć w depozyt najważniejsze eksponaty z kairskiego muzeum i przechować je u siebie „do czasu uspokojenia sytuacji w Egipcie”. W tym sensie realna jest groźba, że rewolucja Młodego Egiptu obudzi na Starym Kontynencie uśpione demony kolonializmu, a pod pozorami troski o dobra kultury odżyje rabunkowy paternalizm.

Skomentuj lub udostępnij
Loading Facebook Comments ...

Skomentuj

Res Publica Nowa