PACEWICZ: Zabawa w partyzantów i zaborców
Czas poprosić partyzanta w sobie, by zachował siły na ewentualną walkę z realnym zaborcą, a na razie zamilkł i nie zatruwał nas swoją powstańczą traumą
Jeśli prawdą jest, że każdy naród tylko raz w historii może się narodzić i że potem niewiele już da się z tym zrobić, to my, Polacy, musimy jak zawsze wiosłować pod wiatr. Spójrzmy na dumnych Francuzów czy Amerykanów, których narodowa tożsamość narodziła się we wzniosłych rewolucjach i pięknych deklaracjach. Jak godnie wyglądają dziś ich wypięte piersi, gdy miarowo wznoszą się i opadają w takt hymnów państwowych!
Polak z lochów
Nasza zbolała tożsamość narodziła się zaś w kazamatach, pod ciężkim batem zaborcy, smagającym nasze udręczone ciało narodowe. Owszem, polskie ciało należy do takich, co od bicza raczej tężeją niż miękną: z każdym razem germańskiego oprawcy i z każdą carską chłostą prężyło się całe jak struna i z jego ust wydobywało się zdecydowane, choć ciche „Jeszcze Polska nie zginęła…”. Taka traumatyczna tożsamość narodowa pięknie nadaje się do tego, by powtarzać wielkie słowa z uporem, jak ci co szli przez pustynię i ginęli w piasku, stanowi jednak fatalną podstawę dla praktyki demokratycznej w nowoczesnym państwie.
Pozycja podmiotu w lochu zaborcy jest z jednej strony masochistyczna (im więcej wycierpię dla ojczyzny, tym bardziej ją kocham i tym lepszym jestem Polakiem), z drugiej zaś – paranoidalna (wszyscy są moimi oprawcami, każdy może być kolaborantem, świat składa się z sił, które pragną rozebrać nasze narodowe ciało na części, rozerwać i pożreć).
Narodzona w takich przykrych okolicznościach tożsamość narodowa ma więc charakter masochistyczno-paranoidalny i dąży do powtórzenia traumatycznej sceny pierwotnej. Wypytujcie mnie, rwijcie pasy i bijcie pejczem, do niczego się nie przyznam! Jest to tożsamość partyzanta, zbudowana w odniesieniu do zaborcy i potrzebująca zaborcy jako swojego uzasadnienia, ba, aktywnie poszukująca zaborcy w masochistyczno-paranoidalnej próbie wykazania swojego patriotyzmu.
Na domiar złego w połowie XX w. spotkał nas kolejny historyczny niefart: ledwie zabory się skończyły, a już na głowę zwaliła nam się nazistowska okupacja i radziecka dominacja. Wiadomo, że najtrudniej wyleczyć takiego paranoika, który trafnie przewidział nadchodzącą klęskę; tożsamość Polaka partyzanta otrzymała od szkaradnej rzeczywistości ostateczne potwierdzenie i zamknęła się w sobie jak ślimak podczas suszy.
Igrzyska masochistów
Kultura demokratyczna opiera się zaś na tym, co Chantal Mouffe nazwała agonicznością – na transformacji wroga w przeciwnika, w konkurenta. Nie zgadzamy się w poglądach, uważamy się nawzajem za szkodników, ale akceptujemy, że jesteśmy częścią tego samego porządku politycznego i respektujemy jego prawa. Nadrzędnym celem jest dobro wspólnego państwa, nawet jeśli diametralnie różnimy się w opiniach na temat dobra wspólnego.
Nie ma jednak nic trudniejszego od tolerowania swojego przeciwnika politycznego. Potrzeba do tego silnej woli oraz pewnych patriotycznych pryncypiów, pewnego typu demokratycznej tożsamości, która akceptuje rywalizację (nawet brzydką i brudną), nie zmieniając jej od razu w walkę na śmierć i życie. Tej demokratycznej tożsamości w Polsce zaś dramatycznie brakuje – zamiast rządzącej się przejrzystymi zasadami rozgrywki politycznej mamy klasyczny deathmatch.
„Teraz my jesteśmy partyzantami, a wy zaborcami” – tak można by podsumować nastawienie szeroko rozumianego obozu obrońców demokracji do obozu PiS-u. Dokładnie to samo głosił obóz Jarosława Kaczyńskiego po ostatnich przegranych wyborach. Znajdujemy się w schizofrenicznej sytuacji, w której dwie główne siły polityczne uważają się nawzajem za zaborców, same chętnie wchodząc w rolę partyzantów. „Tu jest Polska! A zdrajców z obecnego rządu się pozbędziemy”, to główne hasło polityczne obu największych partii w Polsce, hasło idealnie wpisujące się w masochistyczną tradycję polskiego patriotyzmu i efektywnie niszczące kruche fundamenty naszej demokracji.
Oczywiście wiele z tych zarzutów ma silne podstawy w faktach: w związku z tym, że jako „partyzanci” uważamy naszych politycznych przeciwników za zdrajców, to po przejęciu władzy sami wchodzimy w rolę „zaborców” – wymieniamy kadry państwowe, przejmujemy media, spółki i instytucje, zwiększamy kontrolę nad niepokornymi samorządowcami. W efekcie, gdy nowy obóz dochodzi do władzy, przeprowadza rewolucję personalną oraz stara się podporządkować sobie wszystkie instytucje (jeśli kogoś ta wymiana kadr bardzo tu oburza, niech zastanowi się, czy sami nie marzymy o dniu, w którym po zmianie władzy zacznie się w końcu wielka czystka; jak słodko zabrzmi dla naszych uszu płacz „niepokornych” dziennikarzy zwalnianych z TVP!).
Trzeba piętnować antydemokratyczne działania obecnego rządu, dzisiaj jednak polska polityka potrzebuje znacznie więcej: nowego otwarcia.
Ta głupia zabawa musi się skończyć!
Postrozbiorowi paranoidalni masochiści dobrze czują się w opozycji, gorzej u władzy. Siedząc na tronie, tracą pewność swojej tożsamości, błądzą, skupiają się na walce z niedobitkami zaborców. Tymczasem niedawni przegrani uruchamiają machinę patriotyczną, dmą w róg z napisem „powstanie narodowe” i stawiają się w roli partyzantów. Większość wyborców podąża za nimi z ulgą – w końcu spełnia się pragnienie wyniesione z dzieciństwa, w końcu władza jest zła i obca, a patrioci muszą się jej przeciwstawić. Nareszcie – rozbiory!
Na zabawie w partyzantów i zaborców korzystają sami politycy i liderzy opinii. Tracimy zaś wszyscy. Po pierwsze – paranoiczne oskarżenia o zdradę zatruwają sferę publiczną i wypierają merytoryczne debaty, które znikają pod ich zalewem. Po drugie – sama sfera publiczna pęka na pół, rozpada się na dwa niezależne obozy, oddzielone twardym murem nienawiści.
Jak wydostać się z cyrkularnego uzależnienia, jak zakończyć bratobójczą walkę z pseudozaborcami? Cóż, trzeba zacząć od negocjacji z partyzantem w sobie: grzecznie poprosić go, by zachował swoją patriotyczną energię na ewentualną walkę z realnym zaborcą w przyszłości, a na razie zamilkł i nie zatruwał swoją powstańczą traumą naszej młodej, pięknej i bardzo pogubionej Rzeczypospolitej. Być może, gdy sami ujrzymy naszych przeciwników politycznych nie jako zaborców, lecz jako Polaków o nieco innym pomyśle na to, co jest dobre dla Polski, pojawi się możliwość nieco bardziej merytorycznej dyskusji? Nawet jeśli Kaczyński czy Macierewicz nie będą chcieli z nami rozmawiać, zbyt zacietrzewieni w swojej partyzanckiej tożsamości, to może zechcą z nami porozmawiać ich wyborcy? Proces spajania polskiej sfery publicznej będzie trwał latami, ale im szybciej zaczniemy, tym szybciej skończymy.
Tak długo zaś, jak będziemy wczuwali się w wizję patriotyzmu rodem z lektur szkolnych w rodzaju Rozdzióbią nas kruki, wrony…, tak długo Polska nie będzie dobrze funkcjonującą demokracją, lecz wielką areną do zabawy w partyzantów i zaborców.
Tekst pochodzi z najnowszego numeru Res Publiki „Ukryte pragnienia” dostępnego w naszej księgarni.
Zdjęcie: Włodzimierz Tetmajer, Alegoria Polski umarłej, 1909
Krzysztof Pacewicz – filozof, kulturoznawca, doktorant na Wydziale Artes Liberales Uniwersytetu Warszawskiego. Zajmuje się teorią biopolityki, filozofią życia i filozofią ciała. Członek zespołu redakcyjnego „Res Publica Nowa”, autor książki Fluks. Wspólnota płynów ustrojowych (PWN 2017)