Prezydencja do spijania
O polskiej prezydencji z Lidią Geringer d’Oedenberg* rozmawia Michał Matlak. Niedawno Radosław Sikorski przedstawiał polskim posłom do Parlamentu Europejskiego zarys priorytetów polskiej prezydencji, która rozpocznie się w lipcu tego roku. Jak pani je ocenia?Na razie […]
O polskiej prezydencji z Lidią Geringer d’Oedenberg* rozmawia Michał Matlak.
Niedawno Radosław Sikorski przedstawiał polskim posłom do Parlamentu Europejskiego zarys priorytetów polskiej prezydencji, która rozpocznie się w lipcu tego roku. Jak pani je ocenia?
Na swoim blogu wyrażała się pani o przygotowaniach do prezydencji dość krytycznie…
Niepokoi mnie fakt, że na razie nie mamy nawet gotowej siedziby dla polskiego przedstawicielstwa. Obecna jest za mała, a nowy budynek dopiero się buduje i ma być gotowy na wiosnę. Nie ma też jeszcze wybranych firm, które będą obsługiwały polską prezydencję, myślę tu np. o tłumaczach, hotelach itp. Jest już dość późno. Ale wiem, że „Polak potrafi” i trzymam kciuki, byśmy sobie świetnie poradzili.Warto też wspomnieć o naszym specyficznym „problemie”: wielu Polaków pełni kluczowe stanowiska w Unii Europejskiej: Jerzy Buzek stoi na czele Parlamentu Europejskiego, Janusz Lewandowski jest komisarzem ds. budżetu, Donald Tusk podczas prezydencji stanie na czele Rady Unii Europejskiej. I w tym czasie toczyć się debata na temat budżetu na kolejne siedem lat. Musimy więc bardzo umiejętne bronić swoich interesów: nie wprost, co byłoby źle odebrane, ale upominać się o interesy małych i średnich krajów, które w efekcie i rewanżu zadbają też o nasze… To delikatna materia. Jestem jednak optymistką, bo cenię ogromną kreatywność Polaków – umiemy z racji historycznych doświadczeń radzić sobie w trudnych sytuacjach.
Jak osiągnąć sukces, prowadząc prezydencję?
Przepisem na sukces jest spicie śmietanki z wcześniejszych działań – to praktyka powszechnie stosowana. Przykładowo Traktat Lizboński jest efektem pracy co najmniej kilku wcześniejszych prezydencji, a jednak stał się on symbolem i sukcesem prezydencji portugalskiej. My możemy zrobić podobnie, np. w kwestii patentu europejskiego. Sprawa kotłuje się już od trzydziestu lat, bez widocznych rezultatów. W tej chwili wchodzi na ścieżkę przyspieszoną, tzw. wzmocnionej współpracy, i możemy doprowadzić do przyjęcia tego dokumentu w naszym półroczu. Kolejną tego typu sprawą jest umowa stowarzyszeniowa z Ukrainą. Niestety sami sobie skomplikowaliśmy życie wyborami w czasie prezydencji – tego raczej się unika. Przykładowo opozycyjna lewica w Słowenii mogła przejąć władzę w trakcie prezydencji, jednak zdecydowała się udzielić poparcia rządowi, który ją przygotował – tak, by uchronić Unię przed niepotrzebnymi wstrząsami.
Czy prezydencja w Radzie Unii Europejskiej po ratyfikacji Traktatu Lizbońskiego, który zmniejszył jej rolę, to coś więcej niż promocja kraju sprawującego prezydencję?
Rotacyjna prezydencja jednak nadaje Unii ton. Mówimy o organizacji dwudziestu siedmiu krajów, z których żaden nie chce zgodzić się na oddanie zbyt dużych kompetencji instytucjom europejskim. To jeden z instrumentów wpływu poszczególnych rządów na pracę Wspólnoty. Tak więc ze względów politycznych sześć miesięcy prezydencji będzie prawdopodobnie jeszcze długo utrzymywane. Choć w dłuższej perspektywie jestem w stanie wyobrazić sobie stworzenie europejskiego rządu, który sprawi, że to rozwiązanie stanie się niepotrzebne.
Czyli, jak rozumiem, jest pani zwolenniczką europejskiego rządu i Europy bardziej sfederalizowanej?
Mamy dobry przykład – USA, gdzie jest prezydent, rząd oraz kongres i są poszczególne Stany, które mogą w pewnych ramach stanowić swoje prawo. Unia może częściowo iść drogą Stanów Zjednoczonych, choć jesteśmy zbyt różni, by móc dokładnie skopiować model amerykański. Unia funkcjonuje stosunkowo krótko: nieco ponad 50 lat, z czego większość krajów jest w niej znacznie krócej. Ze względów historycznych wiele z nich ciągle dość drażliwie reaguje na oddawanie kompetencji Brukseli. Ta integracja nie będzie więc postępowała zbyt szybko, ale w dłuższym okresie jest ona raczej nieunikniona. Mamy silnie zintegrowaną gospodarkę, a to wymusza harmonizację także w innych dziedzinach, np. w prawie rodzinnym (mamy już transgraniczne rozwody) albo w kwestii odpowiedzialności – mandaty drogowe w związku z wykroczeniami, które popełniliśmy w innym kraju Wspólnoty.
Od końca 2009 roku mamy przewodniczącego Rady Unii Europejskiej – Hermana Van Rompuya oraz wysokiego przedstawiciela UE ds. wspólnej polityki zagranicznej i bezpieczeństwa – Catherine Ashton. Jak pani ocenia ich pracę po dwóch latach?
Van Rompuy to sprawny dyplomata i dobry urzędnik. Zarzuca mu się czasem zbyt małą widoczność, ale moim zdaniem to akurat dobra cecha. Gdybyśmy mieli kogoś o narcystycznym podejściu do siebie, nie byłoby to dobre dla wspólnej polityki. Van Rompuy ma ogromne doświadczenie jako premier Belgii, czyli w kraju w którym musiał ciągle „stąpać po minach”. To rzetelny urzędnik najwyższego szczebla, nie przyćmiewa Sarkozy’ego czy Merkel, ale skutecznie pracuje.
Dużo krytyki spotyka również szefową eurodyplomacji baronową Ashton. To całkowicie nowa funkcja i trzeba pamiętać, że nie daje ona mandatu do prowadzenia prawdziwej polityki zagranicznej Unii Europejskiej, bo wspólnej polityki zagranicznej po prostu nie ma. Mamy dopiero zaczątki, powołujemy placówki, które będą naszymi przyczółkami (bo przecież nie ambasadami). Zatem wiele się po Ashton oczekuje, ale nie dano jej możliwości prawdziwego reprezentowania UE. W najważniejszych sprawach zagranicznych ciągle bardzo się różnimy – proszę choćby zwrócić uwagę na wojnę w Iraku albo reakcje rządów na sytuację w Egipcie – te różnice nie pozwalają na razie mieć nawet nadziei na prawdziwie wspólną politykę zagraniczną.
Od długiego czasu dyskutuje się w Unii nad integracją imigrantów ze społeczeństwami poszczególnych państw Unii. Jaki program w tym zakresie ma socjaldemokracja?
Stoimy na stanowisku, że wszyscy obywatele Unii mają równe prawa, bez względu na to, jak bardzo się od siebie różnią. Po drugie, nasza polityka wobec imigracji powinna się odbywać nie jako akcja zwalczania skutków, ale praca nad przyczynami. Moim zdaniem tą przyczyną, dla której ludzie chcą opuszczać swoje kraje, jest zazwyczaj ich zła sytuacja gospodarcza. Brak perspektyw godnego życia we własnym kraju. Jeśli Europa chce pomagać krajom rozwijającym się, to powinniśmy tam inwestować i kupować od nich towary. My tymczasem obarykadowaliśmy nasz rynek – jak w przypadku cukru albo bananów. Dopłacamy do nich, a na towary spoza Unii nakładamy wysokie cła, co pogarsza sytuację np. w krajach afrykańskich i powoduje zwiększoną falę emigracji do Europy. Jeśli więc nie chcemy tkwić w hipokryzji, musimy rozważyć zmianę tej polityki. Nasz rynek w dłuższej perspektywie powinien ewoluować – sprzedawać efekty pracy umysłowej – nowe technologie. Koszty pracy w Unii Europejskiej są tak wysokie, że większość innych produktów miałaby zbyt wysoką cenę, by móc być konkurencyjna na globalnym rynku. A jeśli Algierczyk, Marokańczyk czy Zambijczyk będzie mógł pracować u siebie i godnie zarabiać, nie będzie chciał emigrować do Europy. Trzeba też zauważyć, że kraje borykające się z największymi problemami związanymi z imigrantami, często przez dziesięciolecia wykorzystywały te kraje i gospodarki, teraz zbierają tego cierpkie owoce.
Ale w Europie i tak są już miliony imigrantów, które musimy jakoś zintegrować z naszymi społeczeństwami. Pewien program integracji jest więc i tak konieczny. Mówi się wręcz o projekcie kultury przewodniej, wprowadzanej na miejsce polityki wielokulturowości, która skrytykowana została w ostatnim czasie przez premiera Camerona czy kanclerz Merkel. Czy myśli pani, że projekt europejskiej kultury przewodniej jest możliwy do wprowadzenia?
Jeśli ktoś przychodzi do mojego domu, musi zaakceptować reguły w nim istniejące. Jeśli więc ktoś chce być obywatelem np. Francji, powinien znać hymn tego kraju i szanować prawa, które tam są. Natomiast nie sądzę, by wprowadzenie kultury przewodniej było w ogóle możliwe. Kultura cały czas się tworzy, jest w ruchu. Nie ma niezmiennego standardu kultury – to trochę tak jak z językiem. Myślę, że najlepszym remedium na kłopoty z integracją wewnątrz poszczególnych krajów jest edukacja. Trzeba więc tworzyć dodatkowe programy edukacyjne dla dzieci i młodzieży z rodzin imigranckich, by ułatwiać im integrację.
Wczoraj chciałam udać się do pewnej dzielnicy Strasburga i poprosiłam w serwisie szoferów w Parlamencie Europejskim, by mnie tam zawieziono. Okazało się, że nikt nie chciał tam jechać, bo ponoć jest tam niebezpiecznie. W sercu Europy, 10 minut od Parlamentu Europejskiego! To była dzielnica robotnicza, z wieloma imigrantami właśnie. Udało mi się jednak tam dotrzeć i choć było tam wiele kolorowych twarzy, nic mi się nie stało, a dzielnica moim zdaniem nie różniła się specjalnie od innych. Ale jeśli sami Francuzi nie chcą jeździć do dzielnic zamieszkanych przez emigrantów, to świadczy o pewnej barierze psychologicznej, którą także trzeba zwalczyć.
Unia u swoich początków była konstruowana głównie przez chadeków, dziś rządzą nią także w większości chadecy. Czy mają oni ciekawszą wizję Europy niż socjaldemokraci?
Nie mogę się z tym zgodzić. Początki Unii związane są faktycznie z chadecją, ale najbardziej rewolucyjne kierunki zaproponowali jednak socjaldemokraci, jak np. Jacques Delors – twórca wspólnej waluty. Delors był szefem Komisji Europejskiej przez dwie kadencje i dziś jest jednym z największych unijnych autorytetów. Trzeba też wspomnieć, że dziś chadecja francuska jest znacznie bardziej socjaldemokratyczna niż np. chadecja polska, a nawet niektórzy polscy socjaliści, więc trzeba by na nowo pomyśleć nad sensownością tych etykietek. Podział na lewicę i prawicę jest na poziomie europejskim iluzoryczny. Różnimy się w bardzo niewielkim zakresie. Właściwie można by wręcz pomyśleć, że mamy w Europie wyłącznie… lewicę. Większość niezwykle awangardowych przed wiekiem lewicowych haseł została już zrealizowana: ośmiogodzinny dzień pracy, urlopy macierzyńskie, tacierzyńskie, powszechna służba zdrowia, emerytury dla wszystkich, równe prawa, prawa dla kobiet… Mamy więc w Europie praktycznie tylko lewicę w dawnym rozumieniu tego słowa. Niepokojące jest natomiast to, że wracają pewne trendy, o których chcieliśmy zapomnieć, tzn. różnego rodzaju nacjonalizmy, czego przykładem jest choćby partia Vla w Holandii. Wejście partii Haidera do austriackiego rządu zostało kilka lat temu potraktowane przez Unię bardzo ostro, ale dziś partie nacjonalistyczne w kolejnych rządach nie wywołują już takiego oburzenia, co jest niebezpieczne.
Jest pani obecna w Parlamencie Europejskim od sześciu lat, natomiast nie włącza się pani w życie polityczne w Polsce. Dlaczego?
Zostałam wybrana do Parlamentu Europejskiego, zatem traktuję poważnie mój poselski mandat. Jestem od poniedziałku do piątku w Brukseli lub w Strasburgu. Pracuję nad kwestiami prawnymi i budżetowymi dotyczącymi 500 milionów obywateli. W weekendy staram się jednak wracać do moich wyborców na Dolnym i Opolskim Śląsku. Na spotkaniach przybliżam im informacje o szansach, jakie stwarza Unia swoim obywatelom. Sprawy wewnętrzne pozostawiam naszym reprezentantom z Sejmu i Senatu. W polskim życiu publicznym drażni mnie fakt, że członkowie poszczególnych partii praktycznie w ogóle ze sobą nie rozmawiają. Nie zauważam rzetelnej debaty, tylko stałe oczernianie się za pośrednictwem mediów. A gdzie podziało się wspólne dobro nas – Polaków? Na szczęście na poziomie unijnym ciągle istnieje wspólne dobro nas – Europejczyków – jest nim przede wszystkim pokój. Wart każdej ceny.
* Lidia Geringer d’Oedenberg – ekonomistka, posłanka do Parlamentu Europejskiego, w którym pełni funkcję kwestora, a także jest członkinią Komisji Prawnej. Członkini rady programowej Instytutu Spraw Publicznych. Wcześniej była dyrektorem generalnym festiwalu Wratislavia Cantans, a także dyrektorem Filharmonii Wrocławskiej.