Poniżej klasy średniej

Wolność potrzebuje zabezpieczenia we własności. Ale własność nieograniczona planowaniem skazuje nas na przestrzeń publiczną poniżej klasy średniej. W latach 90. na polskim rynku pojawił się tygodnik „CASH”. Przez pewien czas ten atrakcyjny i transformacyjnie brzmiący […]


Wolność potrzebuje zabezpieczenia we własności. Ale własność nieograniczona planowaniem skazuje nas na przestrzeń publiczną poniżej klasy średniej.

W latach 90. na polskim rynku pojawił się tygodnik „CASH”. Przez pewien czas ten atrakcyjny i transformacyjnie brzmiący tytuł cieszył się poczytnością. Redakcja postanowiła zawalczyć o lepszą pozycję i lojalność czytelników. Rozpoczęła wydawanie certyfikatów przynależności do klasy średniej. Cenzus majątkowy zapewniający otrzymanie certyfikatu był jasny. Każdy, kto złożył oświadczenie, że jest właścicielem domu lub mieszkania oraz samochodu, mógł się uważać za członka klasy średniej. Niestety, „CASH” nie wyszedł poza ten chwyt marketingowy. Nie pokusił się o stworzenie choćby stowarzyszenia czy sieci klubów, dla których to kryterium byłoby wyróżnikiem. W rodzącym się ustroju inteligencja podlegała – względnej na szczęście – pauperyzacji, zaś powstająca klasa średnia nie dorównywała jej poziomem ani ambicją. Skutki nie kazały na siebie czekać. W przestrzeni publicznej wokół nas narastał chaos, społeczny, przestrzenny i – last but not least – estetyczny.

CC BY 2.0 by upton/Flickr.com

Przed transformacją Kisiel, uparcie walczący z socjalistycznymi mrzonkami, powtarzał: „To nie kryzys, lecz rezultat”. Miał na myśli skutki paraliżowania indywidualnej inicjatywy, triumf doktrynerstwa nad życiem i rządy ignorantów w gospodarce. Realny socjalizm padł w 1989 roku, pozostawiając po sobie ruinę planowania dla planowania. Na tej ruinie realny kapitalizm w przestrzeni publicznej miast i szerzej – w krajobrazie Polski – tworzył kolejne, coraz bardziej kontrowersyjne fakty dokonane. Sam przekonany o istotnej roli rynku, własności i pieniądza w gospodarce reagowałem na nie westchnieniem: „Trzeba mieć pojęcie o wyobrażeniu!”. Pieniądz jest motorem generującym rozwój miasta. To oczywiste. Ale to nie motor decyduje, w którą stronę rusza cywilizacyjny wehikuł. A gra w miasto jest grą o cywilizację. Sam pieniądz bez obywateli miasta nie stworzy polis.

Już wiele lat temu wielki fiński architekt Alvar Aalto wyśmiał pytanie: „Jaki budynek jest najbardziej ekonomiczny?”. Wiadomo, jak najwyższy i jak najgrubszy! Budowle rozpychające się w przestrzeni publicznej, nietworzące jej ram, są – patrząc z lotu ptaka na polską politykę – rezultatem „grubej kreski” w urbanistyce i planowaniu. Nie przywrócono ciągłości prawu budowlanemu, polityce miejskiej i planowaniu urbanistycznemu. A przecież cały wolny świat narzuca własności – prywatnej i publicznej – rządy prawa; u nas przeniesiono peerelowskie planowanie dla planowania w nową epokę III RP. Rzeczy wspólne na każdym kroku padały ofiarą prywaty. Zarówno prywaty obywateli, jak i prywaty władzy.

Rynek nieruchomości, coraz lepiej zorganizowany, nie znajdował przeciwwagi w planowaniu przestrzennym i w jego instrumentarium zakazującym zabudowy działki bez myślenia o całym kwartale – bloku ulic – i zabudowy ulic bez myślenia o mieście. Miasta polskie – Warszawa wiodła tu prym – nie porządkowały własności i nie wyznaczały nieprzekraczalnych i zdefiniowanych wizją społeczną granic przestrzeni publicznej. Wszędzie tam, gdzie historyczne centra – jak rynki Krakowa czy Wrocławia – mogły pozostać jądrami śródmiejskiej przestrzeni publicznej, miasta dokonały skoku w rozwoju. Pieniądz reanimował, rekonstruował, czyścił, mył, ale nie rozsadzał i nie negował przestrzeni, która była esencją tożsamości miast. Ale już w stolicy renesansowi placu Zbawiciela i placu Teatralnego towarzyszył upadek ulicy Marszałkowskiej. Nie zastąpiła jej aleja Jana Pawła II ani ulica Emilii Plater. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta. Odnajdujemy ją w surogacie miejskiej przestrzeni publicznej, jakimi są pasaże wielkich centrów handlowych – tych świątyń klasy średniej, a nawet niższej średniej. (Wyższa woli małe centra czy luksusowe enklawy). Samochód – co wiadomo już od ponad pół wieku – zabija życie miejskie i izoluje ludzi. Przestrzeni społecznej nie da się wyłącznie komercjalizować. Tylko ograniczenie komunikacji kołowej (choćby ceną płatnych parkingów), rozwój publicznego transportu, uspokojenie ruchu, integracja rowerzystów i pieszych powodują powrót do miasta jako przestrzeni integracji społecznej. Ożywienie tej tradycji wymaga świadomej polityki miejskiej.

Wzorców znanych i sprawdzonych jest mnóstwo. Nowy Urbanizm to nie konserwatywna moda, lecz przykład, że wiara w niewidzialną rękę rynku nie obejmuje planowania miejskiego. Doświadczenie wieków pokazało, że tylko władza miejska w dialogu ze społecznością mieszkańców może i musi narzucać rozwiązania. Nazywam je formułą 2+2. Są dwa cele planowania: zapobieganie rozpraszaniu zabudowy i ochrona terenów otwartych. Tylko tak można strzec przyrody i sterować urbanizacją przez optymalne wykorzystanie infrastruktury. I są dwa instrumenty planowania, które miała i nadal ma władza publiczna: ograniczenie prawa własności przez decydowanie o sposobie użytkowania i sposobie zabudowy. Fakt, tę prostą zasadę 2+2, III RP gubiła, przemalowując peerelowskie przepisy lub przeciwnie – kompletnie odpuszczając, na zasadzie Fredrowskiego „Wolnoć Tomku w swoim domku”. (Patrz: Post scriptum z protestem podpisanym przez PRA, SARP, TUP etc.).

Na łamach „Res Publiki Nowej” od miesięcy trwa dyskusja o DNA miasta. Bardzo dawno temu, jako początkujący w zawodzie, walczyłem z demiurgią przestrzenną. Zastanawiałem się, co stymuluje rozwój miasta, co powoduje, że w tej grze społecznej reguły i przypadek tworzą przestrzeń publiczną, w której się dobrze czujemy.

Skoro już wiemy, że miasto nie może być tym, czym architekci chcą, żeby było – pisałem w „Polityce” w roku 1974 – spróbujmy odpowiedzieć sobie na pytanie, czym ono jest. Jest estetycznym i funkcjonalnym collage naklejonym na siatkę komunikacji kołowej, pieszej, wizualnej. Dzięki tej siatce infrastruktury naziemnej i podziemnej miasto trwa, choć się zmienia. To siatka komunikacji, na którą nanizana jest architektura, umożliwia mieszkańcowi poruszanie się po mieście w dowolny, ale czytelny dla niego sposób. Pozwala błądzić po zaułkach i odnajdywać się na głównych arteriach. Tak jak atomy żywego organizmu bronią się przed entropią, przez realizowanie schematu zakodowanego w DNA, miasto broni się przed chaosem przestrzennym przez obudowywanie architekturą możliwie elastycznej, prostej sieci komunikacyjnej. Tak więc, za punkt wyjścia trzeba przyjąć schemat komunikacji, który można deformować (i dzięki temu uzyskiwać bogactwo i różnorodność form), a nie kompozycję inspirowaną czystą estetyką. Trzeba stworzyć współczesny odpowiednik średniowiecznego planowania miast. Ustalono wówczas siatkę ulic, sytuowano na tej siatce ratusz, kościół i sukiennice, mówiono, że kamieniczki mają mieć usługi w parterze i podcienia i… to już prawie wszystko. Był to więc model urbanistyki otwartej, w której przy pomocy kilku parametrów gwarantowano różnorodność i harmonię, możliwość zmian przy ciągłości procesu inwestycyjnego.

To było tak dawno temu, że nie wszyscy o tym wiedzą czy pamiętają. Wolność potrzebuje zabezpieczenia we własności. Ale własność nieograniczona planowaniem skazuje nas na przestrzeń publiczną poniżej klasy średniej. Czy naprawdę musieliśmy i musimy przeprowadzać ten eksperyment w skali 1:1?

Skomentuj lub udostępnij
Loading Facebook Comments ...

Skomentuj

Res Publica Nowa