Pacewicz: Niemieckie sado-maso
Aby obronić się przed sadystycznym ekonomizmem, sami musimy stać się technokratami
Zwycięstwo Syrizy w wyborach w styczniu 2015 roku rozbudziło nadzieję Europejczyków. Oto wydawało się, że pojawiła się siła polityczna zdolna i zdeterminowana, by przeciwstawić się nonsensownej i okrutnej polityce zaciskania pasa. Kto mógł stawić opór wampirom finansjery, jeśli nie Koalicja Radykalnej Lewicy?
Radix?
Pojęcie „radykalny” pochodzi jednak od łacińskiego radix (korzeń), jest więc etymologicznie spokrewnione z polskim korzeniem „rzodkiewki”, która, jak wiadomo, jest intensywnie czerwona na zewnątrz i zupełnie biała w środku. I taka sama okazała się Syriza, przegłosowując w lipcu tego roku pakiet drakońskich cięć budżetowych, których nie powstydziłby się sam Leszek Balcerowicz.
Oczywiście, nie ma wątpliwości, że Syriza została do tych „reform” przymuszona przez nieludzki upór i zatwardziały „sadomonetaryzm” tzw. europejskich partnerów, przede wszystkim Niemiec, i że odbyło się to całkowicie wbrew intencjom Tsiprasa oraz reszty jego ekipy. Jednak właściwie nie mamy powodu, by intencjami rządu zanadto się interesować – ważne są działania, a te doskonale wpisały się w neoliberalną politykę tzw. „wewnętrznej dewaluacji”, czyli: wywołanego celowo zabiedzenia społeczeństwa. Andreas Kalyvas, grecki filozof i politolog, trzy lata temu nazwał proponowaną przez Europę strategię walki z kryzysem próbą „polonizacji” greckiej gospodarki; pojęcie to jak żadne inne oddaje grozę takiej terapii.
Gdyby te drastyczne cięcia wprowadził jakiś grecki odpowiednik partii KORWiN, idący do wyborów z programem minimalizacji państwa, to sytuacja byłaby przynajmniej estetycznie bardziej akceptowalna. Wydarzenia ostatnich miesięcy udowodniły jednak ponad wszelką wątpliwość to, co zasadniczo wszyscy wiedzieli od lat – czyli, że nie ma żadnego znaczenia, jaki program gospodarczy ma partia, gdyż po dojściu do władzy i tak musi ściśle realizować polecenia Międzynarodowego Funduszu Walutowego/Banku Światowego /Europejskiego Banku Centralnego (niepotrzebne skreślić). Oczywiście polityki nie da się sprowadzić do gospodarki – zawsze pozostaje jeszcze kwestia małżeństw homoseksualnych i wojen z Arabami – ale nie sposób nie zauważyć, że w obecnej sytuacji obywatele nie mają niemal żadnego wpływu na politykę ekonomiczną swojego państwa.
Esej pochodzi z najnowszego numeru Res Publiki Nowej: Szał bankiera. W nim m.in. Jerzy Hausner, Marek Cichocki i Wojciech Przybylski zastanawiają się, czy formy życia zbiorowego zagrożone są przez obecny kształt gospodarki pieniężnej. Zamów swój egzemplarz tutaj.
Numer do nabycia w naszej księgarni internetowej i dobrych sklepach.
Souveraineté?
Instytucja zwana „wyborami powszechnymi” miała według idealistycznych koncepcji demokracji liberalnej umożliwiać tzw. suwerenność narodu. Koncepcja „suwerenności narodu” była krytykowana od samego początku przez różne nurty myśli lewicowej (szczególnie na tym polu zasłużyli się Foucault, Žižek, Mouffe i Laclau) jako oderwana od rzeczywistości i ignorująca realne procesy decydujące o kształcie polityki, przede wszystkim gospodarczej. Dzisiaj nawet najbardziej liberalni liberałowie nie są już w stanie twierdzić, że wszystko jest w porządku. Przedstawiciele narodu nie przedstawiają już bowiem w żadnym sensie jego woli, a jedynie prezentują narodowi wolę różnych publicznych i prywatnych podmiotów posiadających zdolność kreowania pustego pieniądza, starając się odgrywać swoją przykrą rolę z możliwie największą godnością.
Strząśnięcie ciężarów?
Początek demokracji w starożytnych Atenach utożsamia się zwykle z politycznymi reformami Solona, jednak co najmniej równie ważną rolę odegrały jego reformy gospodarcze, z których centralną był wprowadzony w 594 r. p.n.e. pakiet ustaw nazwany później „σεισάχθεια” (seisachtheia – „strząśnięcie ciężarów”). Polegał on na: anulowaniu wszystkich długów – prywatnych i publicznych – ze skutkiem natychmiastowym, zwrocie ziemi, która została skonfiskowana z powodu długów zaciągniętych pod jej zastaw, oraz wyzwoleniu obywateli, którzy popadli w niewolę za długi. Dopiero to „strząśnięcie ciężarów” wyrównało pozycje w ateńskim społeczeństwie i zagwarantowało materialne warunki umożliwiające wprowadzenie demokracji, która – jak wiadomo przynajmniej od czasów Arystotelesa, pozostaje pustą formą, o ile nie opiera się na licznej klasie średniej – szerokiej masie ludzi, którym powodzi się na tyle dobrze, że są w stanie zajmować się sprawami publicznymi bez lęku o własne bezpieczeństwo finansowe.
Jakakolwiek „demokracja” na poziomie międzynarodowym wymaga względnej równości ekonomicznej pomiędzy państwami członkowskimi, która nie może istnieć, gdy biedni są zadłużeni u bogatych. Dlatego Tsipras, przy poparciu sił prodemokratycznych z całego świata, ubiegał się w Brukseli o „strząśnięcie ciężarów”; nie tylko, by móc odbudować zdewastowany kryzysem kraj, ale także by być równorzędnym partnerem dla bogatszych państw europejskich. Angela Merkel postanowiła jednak zabawić się raczej w Drakona niż Solona i wpędzić całe pokolenie Greków w biedę, na którą nie zasłużyli, w imię niemieckiego narodowego interesu ekonomicznego.
Deutsche sado-maso?
Zdaje się, że to Leszek Kołakowski powiedział, że Niemcy to kraj, który w swojej historii przechodzi na przemian okresy sadystyczne i masochistyczne, a w naszym najlepszym interesie jest, by jak najdłużej utrzymać je w okresie masochistycznym[1]. Dlatego sadystycznie zaciśnięte wargi Angeli Merkel oraz niepokojąca mowa ciała Federalnego Ministra Finansów Wolfganga Schauble nie nastrajają optymizmem.
Foucault już w 1979 roku mówił, że w przypadku Niemiec „mamy do czynienia z państwem, które można by nazwać radykalnie ekonomicznym, w ścisłym sensie słowa radykalne. Jego korzenie mają bowiem charakter ekonomiczny”[2]. Dlaczego? Odpowiedź jest tu banalnie prosta: Hitler. Zazwyczaj, i to nie bez przyczyny, oceniamy nazizm bardzo negatywnie pod względem moralnym. W tym potępieniu gubi się jednak fakt, że z punktu widzenia Niemców narodowy socjalizm był nie tylko haniebną zbrodnią, ale również – a może przede wszystkim – całkowitą polityczną kompromitacją pewnego dyskursu, to znaczy nacjonalizmu. W związku z tym po II wojnie światowej Niemcy (i okupujące państwa alianckie) stanęły przed dylematem – jak w obliczu tego blamażu idei narodowej skonstruować narrację o wspólnocie politycznej? Narrację nie militarystyczną, nie nacjonalistyczną, nie ewolucjonistyczną (i nie sadystyczną)?
Odpowiedzią stał się właśnie radykalny ekonomizm: „Historia powiedziała nie państwu niemieckiemu. Odtąd to ekonomia ma umożliwiać jego samopotwierdzenie. Ciągły wzrost gospodarczy zastępuje historię, która zawiodła”[3].
Wydaje się, że zbudowana na liberalnych podstawach narracja ekonomiczna stanowi doskonałe antidotum na nazistowskie brednie dotyczące „wrogów rasy” czy „wrogów narodu”: współczesne Niemcy charakteryzuje duża otwartość na uchodźców, migrantów z państw odległych kulturowo, niechęć do mieszania się w postkolonialne konflikty zbrojne itp. Jednak, jak przekonaliśmy się ostatnio, dobre serce Niemców ma swoje granice – na gruncie radykalnego ekonomizmu nie ma bowiem litości dla „wrogów PKB”. Z punktu widzenia narodu niemieckiego Grecy, biorąc pożyczki nie do spłacenia, sami wyłączyli się z europejskiej wspólnoty i nie ma powodu, by traktować ich po ludzku. Dlatego większość Niemców (56 proc.) była nieprzychylnie nastawiona do porozumienia z Grecją nawet w skrajnie nieprzychylnej dla Greków wersji, co pozostawiło Merkel niewielkie pole manewru.
Można więc powiedzieć, że choć po II wojnie światowej geopolityczny masochizm zastąpił niegdysiejszy nazistowski sadyzm, to jego przybranym bratem stał się sadystyczny ekonomizm, który w ostatnim roku ujawnił się z całą mocą.
Pax europaea?
W takich czasach jak obecne można zatęsknić za odrobiną zdrowego niemieckiego imperializmu. Najpotężniejszy kraj Europy mógłby przecież wznieść się ponad swoje ekonomiczne wyliczenia, wypiąć dumnie pierś i oznajmić głośno i wyraźnie, tak by usłyszano go na Południu, że na kontynencie, na którego gwiaździstym firmamencie najjaśniej błyszczy germańska gwiazda, wszyscy ludzie będą braćmi. With great power comes great responsibility[4] – darujemy Wam długi, byśmy mogli wspólnie tworzyć Imperium wolnych ludów (pod naszą czuła cesarską opieką). Niestety Niemcy mają znacznie mniejsze ambicje, nie chcą być ani gospodarzem Europy, ani nawet europejskim szeryfem, całkowicie zadowala ich rola europejskiej skarbówki.
W sytuacji, w której radykalna grecka lewica kłania się przed radykalnym niemieckim ekonomizmem, suwerenność narodu stała się dowcipem, a strząśnięcie ciężarów – marzeniem ściętej głowy. Naprawdę nie mamy wyboru. Musimy porzucić nostalgię za suwerennością ujawniającą się w wyborach powszechnych – których znaczenie jest dzisiaj po prostu marginalne – i pogodzić się z faktem, że realną władzę nad polityką gospodarczą sprawują technokratyczne instytucje ponadnarodowe.
Porzućmy nostalgię za politycznym ciałem narodowym – choroba, na którą zapadło, jest śmiertelna. Stawką demokracji w najbliższych dekadach będzie zaś zdrowie ponadnarodowych ciał technokratycznych. Być może im większe będą ich kompetencje, tym lepiej – pod warunkiem, że wraz ze wzrostem ich potęgi wzrośnie również ich odpowiedzialność.
Skoro Europie nie mogą zagwarantować przyszłości ani silne Niemcy (bo nie chcą), ani suwerenna Grecja (bo Niemcy jej nie pozwolą), to może jest w stanie to zrobić Komisja Europejska, Rada Europejska, Parlament Europejski czy nawet Europejski Bank Centralny? Oczywiście, aby było to możliwe, polityka monetarna i fiskalna państw członkowskich musi być ze sobą ściślej skoordynowana, czy wręcz odgórnie narzucana – za to na sprawiedliwszych zasadach niż obecne. Z drugiej strony, mechanizmy demokratycznej kontroli nad tymi ciałami ponadnarodowymi muszą zostać wzmocnione. Być może rację miał Radosław Sikorski (kto by pomyślał!) gdy mówił, że potrzebujemy więcej europejskiego imperializmu.
Być może zamiast próbować walczyć z globalną finansjerą i ginąć pod nieubłaganym naporem okrutnej rzeczywistości jak Aleksis Tsipras, trzeba zrobić wszystko, by wyrwać kontrolę nad tymi instytucjami z rąk wampirów, zinfiltrować ich szeregi, usprawnić (lub wprowadzić) mechanizmy demokratycznej reprezentacji, słowem – kawałek po kawałku przejąć władzę nad kolosami władającymi Europą. Skoro nie da się „strząsnąć ciężarów” poprzez polityczne zwycięstwa w narodowych wyborach, może uda się dzięki rozsądnemu zarządzaniu kontynentalnymi finansami?
Być może odpowiedzią na kryzys demokracji narodowej jest nie większa autonomia, lecz silniejsza integracja? Być może, by europejska demokracja mogła zwyciężyć, demokraci muszą stać się technokratami?
Krzysztof Pacewicz (1989) – doktorant w Akademii Artes Liberales i na Wydziale „Artes Liberales” Uniwersytetu Warszawskiego. Zajmuje się teorią biopolityki i metafizyką życia.
[1] Nie zdołałem wprawdzie zweryfikować źródła tego cytatu, ale jego głęboka mądrość jest poza wszelką wątpliwością.
[2] Michel Foucualt, Narodziny Biopolityki, przełożył Michał Herer, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2011, s. 107.
[3] Ibidem.
[4] Spider-Man, Warner Bros. 2002.