Rewolucja cyfrowa przyszła za szybko

Rozmowa z Bernardem Osserem, dziennikarzem Agence France-Presse.


Zmęczeni natłokiem informacji, coraz rzadziej szukamy ich na własną rękę zadowalając się codziennym pakietem wiadomości w mediach społecznościowych. Gorzej, że pakiet ten przygotowuje algorytm na podstawie naszych zainteresowań, preferencji czy poglądów politycznych. Oglądamy świat  jednowymiarowo.

*

Gdy w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych dotarł do Polski internet, dość powszechnie wierzono, że odmieni on oblicze rynku medialnego. Mowa oczywiście o zmianach na lepsze. Tak się stało?

Bernard Osser: Rozmawiamy w momencie, gdy prasie drukowanej zadano ostateczny cios. Stało się to jednak nie za sprawą samego internetu, ale pandemii, podczas której niebotycznie wzrosły abonamenty cyfrowe wielu gazet. Przychody z tego tytułu np. w „New York Timesie” pod koniec 2020 r. przerosły te, z prasy drukowanej. To samo dzieje się we Francji. Możemy założyć, że niedługo większość gazet czy tygodników będzie się ukazywać już tylko w sieci, a wydania papierowe będą wyłącznie dla kolekcjonerów. Może na tej samej zasadzie co ładnie wydane książki…
Trudno stwierdzić, czy internet zmienił oblicze mediów na lepsze. Odpowiedź na pytanie o to, czy rewolucja jest dobra czy zła zawsze przychodzi dopiero po dłuższym czasie. Pewne jest to, że prasa drukowana oferowała informacje, komentarze, szersze spojrzenie na świat, refleksję… Internet spowodował, że tradycyjne media straciły moc konkurowania: stały się za drogie, za wolne, ludzie przestali czytać długie teksty… Pojawiły się też nowe źródła informacji i pseudo informacji. To przełożyło się na zdecydowany spadek jakości treści. Dziś we wszystkich portalach znajdujemy to samo, a źródeł, które można cytować nie narażając się na śmieszność jest, wbrew pozorom, niewiele.
Mediom drukowanym zaczęło brakować pieniędzy na produkowanie wartościowych tekstów. Gdy na początku lat dziewięćdziesiątych pracowałem jako korespondent „Le Figaro” w Polsce, redakcja wysłała mnie na pięć tygodni do Rosji. Pojechałem na obrzeża wojny czeczeńskiej, do Kaliningradu, Mińska, Moskwy… Pieniądze nie grały roli. Najważniejsze były teksty.

Inny był też prestiż zawodu dziennikarza?

Pytanie, kogo nazywamy dzisiaj dziennikarzem? Czy osoba, która przepisuje z internetu informacje i redaguje je to dziennikarz czy pracownik mediów? Myślę, że stawka za artykuł we Francji czy USA praktycznie nie zmieniła się od dwudziestu lat. Prestiż jednak spadł. Choć z drugiej strony, duże gazety jak „Guardian”, „New York Times” czy stacje sponsorowane przez państwo, jak np. BBC mogą sobie pozwolić na prawdziwą pracę dziennikarską.

To jednak tylko nieliczni.

Wraz z rewolucją, którą wprowadził internet, media nie wypracowały modelu finansowania. I dopóki to się nie stanie, sytuacja dziennikarzy będzie bardzo trudna. Internetem rządzą wielkie platformy znane jako GAFA. To one ściągają większość treści reklamowych. Media tradycyjne nie miały kiedyś takiej konkurencji. Dziś GAFA nie tylko kumuluje pieniądze z reklam zewnętrznych, ale także korzysta z ich artykułów: kopiuje je i wykorzystuje, nie dzieląc się zyskami z treści reklamowych, które ukazują się przy tych tekstach. W USA zabiera ponad 70 proc. przychodów reklamowych lokalnym stacjom telewizyjnym i radiowym. To gigantyczne pieniądze.

Co można z tym zrobić?

W niektórych krajach podejmuje się próby uregulowania tej sytuacji. W 2020 r. we Francji Google podpisał umowy z sześcioma największymi gazetami o podziale zysków z reklam, które ukazują się przy artykułach. Na początku roku, podobną umowę podpisano z kolejną grupą mediów. Oczywiście dzieje się to pod naciskiem grup medialnych i państwa. I tutaj warto zastanowić się, jak duża powinna być interwencja państwa w rynek medialny. Wydaje się, że bez niej nie poradzi on sobie. Chodzi o stworzenie ram prawnych, które pozwolą w sposób przewidywalny funkcjonować mediom.

Dziś odbiorcy coraz częściej czerpią swoją wiedzę o świecie już nawet nie z internetu, ale z mediów społecznościowych. Dzięki nim informacje docierają do nich jeszcze szybciej, ale też ulegają jeszcze większemu przetworzeniu. To wiarygodny przekaz?

Na pewno i taki przekaz można znaleźć w mediach społecznościowych. Tylko większość osób nie wie, gdzie go szukać. Rewolucja cyfrowa przyszła za szybko. Społeczeństwa nie były na nią przygotowane. Nie nauczyliśmy się dokonywać selekcji informacji, odczytywać ich, rozpoznawać, które z nich są wiarygodne, a które nie. Ten element edukacji powinien funkcjonować w szkołach od najmłodszych lat.

Agencja AFP, w której Pan pracuje, od kilku lat prowadzi fact checking informacji pojawiających się na Facebooku. Na czym on polega?

Tak naprawdę, na wykonywaniu rzetelnej roboty dziennikarskiej. Nasi dziennikarze sprawdzają wpisy, które pojawiają się w przestrzeni Facebooka. To bardzo żmudna praca, polegająca na rozebraniu artykułu na części pierwsze, sprawdzeniu wszystkich twierdzeń, które tam padają i potwierdzeniu bądź zanegowaniu ich w oparciu o dowody, linki, wywiady ze specjalistami… Powinien to być pierwszy etap powstawania artykułu, a nie praca post factum.

Jakie wnioski płyną z tych badań?

W tej chwili mamy gigantyczną liczbę fake newsów na temat pandemii, szczepionek, maseczek, samego wirusa. Pojawiają się one często na bardzo dziwnych stronach – w przypadku pandemii angażuje się w nie np. ruch antyszczepionkowy. To artykuły, które specjalnie wprowadzają w błąd np. zamieszczając zdjęcia manifestacji sprzed kilkunastu lat przy artykule o protestach przeciwko szczepieniom albo przypisując autorytetom medycznym słowa, których nigdy nie wypowiedziały. To czysta manipulacja.
Znajdujemy też wiele tekstów, w których występują niedopowiedzenia czy błędne interpretacje. Mam na myśli np. artykuły, których autorzy wyciągają niewłaściwe wnioski z przeprowadzonych badań – mylą np. wzrost procentowy z liczbą zakażeń czy zgonów…

Czyli szeroko rozumiana postprawda, w której fakty mają najmniejsze znaczenie?

Tak. Problem polega też na tym, że o ile nawet jakaś niewielka grupa osób robi to naprawdę celowo, to 90 proc. osób przekazuje to dalej, zupełnie bezrefleksyjnie. Informacja idzie w świat, bez sprawdzenia jej wiarygodności. Te osoby biorą w ten sposób odpowiedzialność za propagowanie fake newsów. Dlatego twierdzę, że jeśli nie wprowadzimy w szkołach nauki o mediach społecznościowych i internecie: o tym jak funkcjonują i co z nami robią, będziemy mieli kłopot jako społeczeństwo. I nie mówię tu tylko o Polsce.

Na czym jeszcze te kłopoty mogą polegać?

Wydaje się np, że media społecznościowe, wbrew temu co zapowiadały, że łączą wszystkich ze wszystkimi, bardzo podzieliły społeczeństwo, zamykając poszczególne grupy w bańkach społecznych. Przestaliśmy się komunikować z innymi członkami naszej społeczności. Z czasem to przerodzi się w nieumiejętność prowadzenia rozmowy z ludźmi spoza naszego najbliższego grona znajomych, osobami, które wyznają inne poglądy.
Te bańki istniały zresztą wcześniej, tylko nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy. Internet i media społecznościowe spotęgowały to zjawisko i uszczelniły je poprzez swoje algorytmy. Bo przecież Facebook pokazuje nam tylko to, co chce nam pokazać. Odbiorcy są coraz bardziej zmęczeni natłokiem informacji – nie szukają ich na własną rękę, zadowalając się feedem w social mediach. Mamy za dużo bodźców, jesteśmy zabiegani, nie mamy siły… To jak jedzenie z fast foodu – niezdrowo, ale za to miło, szybko i przyjemnie. Można powiedzieć – wszystkim smakuje.


rozmawiała Dominika Rafalska – doktor nauk humanistycznych, absolwentka enologii na UJ, dziennikarka, redaktorka, badaczka historii najnowszej. Sekretarz redakcji „Res Publiki Nowej”.

Fot. Wojciech Radwański

Skomentuj lub udostępnij
Loading Facebook Comments ...

Skomentuj

Res Publica Nowa