Porayski-Pomsta: Uchodźcy a planeta Polska. Rasizm, strach czy ignorancja?
Głównym powodem polskiej ksenofobii jest niewiedza. W naszej wyobraźni sprawy polskie stanowią absolutne centrum wszechświata, cała reszta zajmuje w nim miejsce marginalne
Na peryferiach naszej polskiej wyobraźni dzieją się rzeczy, które mogą zdecydować o naszej przyszłości. W natłoku spraw bieżących, niebanalnych i wymagających słusznego obywatelskiego zaangażowania, traktujemy je w gruncie rzeczy marginalnie. Można zaryzykować nawet twierdzenie, że rządy PiS mają dla naszego samopoczucia tę zaletę, że odsunęły od nas wizję napływu uchodźców. Wizję, która dla znacznej części Polaków, nawet tych bardziej otwartych, nosi cechy apokalipsy.
O tym, że świat nie kończy się na Odrze i Nysie brutalnie przypomniał nam brukselski zamach. Reakcji tyleż nieudolnego, co ksenofobicznego rządu polskiego można było się spodziewać. Podobnie jak znacznej części Polaków. Dlaczego? Wydaje się, że pomijając stosunkowo ograniczony krąg zdeklarowanych rasistów i szowinistycznych patriotów, przeważająca większość jest zwyczajnie zagubiona. Z jednej strony chrześcijańskie miłosierdzie – a może też wspomnienie, że jesteśmy narodem emigrantów – powinno podpowiadać, że tonącemu trzeba podać rękę; z drugiej pragmatyczny strach o własne bezpieczeństwo wywołuje histeryczne reakcje obronne. Cyniczni politycy i ortodoksyjna część kleru zbija na tym kapitał, co przy aktywnym wsparciu Al-Qaedy i Państwa Islamskiego przychodzi im bez większego wysiłku. Czyniąc tak, przystępują do gry, której reguły ustalają terroryści. Celem dżihadystów jest bowiem „wzbudzenie reakcji odwetowych przeciwko europejskim muzułmanom i w ten sposób wywołanie jak największej liczby małych wojen domowych w Europie”, pisze Jérôme Fenoglio, dyrektor francuskiego „Le Monde”. […] Mówienie, że wystarczy zbombardować i zrównać z ziemią miasta w rękach Państwa Islamskiego, […] to absurd, który doprowadziłby co najwyżej do wydłużenia kolejki kandydatów do dżihadu.”
Jak się zdaje, do Polski takie jednoznaczne głosy docierają niewystarczająco często. Może dlatego dziwimy się decyzjom zachodnich rządów, które zamiast stanowczo odgrodzić się lub przynajmniej skutecznie powstrzymywać napływ uchodźców, przyjmują ich, a czasem wręcz zapraszają. Z niedowierzaniem patrzymy na tłumy Niemców, którzy na dworcach Monachium, Berlina czy Dortmund witają uchodźców brawami i ciepłym słowem. I po cichu cieszymy się, gdy w sylwestrową noc dochodzi w Kolonii do ekscesów z udziałem nowo przybyłych imigrantów i gdy w marcu wybuchają bomby w Brukseli: znaczy to, że racja jest po naszej stronie.
Zwróćmy masom demokrację! Nowy numer Res Publiki: „Najpierw masa, potem rzeźba” już w sprzedaży. Zamów go w naszej internetowej księgarni!
Nie ma co dodawać, że napływ imigrantów nie spotyka się z powszechnym entuzjazmem w Zachodniej Europie i że stanowi pożywkę dla wszelkiego rodzaju ksenofobicznych poglądów i ruchów. Lecz mimo to widać coś, co grubą kreską oddziela „starą” Europę od „nowej”: gdy Zachód przyjmuje dziesiątki tysięcy uchodźców, Wschód nie chce przyjąć żadnego lub prawie żadnego. Skąd taki rozdźwięk? Pomijając absurdalną i infantylną tezę o konieczności zachowania „czystości kulturowej”, jednym z głównych powodów odmowy otwarcia polskich granic dla uchodźców jest histeryczny opór społeczny. W dużej mierze jest on podsycany politycznie i ideologicznie, jednak w równym stopniu jest samoistny.
Dlaczego opór ten jest mniejszy na Zachodzie Europy? Pierwszy narzucający się na myśl powód jest taki, że postkolonialny Zachód doświadczenia z wielokulturowością ma co najmniej od kilku wieków. Wschód niby też, jednak zachodnia odmienność kulturowa, ta, której się boimy, tym głównie odróżnia się od wschodniej, że ma ciemniejszy kolor skóry. Kolor, który zbyt łatwo i często niesłusznie kojarzymy z islamem. Islam zaś – z terrorem, bestialstwem, próbą zamachu na naszą rodzimą wolność, kulturę, religię i cywilizację w ogóle.
Jeśli założenie to jest prawdziwe, oznacza to, że głównym powodem tak skrajnej niechęci Wschodu jest niewiedza. Coś, na co pracowaliśmy bardzo długo i wciąż pracujemy. Można bowiem zaryzykować tezę, że od kilkunastu lat słowo „muzułmanin” pojawia się w języku polskim prawie wyłącznie w kontekście terroryzmu, a poza nim oznacza jakiś egzotyczny byt, kojarzony z zacofaniem, zabobonem, bezdusznymi dyktaturami albo wojnami. Bo co takiego wiemy o muzułmanach i islamie? Niewiele poza stereotypami i tym, co dziś donoszą nam środki masowego przekazu: kultury inne niż europejska docierają do nas na ogół jako światło odbite, a nasze kontakty z nimi są sporadyczne. Zresztą wszystko co niepolskie, pozostaje dla Polaka w dużej mierze obce: kto pamięta szkolne lekcje historii, przypomni sobie, że – poza historią starożytną – nawet dzieje powszechne Europy podawane są tam szczątkowo i niemal zawsze w kontekście polskim.
W ten sposób w naszej lokalnej wyobraźni sprawy polskie stanowią absolutne centrum wszechświata, trudno zatem się dziwić, że świat islamu zajmuje w nim miejsce zupełnie marginalne. Muzułmanie/Arabowie[1], to najczęściej wrogowie, bo przecież Rzeczpospolita była niegdyś przedmurzem chrześcijaństwa. Wystarczy przypomnieć sobie choćby, co pisze o nich wieszcz Sienkiewicz: Turcy – zacofani, wyuzdani, przekupni; Tatarzy – waleczni lecz zupełnie dzicy; Arabowie – interesowni, podstępni, źli. Bardziej współcześnie, w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku, zasłona niewiedzy lekko się uniosła i doszło do nawiązania relacji handlowych i gospodarczych między Polską a kilkoma krajami arabskimi. Po dłuższym lub krótszym pobycie, niektórzy wracali stamtąd wzbogaceni znajomością innych kultur, czy semickich języków, albo przynajmniej zauroczeni wspomnieniem egzotycznych krajobrazów. Ale duża cześć polskich „ekspatów”, poza pełniejszym portfelem, przywoziła kompletny słownik inwektyw, jakimi określali „Arabów”. Być może nie odpowiadały im pewne zachowania „autochnonów”. Ale równie prawdopodobne, że kultywowali oni wyniesiony ze swojego kraju stereotyp, twórczo rozwijany i wzbogacany w swych zakładowych polskojęzycznych gettach.
I chociaż dziś, wskutek masowych wycieczek do krajów „arabskich”, ten negatywny stereotyp uległ stępieniu, to sądząc po nienawistnych i wulgarnych reakcjach na kryzys migracyjny nic nie jest w stanie odebrać mu pierwszeństwa. Utwierdzają go media, główne źródło wiedzy Polaków o świecie. O muzułmanach wspomina się w nich na ogół wyłącznie wówczas, gdy wydarzy się katastrofa, czyli od kilku lat mniej więcej raz w miesiącu, czasem częściej. Zamachy terrorystyczne, bestialskie morderstwa i torturowanie cywilów, powielane w internecie sceny dekapitacji niewiernych, szariat na ulicach miast Państwa Islamskiego… Po zamachach w Brukseli „Rzeczpospolita” daje jasny przekaz: problem wymaga rozwiązania siłowego. „Armia powinna odbić Brukselę z rąk islamistów”, czytamy w tytule rozmowy z francuskim ekspertem z Centrum Badań nad Wywiadem, Erickiem Denécé. „Wprowadzić na stałe kontrole granic – mówi Denécé – deportować podejrzanych […]. Ale przede wszystkim użyć armii, aby dosłownie odbić tereny, które dziś pozostają poza kontrolą państwa.”. Dziennik zamieszcza co prawda w tym samym numerze wywiad z brukselskim imamem, Mohamedem Galaye Ndiaye, który wyjaśnia pokrótce, skąd w ogóle w Europie dżihad i terroryzm się biorą. Teoretycznie mógłby on złagodzić wydźwięk wojennych apeli, lecz nawet z tego artykułu wynika, że sytuacja jest beznadziejna („Spotkałem wielu dżihadystów. Co piątego nie daje się uratować”). Wyczytać z tego rodzaju tekstów można w zasadzie jedno: (prawie) każdy muzułmanin ma w sobie jakiś gen, który predysponuje go do barbarzyństwa; muzułmanie mają monopol na przemoc, bestialstwo i chcą zawładnąć światem: „Po zwycięstwie w Syrii, Iraku i Turcji islamiści zechcą utworzyć kalifaty w Grecji, potem we Francji i w Niemczech, a w końcu ich zielony sztandar załopoce nad bazyliką św. Piotra w Rzymie – stolicy kalifatu włoskiego.” – zaczyna swój tekst Roman Graczyk i jest to chyba kwintesencja tego, co o islamie (ergo o „uchodźcach”) mają nam do powiedzenia polskie środki przekazu. Bo jeśli prawdą jest, że wizją utworzenia kalifatu straszą terroryści z Państwa Islamskiego, nie znaczy to, że pogląd ten podzielają muzułmanie, a tym bardziej ludzie przed Państwem Islamskim uciekający. Zresztą sam Graczyk, najpierw porządnie nastraszywszy czytelników, przyznaje pod koniec artykułu, że radykalni wyznawcy islamu to ułamek procenta.
W porównaniu z relacjami na temat okrucieństw islamskich terrorystów i metod ich poskromienia, wyjątkowo niewiele miejsca poświęca się codziennemu życiu „muzułmanów” („Arabów”) krajach Zachodniej Europy. Bez przekonania wspomina się też w polskich mediach o tym, że ofiarami terroru są przede wszystkim „Arabowie”. A już niemal wcale nie mówi się, że ci „Arabowie” stanowią element codziennego pejzażu i integralną część wielu zachodnich społeczeństw. Że w przeważającej liczbie przypadków współżycie różnych kultur na płaszczyźnie zawodowej, towarzyskiej, kulturowej, a często też rodzinnej toczy się bez nadzwyczajnych konfliktów. Nie wspomina się o nauczycielach, inżynierach, informatykach, lekarzach, psychiatrach, adwokatach, sędziach, właścicielach firm i restauracji, policjantach, żołnierzach, strażakach, kasjerkach, sklepikarzach, pracownikach opieki społecznej, aktywistach związkowych i wielu innych, którzy wrośli w codzienność, jako lojalni i „pełnowartościowi” obywatele. W równie niewielkim stopniu wspomina się u nas o wkładzie ludzi z korzeniami muzułmańskimi w kulturę krajów Zachodu. Albo o tym, że we francuskim rządzie zasiadają osoby o arabskich nazwiskach, a do gazet piszą „muzułmańscy” dziennikarze. Że niektórzy francuscy „muzułmanie” czują się do tego stopnia Francuzami, że wstępują w szeregi… Frontu Narodowego.
Wygląda to tak, jakby wiedza o tej drugiej, pozytywnej stronie medalu miała mniejszą medialną wartość, niż mrożąca krew w żyłach sensacja. Jakby wychodząc z założenia, że Polaków nie ma co zanudzać jakąś prawdą codzienną, pozytywną wiadomością burzącą manichejską mitologię dobra i zła. Należy karmić ich wyłącznie tym, co wywołuje emocje, nie refleksję; że preferują oni rozwiązania siłowe i kategoryczne. Jakby chcąc utwierdzić się w przekonaniu, że to, co odróżnia Belgów, Francuzów, Anglików, Niemców i inne zachodnioeuropejskie społeczeństwa od wschodnioeuropejskich, to nie tylko wyższy dochód per capita, lecz również zupełnie inny poziom debaty publicznej.
Oczywiście, uproszczone podejście do rzeczywistości nie jest obce krajom Europy zamieszkiwanym przez duże społeczności muzułmańskie. Po zamachach na redakcję Charlie Hebdo w styczniu 2015 roku, jeden z francuskich imamów wzywał na przykład muzułmanów „do odcięcia się od tych aktów [zamachów] i okazania tego publicznie. […] Nie dlatego, że mają coś sobie do zarzucenia, lecz ponieważ niektórzy Francuzi znają islam wyłącznie z mediów.[2]”. Ale obok ataków na islam i społeczności muzułmańskie pojawiają się w przestrzeni publicznej silne głosy polemiczne, które płyną z różnych środowisk: religijnych, intelektualnych, rządowych, a nawet kibicowskich. One to niuansują i czynią głębszą dyskusję, pozwalając uwolnić się od prostej i mimowolnie rasistowskiej retoryki. Filozofowie i intelektualiści, wśród nich Marcel Gauchet i jego oponent Olivier Roy, prowadzą badania nad kulturowymi przyczynami radykalizacji młodych „muzułmanów”, wyciągając z nich wnioski, które umieszczają w kontekście ogólnoświatowych zmian kulturowych. Socjolog Bernard De Backer podejmuje temat przenikalności kultur w kontekście globalnym i postkolonialnym i – starając się m.in. dotrzeć do korzeni dżihadu – mówi o tkwiących głęboko przeciwciałach kulturowych wymuszających niejako zwrot ku tradycyjnemu postrzeganiu świata.[3] Christophe Mincke opisuje na łamach belgijskiego „Revue nouvelle” przypadek, gdy „kolorowy” uratował „białą” dziewczynkę od zatonięcia na basenie i został za to… aresztowany pod zarzutem molestowania seksualnego.[4] W codziennej prasie czytamy, że premier Valls spotyka się z przywódcami islamskimi Francji, w celu omówienia działań przeciwdziałających werbowaniu młodych do dżihadu. Słyszymy też jednoznaczną deklarację Angeli Merkel: „Wykluczanie ludności ze względu na ich wiarę lub ich pochodzenie jest niegodne wolnego państwa, w którym żyjemy. Nie da się tego pogodzić z naszymi podstawowymi wartościami. (…) Na ksenofobię, rasizm, ekstremizm nie ma u nas miejsca.[5]” Takich zdecydowanych deklaracji w Polsce nie słyszeliśmy ani z ust przedstawicieli rządu – PO-PSL, ani tym bardziej PIS, ani – co najsmutniejsze – Kościoła Katolickiego.
Skutki tych diametralnie różnych podejść widać gołym okiem. Dla Zachodniej Europy – i dużej części jej obywateli – przyjęcie uchodźców nie oznacza „najazdu Saracenów”, lecz odpowiedź na ogromną katastrofę humanitarną, wielki problem, przed którym tak czy owak Europa stanęła. Na tle dzisiejszej tragedii powstaje więc jakby nowa linia podziału: z jednej strony „stara” Europa, którą niezależnie od kosztów i trudności stać na ludzki gest wobec ofiar wojny, choć to właśnie ją dotykają skutki terroryzmu. Z drugiej ta „nowa” – przerażona obcością, zamknięta w swych narodowych egoizmach, która chowa głowę w piasek.
Lecz udając, że problem uchodźców ich nie dotyczy i zrywając więzi europejskiej solidarności, kraje „nowej” Unii, same wyłączają się ze wspólnoty. Ożywiają przy tym niechęć zachodnich społeczeństw, jaka towarzyszyła ich akcesji w 2004 roku. „[…]Co mają wspólnego owe młode demokracje, to suwerenizm, który może posunąć się do obsesyjnego nacjonalizmu, łatwość, z jaką przeciwstawiają się władzom w Brukseli – przy jednoczesnym przekonaniu, że pomoc z funduszy strukturalnych im się po prostu należy – odrzucenie wielokulturowości i niekiedy odejście od wartości demokratycznych trwale zakorzenionych w pozostałej części Europy.[6]” Jednocześnie coraz częściej pojawiają się głosy domagające się podjęcia konkretnych działań: „Ataku Państwa Islamskiego z 7 marca na niewielkie tunezyjskie miasteczko Ben Gardane […] należało się spodziewać. Lekcja z tej tragedii jest jasna: Państwo Islamskie doszło do wschodnich granic Europy. Nie jest pewne, czy europejskie rządy zdają sobie sprawę z powagi strategicznego zagrożenia, jeszcze mniej, że zaangażują środki niezbędne do jego likwidacji. […] Istnieją fundusze strukturalne Unii Europejskiej przyznawane niemal mechanicznie swoim członkom ze Wschodniej Europy, które można by lepiej wykorzystać w Tunezji – w interesie całej UE[7] […]”. Trudno nie zgodzić się z autorem, a z pewnością z tym, że należy działać w interesie całej Unii. To temat pod rozwagę: co takiego zrobić, by nasza ignorancja leżąca w znacznej mierze u źródeł zachowań niegodnych wolnego państwa, w którym żyjemy, nie przemieniła się w polityczną katastrofę, w skutkach nieobliczalną.
fot. Lewis Francis | Wikimedia
Piotr Porayski-Pomsta – absolwent Instytutu Lingwistyki Stosowanej UW, tłumacz, prozaik, podróżnik. Autor powieści pt. „Oblężenie” (2010) i zbioru opowiadań pt. „Wycieczka” (2015), przekładu eseju prof. Raffaele Simone pt. „Łagodny potwór – dlaczego Zachód odchodzi od lewicy”. Na ukończeniu zbiór reportaży z kilku podróży do Etiopii pt. „Dziennik Habasza”. Współpracuje z belgijskim „la Revue Nouvelle” i „Krytyką Polityczną”.
[1] W rzeczywistości ludzie, które wywołują taką niechęć Europy Wschodniej należą do różnych grup etnicznych i religijnych,. Ci, których określamy Arabami, wcale nie muszą nimi być; ludzie, o których sądzimy, ze są muzułmanami, mogą równie dobrze być chrześcijanami.
[2] Le Monde 01 stycznia 2015 r., „Les imams appellent les musulmans à se désolidariser de ces actes et le faire savoir”
[3] „La Revue Nouvelle » 26 stycznia 2016, Bernard De Backer, « Mondialisation, virus et anticorps »
[4] „La Revue nouvelle” 28 stycznia 2016, „Imbéciles islamophobes”
[5] Le Monde, ibidem
[6] Le Monde, 07 marca 2016, „Les avertissements de l’Europe centrale”, Edytorial
[7] Le Monde, 10 marca 2016, Tunisie: l’aveuglement des Européens, Edytorial