Prezesa dni ostatnie

Jarosław Kaczyński przegrał wojnę z Platformą Obywatelską. Po dziesięciu latach wojny prawicy z prawicą otwiera się przestrzeń dla nowego sporu kształtującego życie publiczne.


Dziś łatwo zrozumieć, dlaczego w 2005 roku nie powstała koalicja Platformy Obywatelskiej z Prawem i Sprawiedliwością. Dziesięć lat temu apokaliptyczna porażka Sojuszu Lewicy Demokratycznej w wyborach parlamentarnych zbiegła się z końcem drugiej kadencji prezydenckiej Aleksandra Kwaśniewskiego. Rozbite wewnętrznie i wyniszczane kolejnymi decyzjami wymiaru sprawiedliwości SLD nie miało już żadnego znaczenia politycznego. Doskonałym świadectwem słabości Sojuszu była łatwość, z jaką rewelacje Anny Jaruckiej utopiły kandydaturę prezydencką Włodzimierza Cimoszewicza.

Po 2005 roku walka z SLD stała się kopaniem leżącego. Oznaczało to wygaśnięcie sporu między obozem postsolidarnościowym a „postkomunistami”, który nadawał kształt polityce od 1995 (a może nawet 1989?) roku. Logika debaty publicznej wymagała, aby pojawili się nowi aktorzy, którzy będą animować życie polityczne. Te role przyjęli Donald Tusk i bracia Kaczyńscy – po wyborach w 2005 roku, wbrew dość powszechnemu oczekiwaniu społecznemu, nie tylko nie powstała koalicja dwóch ugrupowań postsolidarnościowych, ale partie te gwałtownie zwróciły się przeciwko sobie. Otwarty został nowy spór – między „prawicą modernizacyjną”, a „prawicą lustracyjną”.

Ostatnie dwa starcia

Po dziesięciu latach kończy się ta wojna prawicy z prawicą. Zwycięstwo Platformie Obywatelskiej dały przede wszystkim umiejętnie wykorzystane środki strukturalne. Dziesięć lat w Unii Europejskiej pozwoliło nie tylko uniknąć konsekwencji światowego kryzysu gospodarczego. Za setki miliardów euro unijnej pomocy wyciągnięto z zapaści polską wieś, zbudowano od zera sieć dróg i autostrad i – w dużym skrócie – wyremontowano Polskę. Zwieńczeniem był sukces EURO 2012. Integracja europejska umożliwiła również wyjechać na emigrację tym, którzy nie mogli się odnaleźć na polskim, płytkim rynku pracy, co znacząco zredukowało frustrację społeczną. Po dziesięciu latach hasła oporu wobec zagrożenia ze strony „niemieckiej” Unii Europejskiej i nawoływania do izolacjonizmu w polityce międzynarodowej nie znajdują posłuchu wyborców.

Wydarzenia na Ukrainie i objęcie przez Donalda Tuska stanowiska przewodniczącego Rady Europejskiej to kolejne argumenty, które przesunęły Polskę na Zachód – Polacy zdali sobie oni sprawę, że 25 lat wolności pozwoliło im nie tylko współtworzyć Europę, ale również odsunąć się o tysiąc kilometrów od granicy z Rosją. Wsparcie Polaków dla Ukraińców można porównać do entuzjazmu kibica piłkarskiego, który, choć całym sercem jest za swoją drużyną, to cieszy się jak głupi, że może to wszystko oglądać w telewizji i nikt mu nie każe biegać za piłką.

Scenariusz tektonicznej zmiany polskiej polityki opiera się również o wodzowski charakter polskich partii. W przeciwieństwie do partii zachodnich, które trwają, zmieniając przywódców i program, w Polsce instytucja partii związana jest z określonym człowiekiem i jego sposobem widzenia świata. Polskie partie nie ewoluują. W większości przypadków rozpadają się wraz z zakończeniem roli ich lidera w polityce. Niektóre – jak SLD – trwają dalej, ale nie ma przypadku, by polska partia przeszła gruntowną modernizację kadrową i programową, zmieniając elektorat i rolę w przestrzeni politycznej.

Kolejnym czynnikiem jest stale niska frekwencja wyborcza. Wskazuje ona na to, że olbrzymia część obywateli Polski wciąż czeka na nową propozycję polityczną. Uruchomienie tych, którzy nie chcą wybierać między PiS, PSL, PO, a SLD to otwarta furtka do polityki. Dziesięcioprocentowy wynik Ruchu Palikota w ostatnich wyborach parlamentarnych w żaden sposób nie wpłynął na poparcie pozostałych partii. Wszyscy dostali to, co mieli dostać – a w Sejmie zmieścił się nowy, czterdziestoosobowy klub parlamentarny.

PO się starzeje, PiS dogorywa

Od 2007 roku Jarosław Kaczyński miał jedną, skuteczną receptę na opracowanie porażki wyborczej – wyrzucał ludzi. Po utracie władzy w 2007 roku sam odszedł Kazimierz Marcinkiewicz, a kilka miesięcy później wyrzucono Ludwika Dorna. W roku 2010, po wyborach prezydenckich, z partii wylecieli Paweł Kowal, Michał Kamiński, Adam Bielan i Joanna Kluzik-Rostkowska. Po wyborach parlamentarnych w 2011 roku potoczyły się głowy Zbigniewa Ziobry, Jacka Kurskiego i Tadeusza Cymańskiego. Olbrzymie straty partia poniosła również w wyniku katastrofy smoleńskiej. Załoga Prawa i Sprawiedliwości wyglądała żałośnie jeszcze zanim za oszustwa w rozliczeniach przejazdów wyrzucono trzech posłów z „grupy madryckiej”. To tłumaczy absolutną nowość, jaką było pojawienie się tezy o fałszerstwach wyborczych. Ta narracja nie ma żadnego sensu poza jednym: pozwala wytłumaczyć kolejną porażkę prawicy w wyborach bez usuwania  kolejnych osób z partii. Kaczyński po prostu nie ma już kogo wyrzucić za burtę.

Drugim wydarzeniem, wskazującym na rozkład wewnętrzny, jest to, że Prawo i Sprawiedliwość de facto nie wystawiło kandydata w wyborach prezydenckich w 2015 roku. Andrzej Duda w żadnym sensie nie jest partnerem dla Bronisława Komorowskiego – nie da się po prostu porównywać ich biografii, znaczenia i doświadczenia politycznego. Jedynym kandydatem o odpowiednim formacie byłby Jarosław Kaczyński, ale prezes nie mógł stanąć do tej walki – po pierwsze, Komorowski już raz go pokonał, a po drugie, prawie pewna przegrana to komunikat, że PiS nie jest w stanie już walczyć z Platformą Obywatelską jak równy z równym.

Wybory parlamentarne w 2015 roku będą dla PiS walką o przetrwanie. Partia być może jest w stanie minimalnie wygrać rywalizację z Platformą, ale nie widać koalicjanta, który dałby rządowi Kaczyńskiego wotum zaufania – a nawet jeśli, hipotetycznie, jakiś cud pozwoli PiS wygrać to jedno głosowanie o utworzenie rządu, to i tak na nic. Aby rzeczywiście przejąć władzę w państwie, Kaczyński potrzebowałaby liczby głosów wystarczającej do odrzucania prezydenckiego weta. Coś takiego po prostu nie może się wydarzyć.

W 2015 roku PiS będzie walczyć o marchewkę. Zachowa liczny klub parlamentarny oraz olbrzymią dotację z budżetu państwa, ale dwie kolejne porażki będą oznaczać koniec znaczenia politycznego obozu radykalnej prawicy. Platforma Obywatelska będzie potrzebować nowego przeciwnika, aby animować debatę publiczną – natomiast nowy przeciwnik nie może znajdować się po prawej stronie (z jednym zastrzeżeniem, omówionym pod koniec tekstu). Nie dlatego, że po prawej stronie PO jest PiS, ale przede wszystkim dlatego, że w czasie wymiany ognia z Jarosławem Kaczyńskim Platforma konsekwentnie dryfowała w prawo.

Skomentuj lub udostępnij
Loading Facebook Comments ...

Skomentuj

Res Publica Nowa