Okiem dentysty

Każdy dentysta patrzy na zęby zawsze i wszędzie – w telewizorze i u rozmówcy. Ja uważam, że trzeba patrzeć w oczy, bo oczy są zwierciadłem duszy, ale nie ma siły: pierwsze są zęby” – mówi […]


Każdy dentysta patrzy na zęby zawsze i wszędzie – w telewizorze i u rozmówcy. Ja uważam, że trzeba patrzeć w oczy, bo oczy są zwierciadłem duszy, ale nie ma siły: pierwsze są zęby” – mówi warszawska stomatolożka, zapytana o nawyki zawodowe. Podobnie twierdzi jej kolega po fachu: „Czy to zobaczę kogoś w telewizji, czy na okładce, bezwiednie patrzę na zęby”. Polska widziana z perspektywy jednego zawodu – od strony zębów? O polskiej przemianie ustrojowej i towarzyszących jej przeobrażeniach społecznych opowiada pięcioro dentystów.

1.

„Kiedy zaczynałem, to były czasy – jak ja mówię – kubka szklanego z nadmanganianem potasu. Wtedy to już było coś” – wspomina warszawski stomatolog, który praktykę zawodową zaczynał dwadzieścia pięć lat temu. Przed rokiem osiemdziesiątym dziewiątym, podobnie jak większość dentystów, pracował kolejno w przychodni rejonowej, przychodni przemysłowej przy zakładzie budowlanym, w szkole oraz powtórnie w zakładowym gabinecie dentystycznym. Choć w PRL-u stomatologia zawsze była, jak powiadają niektórzy dentyści, „półprywatna”, to dopiero reformy gospodarcze Rakowskiego umożliwiły powstanie dużej liczby małych praktyk niepublicznych, nierzadko prowadzonych przy domach. Podaż tych gabinetów była wówczas relatywnie mała, zaś pacjentów gotowych zapłacić za usługi – całkiem sporo. Jednak nie ważne, czy to w jednym z przyszkolnych punktów dentystycznych, czy w gabinecie prywatnym – materiałów brakowało wszędzie. „Dwa wiertła w jednym wymiarze były i koniec” – wspomina siermiężność gabinetów i ich wyposażenia jeden z rozmówców. Oszczędzać trzeba było nawet na znieczuleniach, wizyta nieuchronnie wiązała się więc z bólem.

Być może stąd bierze się często powracający wizerunek dentysty – kata i prywaciarza. „Za same siekacze / zarobił na daczę” – tak o „dentyście-sadyście” śpiewała w przeboju z epoki Maryla Rodowicz. Jak opowiada jeden ze stomatologów – trzydzieści lat temu, gdy zaczynał praktykę na Śląsku, „to była to właściwie całkowicie odmienna praca”. I rzeczywiście, trudno chyba o większy kontrast, niż ten między jego dzisiejszą praktyką a ówczesnymi metodami. Przemianie uległa nie tylko specyfika pacjentów, ale jakościowo zmienił się też charakter wykonywanych przez niego czynności. „Na początku pracowałem jako lekarz zakładowy w Górniczym Zespole Opieki Zdrowotnej. Przyjmowało się górników i ich rodziny. To był bardzo specyficzny rodzaj pacjenta; potężne skupisko ludzi, którzy po pracy potrafią się bić, natomiast w pracy są potwornie solidarni, bo zagrożenie dla każdego z nich jest takie samo, każdemu na głowę może spaść kawałek ściany, płat węgla. To był pacjent bardzo konkretny – co poniekąd wynikało z charakteru jego pracy. Nie był to typ nadmiernie wymagający, na ogół zadowolony. Dla niego liczyło się, żeby został w miarę szybko przyjęty na fotel. To było najistotniejsze. Zdarzały się śmieszne sytuacje, które dziś są pewnie nie do pomyślenia. Jak oni wyjeżdżali z dołu, to była na ogół gdzieś czternasta, a tzw. przewozy pracownicze odjeżdżały spod kopalni za piętnaście trzecia. Więc oni, kto pierwszy zdążył pod gabinet, ten lepszy. Siadali po prostu na fotel i… praktycznie większość zębów była usuwana bez znieczulenia! Górnik nie miał czasu, musiał zdążyć na przewóz pracowniczy i koniec! Jedynie grupa, która mieszkała gdzieś w pobliżu, w hotelach robotniczych, solidarnie czekała pod gabinetem”… i być może ta grupa bywała traktowana metodami stomatologii bardziej „zachowawczej”. Swego czasu dentysta ten zajmował się również więźniami z zakładu penitencjarnego. Historia jest podobna: „Pacjent przychodził ze strażnikiem. Dwóch tam przynajmniej przychodziło, jeden siadał przy nim na fotelu. Tam się zębów nie leczyło, tylko usuwało”. Inaczej było w przypadku leczenia sióstr w pobliskim klasztorze: „One miały taki mały, własny gabinecik specjalnie dla nich. To bardzo ciekawa praca była, fajnie się z nimi pracowało. Na fotelu były strasznie wesołe, strasznie się bały, ale czy piorun, czy upał z nieba, zawsze były pogodne”.

2.

Po 1989 roku, wraz z przemianami gospodarczymi i wejściem na rynek zachodnich firm, raptem dostępne stały się materiały, w krajach kapitalistycznych stosowane od lat. Polscy dentyści szybko nadgonili Zachód. Do lamusa odeszły złote plomby, pojawiło się więcej narzędzi jednorazowego użytku, z wolna też zaczęły sobie torować drogę kosztowne stałe aparaty ortodontyczne. Jakość i podaż oferowanych usług stomatologicznych znacznie się podniosła, osiągając w mniemaniu rozmówców zachodnie standardy. „W zasadzie wszystkie stosowane przez nas metody – mówi jeden ze stomatologów – to są metody europejskie. Nie ma znaczenia, czy pacjent jest przyjmowany u nas, czy gdziekolwiek indziej. Metody są prawie identyczne, dlatego, że bazujemy na materiałach i technologiach sprowadzanych przez zachodnie firmy. Polskich firm nie ma w ogóle – stąd ten sam materiał jest w Niemczech, ten sam w Polsce”.

Warszawska dentystka z 25-letnim doświadczeniem, przyjmująca obecnie w prywatnym gabinecie, przemiany w stomatologii opisuje tak: „Jakie są te nowoczesne metody? Praca na cztery ręce z asystentką, w rękawiczkach i maseczkach, w znieczuleniach, pod mikroskopem, z lupami i radiowizjografią. Tak są teraz szkoleni młodzi lekarze. To jest nowoczesność, która wszystko ułatwia”. W jej opisie nowoczesnej stomatologii mieszczą się zarówno narzędzia dostępne od dawna (lecz nie w krajach bloku wschodniego), jak i najnowsze wynalazki. Błyskawiczny postęp technologiczny trwa nieprzerwanie, co potwierdzają pozostali rozmówcy: „Jest po prostu eksplozja materiałów, instrumentów”. „Nawet teraz to ma taki pęd, że nie nadążamy. Nie ma szans, żebyśmy zdążyli kupić nowy materiał, który co pół roku pojawia się na rynku. Po prostu nie nadążamy”.

Dziś, jak mówi wspomniana dentystka, w zawodzie „dąży się do tego, żeby już nie wyrywać zębów, tylko żeby zęby wstawiać i przestawiać. Żeby zębów nie usuwać, ale leczyć za wszelką cenę. To już nie jest to, że jak miałeś tutaj ropień, zgorzel, jakąś czy inną zmianę, to się ząb – fru! – wyrywało. Teraz się to wszystko pięknie leczy, chirurgicznie się tam wygładza czy wyskrobuje, protetycznie się zakleja i wychodzisz, nie mając zęba, a mając ząb, w sensie – przychodzisz z zębem do ekstrakcji, a wychodzisz z zębem reanimowanym”. Zdecydowanie większą wagę zaczęto przywiązywać do profilaktyki. Gwałtownie rozwinęły się ortodoncja, która obecnie – jak to określa dentystka – „kwitnie i prosperuje kapitalnie”, a także protetyka i kosmetyka.

Skalę zmian ilustrować mogą doświadczenia samej rozmówczyni, które w dużym stopniu zaważyły na jej wyborze zawodu: „Ja sama miałam złamany przedni ząb. Kolega w szkole wybił mi, kiedy piłam oranżadę, a on mnie walnął w zęby, znaczy się: walnął mnie w oranżadę… I to był wtedy okres, kiedy nie było żadnych kompozytów, nie było żadnego leczenia kosmetycznego – oprócz zrobienia korony na ząb, a na to moja mama się nie zgodziła, bo uszczerbek był poważny… Więc ja muszę powiedzieć, że do okresu dostania się na studia chodziłam z ułamanym zębem. Okres dojrzewania i miłości, chłopaków itd., a ja tu z niecałym zębem z przodu!” Dziś zrobienie uzupełnienia protetycznego to już żaden problem, więcej nawet, jak mówi dentystka: „nacisk kładzie się na to, żeby uzupełnienia protetyczne były piękne, zrobione z takich materiałów, żeby jak robimy sobie zdjęcia z fleszami, zęby były białe, a nie fioletowe”.

Pojawienie się nowych metod spowodowało głęboką przemianę struktury gabinetów dentystycznych. W miastach, obok placówek publicznych, zaczęły powstawać duże prywatne kliniki, niepubliczne przychodnie oraz mnóstwo małych gabinetów. Proces prywatyzacji poszedł jeszcze dalej, gdy kilka lat później, w ramach reformy publicznej służby zdrowia, zlikwidowano wiele gabinetów stomatologicznych w szkołach, a zakres zabiegów opłacanych przez Narodowy Fundusz Zdrowia określono możliwie wąsko. Za to, co ponad standard – nawet w publicznej placówce – trzeba było płacić.

W oferujących najdroższe, specjalistyczne zabiegi prywatnych klinikach nowe technologie pojawiają się najszybciej. „Można tam robić znieczulenia urządzeniami bezigłowymi – pacjent sam sobie te znieczulenia dozuje i nic go nie boli. Jest też laser, dla innych właściwie nieosiągalny, który nie daje tych wszystkich obrzydliwych dźwięków, zapachów, jakie występują przy tradycyjnym leczeniu…” – mówi stomatolożka z Warszawy. Rozwój ten podsumowuje następująco: „Stomatologia w ostatnich latach rozwinęła się cudownie. Problem w tym, że tak naprawdę jest niedostępna dla powszechnych, średnich gabinetów, czy Narodowego Funduszu Zdrowia. Wszystko jest sprowadzane z zagranicy, obwarowane pięćdziesięcioma podatkami granicznymi, ceny są po prostu koszmarne, stąd my takie ceny dyktujemy pacjentom”.Podobnie sytuację kwituje dentysta ze Śląska: „Prywatyzacja stomatologii przyczyniła się w znacznym stopniu do poprawy jakości usług. Co wcale nie znaczy, że w dostępności dla szerokiej grupy społeczności – o właśnie: w jakości, ale nie w dostępności”.

3.

Wraz z prywatyzacją i importem nowoczesnych materiałów, w telewizji, radiu i kolorowych czasopismach pojawiły się reklamy, niepozbawione poetycko sugestywnej metaforyki. Widzowie mogli podziwiać eksperymenty ze smarowanym dwiema pastami jajkiem, wystawianym na działanie złowrogiego kwasu, przyglądać się szczoteczce bez uszczerbku szorującej powierzchnię pomidora, słyszeli też często, „że nie ma przyjemniejszego uczucia od tego, że zęby są czyste”. Kwestia uśmiechu nabrała nowego znaczenia kulturowego. Rychło pojawili się klienci gotowi płacić za rozmaite, mniej czy bardziej widoczne kosmetyczne ulepszenia. „Pierwsza rozmowa przez telefon. Pacjent dzwoni i pyta się: «Czy tutaj zakład regeneracji zębów?» Ja mówię: «może nie regeneracji, ale coś z tymi zębami możemy zrobić…» Finał tego taki, że pacjent rzeczywiście zgłosił się, no i, powiedziałbym w ten sposób, ładnie zainwestował sobie w zęby”.

Jednak nie każdy równie szybko przystosowywał się do przemian obowiązującej estetyki. Śląski dentysta wspomina: „Zgłosił się do mnie raz emerytowany górnik – ja go nazywam «moim złociutkim», któremu nie brakowało środków finansowych. I on powiedział: «Doktorze, zróbcie mi porządek z tym moim pyskiem, bo mnie się tu już wszystko zestarzało». Usiadł na fotelu, patrzę, okazało się, że w górnym uzębieniu zostały mu tylko około trzy, może cztery zęby. Mówię więc tak: «fajnie by to wyglądało, gdybym panu tę jedną złotą koronę, którą pan ma, zostawił, ale w przypadku kolejnych zębów, to ja już panu wprawię białe korony porcelanowe, nieodróżniające się od zębów. Jak się pan uśmiechnie, będzie pan miał piękny, biały uśmiech». A on patrzy na mnie, patrzy i mówi tak: «Doktorze, a muszą być te białe korony? A jakbym ja tak chciał złote, co doktor na to?» No to zrobiłem, jak chciał – na górze, i na dole. Wstał pacjent z fotela, podszedł do lustra w gabinecie, uśmiechnął się i cały uszczęśliwiony powiedział: «No, nareszcie wyglądam jak człowiek!»”.

Oprócz wyposażenia gabinetu zmienili się także pacjenci oraz ich oczekiwania. Zaczęli bardziej dbać o higienę, przejmować się stanem zębów, tym, jak one wyglądają. „Pacjenci stali się lepiej wyedukowani – słyszeli o lakierowaniu, lakowaniu”. Zaczęli również więcej od stomatologów wymagać. Jak mówi jeden z dentystów: „W latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych praca stomatologa ulegała pewnym zmianom: pacjent stał się pacjentem roszczeniowym. Kwestia uśmiechu nabrała nowego znaczenia kulturowego. Rychło pojawili się klienci gotowi płacić za rozmaite, mniej czy bardziej widoczne kosmetyczne ulepszenia. Nie tyle wymagający, co bardzo często niezadowoleni, więcej oczekujący”.

Na czym jednak polegała ta roszczeniowość, z którą musieli zacząć sobie radzić dentyści? Mogła ona dotyczyć chociażby kwestii czekania i opóźnień. Prowadząca prywatny gabinet stomatolożka tak oto opowiada o presji wywieranej przez pacjentów, wspominając przy okazji incydent, który skłonił ją do zmiany zawodowych przyzwyczajeń – bunt poczekalni: „U nas pacjenci zrobili się tacy roszczeniowi – często są zdenerwowani i niesympatyczni; niektórzy niegrzeczni robią się już po kwadransie. A to nie jest tak, że «ja płacę, ja wymagam», czasami nie można określić czasu, bo można coś schrzanić. W takich sytuacjach staram się informować pacjentów, mówię: «przepraszam, jest tu chwila, problem itd.». To dla nich ważne. Ale tego nauczyli mnie właśnie pacjenci. Zdarzyło mi się, że rzeczywiście przesadziłam – no, ale mówię: bywa, że nie mogę skończyć tego zabiegu w trzy sekundy. To nie jak u psychoterapeuty, «do widzenia, proszę zapamiętać ostatnie słowo»… I wtedy właśnie mnie nauczyli, bo mnie ochrzanili i byli niegrzeczni”.

Kolejna zmiana, uznawana przez dentystów za przejaw tej nowej roszczeniowości, to „żądanie znieczulenia” nawet do zabiegów, które go nie wymagają (znamienne jednak, że odpowiedź na pytanie, co wymaga znieczulenia, a co nie, okazuje się w gruncie rzeczy bardziej kwestią pertraktacji z pacjentem niż ustalonej wiedzy medycznej). Dentyści o wiele częściej zaczęli spotykać się też z wyrazami niezadowolenia – musieli bardziej uważać, by ich pacjentów za bardzo nie bolało: „jeżeli pacjent nagle skacze mi pod sufit, to już po pacjencie”. Stali się również czujniejsi i bardziej wymagający, gdy chodzi o wygląd i wyposażenie gabinetu. „Pacjenci oczekują błysku, dostrzegają wszystko. Sam nieraz jestem zdziwiony”.

W dużych miastach wyzwaniem stało się już nie tylko uzębienie pacjenta i wymogi sprzętowe, ale i utrzymanie go przy sobie w obliczu sporej konkurencji. Dlatego głównym źródłem stresu dla jednej z warszawskich dentystek, pracującej w prywatnym gabinecie, zatrudniającym kilkoro stomatologów, może być dziś reakcja pacjenta: „to czy on będzie usatysfakcjonowany, czy nie będzie miał jakichś wątpliwości albo pretensji”. Pacjent nasz pan. Jeśli życzy sobie, by mówić mu o wszystkim, co będzie robione, to „wszystko po kolei mu tłumaczymy. Zaczynając od założenia serwetki, wałka. Nawet jak robimy już wypełnienie, to też w lusterku pokazuję, «proszę pana robimy teraz to, a teraz to…» Niektórzy boją się bardzo, więc staram się uprzejmie uprzedzić wszystko. Mówię: «teraz dmuchnie», sięgając po końcówkę, uprzedzam: «teraz będzie woda z powietrzem». Wciskam pedał, żeby fotel się rozłożył: «proszę pana, fotel może lekko drgnąć». Jak nie uprzedzę, to pacjent już mi zwróci uwagę, już się zdenerwuje”.

4.

Mówiąc najogólniej, zmieniły się zachowania i oczekiwania pacjentów. Nie wszędzie jednak wygląda to tak samo, wiele zależy bowiem od tego, czy mówi się o pacjentach korzystających z publicznej służby zdrowia, czy też z usług stomatologii prywatnej. Wspomniany już stomatolog ze Śląska pracuje obecnie w trzech miejscach: w publicznej poradni, prywatnej przychodni i we własnym gabinecie. Opisując charakter pacjentów, dzieli ich na trzy grupy – „każda z nich odnosi się do miejsca, w którym przyjmuję”. Pierwszą tworzą pacjenci ze skierowaniami przyjmowani w Publicznej Poradni Chirurgii Stomatologicznej. Należą oni najczęściej do kategorii „pacjenta mało mówiącego”, takiego, co mało mówi, „bo się boi”. Interesuje go, by leczenie było możliwie „bezbolesne i bezstresowe” – wtedy wychodzi zadowolony. „Ten pacjent – z żalem zauważa stomatolog – najczęściej wychodzi z poradni, sporadycznie mówiąc dziękuję. Składam to jednak na karb tego, że ci ludzie są po prostu zestresowani”. Jednak z drugiej strony w publicznych placówkach „istnieje bardzo dziwna mentalność pacjenta, który stwierdza «No, bo moja pani doktór czy mój pan doktor nie dał rady tego zrobić» i ten pacjent oczekuje ode mnie, że ja mu to muszę zrobić”. Już same procedury Narodowego Funduszu Zdrowia – zdaniem stomatologa – są fatalnie skonstruowane: „u pacjentów jest wiele jednostek chorobowych, których mówiąc krótko, według ustalonych procedur nie ma jak wpisać”. Prowadzi to do sytuacji, gdy „człowiek siada na fotelu, a ja patrzę i mówię: «przykro mi, ale my tego w naszych wykazach nie mamy». Pacjent w tym momencie patrzy ze zdziwieniem, wykazuje niezadowolenie, «no, bo jego pani doktor albo pan doktór go tutaj posłali»”.

Natomiast w przychodni niepublicznej – drugim miejscu pracy stomatologa – „pacjent na ogół jest dość grzeczny”. Kłopot jednak w tym, że „bardzo często bywa niesłowny. Nie przychodzi na umówione wizyty – to jest powszechne”. Trudno go zatem leczyć. Na podobne zjawisko skarży się stomatolożka z Warszawy: „Pacjent przychodzi do dentysty, kiedy coś mu jest. W sensie: boli go ząb, coś mu się ułamało, ktoś mu powiedział «ma pan krzywe, brudne zęby albo jakieś»”. Trudno zachęcić go do regularnych wizyt, zdecydowania się na droższy, ale konieczny zabieg. Woli spróbować tańszego, tymczasowego. „Pacjenci chętnie zgadzają się na minimalizm, rozumieją wszystko, mówią «tak, oczywiście», a później nie przychodzą albo przychodzą za jakiś czas i pytają się: «rozwalił mi się, no co jest?» Przypominam wtedy, że mieli przyjść wcześniej, ale pacjenci mają krótką pamięć”.

Wreszcie miejsce trzecie – praktyka prywatna. Ton opowieści stomatologa nagle się zmienia. „Jeśli chodzi o gabinet prywatny, to jest to gabinet, który najbardziej kocham. W pozostałych pacjent – jak to nazywam – przelatuje przez fotel. Jest anonimowy. Natomiast w gabinecie prywatnym ja się starzeję, a on rośnie”. Starzeję się, a on rośnie? Co ów stomatolog ma na myśli?

5.

Tłumaczy to następująco: „W gabinecie prywatnym zdecydowanie łatwiej znaleźć z pacjentem porozumienie dotyczące tego, czego on ode mnie oczekuje. Więcej z nim rozmawiam, niektórzy mówią nawet, że za dużo. W każdym razie, wiem jedno: w momencie, kiedy pacjent usiądzie na fotelu pierwszy raz, to mam małą ocenę. Ale jak on mi się pojawia za pół roku, za rok, za dwa, za trzy, to widzę – pewnego rodzaju psychologii nauczyłem się sam – patrząc na niego, wiem, czego się mogę spodziewać, na jaki kontakt mogę liczyć. Pośrednio nawet to, ile on może mieć środków finansowych. Więc, jak mówię, porozumienie z pacjentem jest niewspółmiernie większe. Największą satysfakcję mam z tego, że przez tyle lat pracy udało mi się stworzyć określoną grupę pacjentów. Część z nich przychodzi i nie wraca, część zostaje, niektórzy pojawiają się od czasu do czasu. Niejednokrotnie jestem zaskoczony, patrzę się dziwnie: młoda osoba, którą kojarzę. I nagle sobie przypominam, że była u mnie jako dziecko. I to jest właśnie fajne, że ona wraca, ale fajne jest również to, że pacjenci rosną, ja się starzeję, a oni rosną razem ze mną. Pozornie wiem o nich niedużo…, ale zarazem wiem mnóstwo rzeczy. Nie muszę pytać, bo mniej więcej znam jego sposób zachowania, mentalność, możliwości finansowe. To daje niesamowity komfort pracy. W moim gabinecie sporo mi brakuje, ale realizuję tu własną koncepcję stomatologii. Patrzę na pacjenta inaczej, szerokim spojrzeniem, automatycznie rozpoznaję nieporównywalnie więcej problemów związanych z uzębieniem niż u kogoś, kto wsiada na fotel i schodzi z niego, kto pozostaje anonimowy. Miałem nawet przypadki, że u mnie w gabinecie poznały się małżeństwa, różne sytuacje były, przeróżne – teraz widzę, jak ci ludzie dbają o zęby. Udało mi się wychować mnóstwo dzieci, nie zliczyłbym tego, które w tej chwili są w wieku 20-30 lat, i te osoby naprawdę dbają o zęby. Mało tego, przychodzą już do mnie ze swoimi dziećmi! Tego nie da się osiągnąć w różnego rodzaju formach innych gabinetów. To jest tam nie do zrobienia – niestety!”.

Tę pochwałę więzi między lekarzem a pacjentem potwierdzają i inni dentyści. „Pacjenci nie mogą być Kowalskimi” – przekonuje dentystka z Warszawy. Ze swej „trzody” liczącej około trzystu pacjentów, wielu zna także prywatnie. „Ludzie się muszą oswoić, wyluzować. Oni chcą coś o mnie wiedzieć, ja o nich też chcę coś wiedzieć. Trochę się spoufalamy. To jest dobre, to pomaga”. W podobnym duchu wypowiada się kolejny z rozmówców: „W gabinecie czynnik osobowy jest większy. Mogę sobie pozwolić na komfort rozmowy z pacjentem. To są długie rozmowy, nieraz niezwiązane w ogóle z zębami, które rozładowują stres. W prywatnym gabinecie znam pacjenta dłużej, jestem bardziej wtajemniczony, często całe rodziny znam”. Co więcej, podkreśla dentysta – „mnie nie popędza czas, prawda, po prostu nie mam pracodawcy, sam dla siebie jestem pracodawcą”.

6.

Z tą apoteozą dentystycznego Gemeineschaftu raczej nie zgodziłby się stomatolog z Lublina, od piętnastu lat pracujący w prywatnej warszawskiej klinice. Jego zdaniem, pacjenta, którego widzi się pierwszy raz, leczy się dokładnie tak samo jak innych. Nie ma tu jakichś większych filozofii, ani psychologii – chodzi o zęby. Co więcej, mógłby on wymienić kilka argumentów przemawiających na korzyść leczenia się w prywatnych klinikach. Na ogół dysponują one droższym i nowocześniejszym sprzętem, oprócz stomatologów ogólnych i zachowawczych, oferują usługi specjalistów. Mogą sobie także pozwolić na lepszą organizację pracy: komputeryzację danych pacjentów, opłacanie większej liczby pracowników, sekretarek i pomocy dentystycznych, tym samym istotnie odciążając dentystę w jego obowiązkach. To, że klient jest mniej lub bardziej anonimowy, nie stanowi większego kłopotu – ani dla dentysty, ani dla pacjenta. Tego ostatniego traktuje się bowiem jak dorosłego, nie trzeba go znać.Co do pacjentów wystraszonych: nie przesadzajmy. „Tak naprawdę to przerażonych pacjentów jest coraz mniej – nie te czasy! No, świadomość ludzi, internet, reklamy. Teraz są takie znieczulenia, że z bólem sobie po prostu radzimy”. Znieczulenie uwalnia dentystę od uciążliwości tłumaczenia pacjentowi tego, co się z nim dzieje. „To prawda, są pewni pacjenci, starsze osoby – znaczy, że nie nastolatki – które pamiętają jeszcze jakiś gabinet ze szkoły podstawowej i mają trwałe urazy, ale to już jest niewielki odsetek. No chyba, że się ktoś strasznie boi zastrzyków, wtedy może być problem… ale myślę, że to już raczej nie. W każdym razie ja jeszcze nie spotkałem się z taką sytuacją, żebym sobie nie radził”.

Prowadzenie małego gabinetu jest jak prowadzenie przedsiębiorstwa – to, że jest się „samemu dla siebie pracodawcą”, nierzadko daje poczucie komfortu i satysfakcji z „własnej koncepcji stomatologii”, uwalnia od odgórnej presji i statystyk. Wiąże się jednak z poważnymi ograniczeniami rynkowymi. Opowiada o tym warszawska dentystka, która przez kilka lat pracowała w amerykańskiej przychodni, a później założyła własny gabinet: „Główną wadą jest, że nie można sobie wszystkiego kupić, żeby było ci łatwiej, bo twój gabinet ma za małe obroty – głupia lupa kosztuje pięć tysięcy!” Czasami żałuje, że nie pracuje w firmie, która miałaby „wszystkie te lasery” i inne ułatwienia. Musi też cały czas pilnować, by nie zostać w tyle, nadążać za kierunkiem, w jakim rozwija się stomatologia ogólna; punktem odniesienia są tu prywatne kliniki. „W takich dużych klinikach to jest już zupełnie nowoczesna stomatologia. Ja zaś jestem przedstawicielką takiego jakby pogranicza… Siedzę, na przykład, sama nie wiem, w którą stronę, czy mam po nowemu czy po staremu, więc siedzę pośrodku… Także w kwestii po prostu urządzeń i materiałów”. Kosztowny jest dla niej nie tylko sprzęt, drogie są także obowiązkowe szkolenia. Często zdarza się, że musi podejmować decyzję, czy uznać dany przypadek za przerastający możliwości jej gabinetu, czy doradzić pacjentowi udanie się do specjalistycznej kliniki. „Trzeba nieraz pacjentowi powiedzieć o skomplikowanych zabiegach, które dostępne są gdzie indziej, i ja wtedy je polecam. Pacjenci często do mnie wracają, równie często jednak zalewają ich już w tych klinikach różnymi cudami i zaczynają stale tam chodzić”.

Gdy chodzi o to, co rzeczywiście konieczne, pacjenci na ogół bardziej ufają jej niż nieznanym lekarzom. Ona zaś, opowiadając o nowych metodach leczenia, odnosi się z rezerwą do praktyk związanych z leczeniem kanałowym zębów w specjalistycznych klinikach. Mówi wręcz o „rewolucji w drugą stronę”: „Kiedyś się leczyło po staremu, chemicznie, narzędziami ręcznymi. Teraz są metody głównie leczenia maszynowego, przy użyciu lup i tak dalej. Wszystko dąży do tego, żeby lekarzowi łatwiej było wyleczyć ten ząb, żeby był on wyleczony w 100%, bardzo dobrze, ale to pociąga za sobą koszmarne pieniądze. I tu jest pytanie: czy każdy ząb należy leczyć taką bardzo drogą metodą? Tu jakby prześlizgujemy się”.

Śląski dentysta, również prowadzący prywatny gabinet, przypomina, że rozwój usług specjalistycznych dostępnych w klinikach dotyczy w Polsce głównie dużych miast. „Każde leczenie specjalistyczne jest leczeniem finansochłonnym, ciągle zbyt kosztownym dla polskiego społeczeństwa. Wprawdzie stopa życiowa podnosi się, ale nadal za mało jest ludzi, którzy mają odpowiednie środki finansowe na korzystanie z porad specjalisty. Także świadomość promedyczna jest zbyt mała, aby można było pacjenta skierować na leczenie stricte specjalistyczne. Nie ukrywajmy, ja pacjentom bardzo często oferuję implanty, ale w roku decyduje się na nie może dwóch. Nie można być specjalistą, każdy dentysta powinien móc robić wszystko, w miarę możliwości dobrze”. On sam z tej konieczności czerpie wręcz pewnego rodzaju dumę: „Spotkałem się kiedyś z wypowiedzią lekarza, który mówił, że lekarz dentysta, który będzie bardzo wszechstronny, będzie się miał zawsze bardzo dobrze. I to chyba w jakimś sensie odnosi się do mnie… Ja robię wszystko – od zwykłego leczenia zęba do chirurgii, chirurgii na ogół dość prostej, ale czasami już naprawdę ciekawej i trudnej”. W przyszłości planuje ograniczyć praktykę zawodową do własnego gabinetu. Ewentualnie zostawi sobie publiczną chirurgię. Nie taką dosłowną, tylko ekstrakcje zębów. Dlaczego tak? Odpowiedź: „Żebym nie wyszedł z wprawy. W gabinecie prywatnym pacjent jest inny, prawie się zębów nie usuwa”.

7.

Jak wiele da się powiedzieć o pacjencie na podstawie jego zębów? „Można dowiedzieć się o jego trybie życia i o higienie. Chociaż z drugiej strony taki, co w ogóle nie dba, może też mieć zęby super zdrowe, bo takie naturalnie ma”. Zapytana o to samo dentystka z Warszawy opowiada o wielkim nieraz podobieństwie rodzinnym, a także o tym, jak „możesz się zorientować, czy jest nerwusem” – „To bardzo proste – są pościerane zęby albo ma ubytki od zaciskania nocnego albo ślady ołówka, jeśli gryzie. Takie rzeczy”. Mówi też o kwestii dla niej oczywistej: „Mógłbyś zasłonić pacjenta, zobaczyć, co ma w buzi i tylko na tej podstawie powiedzieć, z jakiej klasy społecznej pochodzi – zależnie od tego, jakie ma uzupełnienia i jakie uzębienie”. Wtóruje jej stomatolog ze Śląska: „Zęby bardzo często mówią o świadomości pacjenta. Jest to związane z jego poziomem, no niestety, wykształcenia – może nie zawsze wykształcenia, ale, brak mi dobrego słowa, inteligencji. No niestety, te grupy, które w naszym społeczeństwie z różnych powodów czy finansowych czy innych stoją niżej, zęby mają dużo gorsze. Nie ma się co czarować”.

W ostatnich latach stan zębów coraz lepiej odzwierciedla stratyfikację społeczną, zamożność i pozycję pacjenta. „Sporadycznie zdarza się dziś, żeby pacjent posiadający duże środki finansowe własne lub wykształcony, miał bardzo zniszczone uzębienie. W tej chwili to coraz rzadsze, a kiedyś się zdarzało”. Różnicę widać szczególnie u młodych ludzi, których stać na poprawianie swojego uzębienia z pomocą najnowszych zdobyczy dentystyki – zamożniejsi dbają o to od dziecka: noszą aparaty, czyszczą, chodzą profilaktycznie na kontrole, korzystają z usług kosmetycznych. Jednak do Ameryki, gdzie białe i doskonałe zęby mają podobno świadczyć o wysokiej pozycji społecznej właściciela, Polsce wciąż daleko. Idealny biały uśmiech nie stanowi jeszcze wzorca. „Dla polskiego pacjenta wybielanie zębów nie jest potrzebą, to luksus. Głównie ludzie w młodym wieku, trzydziesto-, czterdziestolatkowie korzystają z tego typu usług i jest ich coraz więcej”.

Kontrast między dużymi miastami a innymi regionami kraju, zwłaszcza wsią, zdaniem dentystów z długim stażem pracy, jest ogromny i niepokojący. „To paranoja, to klęska” – komentuje ostatnią reformę służby zdrowia i likwidację gabinetów szkolnych dentystka z Warszawy. Jej zdaniem stomatolodzy dziecięcy, mający kluczowe znaczenie dla profilaktyki, nie są wystarczająco dotowani. „Bez powszechnej profilaktyki w szkołach wytwarza się dzieci-upiory, które boją się dentystów i w wieku 15-16 lat nie mają pierwszych zębów trzonowych. W tej chwili, jeżeli chodzi o stomatologię dla tzw. powszechnego, przeciętnego pacjenta, jest u nas tragicznie. A ja opieram się na spostrzeżeniach z miasta. Poza Warszawą i dużymi ośrodkami sytuacja jest dużo bardziej dramatyczna”.

Młodsi dentyści, którzy praktykę zaczynali już po 1989 roku, wydają się z taką sytuacją o wiele bardziej pogodzeni, już się jej nie dziwią, uznając za naturalną i oczywistą kolej rzeczy. Dentysta z piętnastoletnim doświadczeniem, pracujący w Warszawie, pytany o swoją ocenę sytuacji, zaczyna tłumaczyć filozoficznie: „Wiadomo, tak zawsze jest: to, co nowe – weźmy choćby rynek elektroniczny – cena telewizorów, które rok temu, dwa były nowością, nagle spada, gdy sklep chce zrobić wyprzedaż, bo firma wprowadza następny model. Ten model na początku ma taką cenę zaporową, że niewielu może sobie go kupić, a później staje się bardziej dostępny. I tak właśnie zawsze jest, bo to jest właśnie postęp, który ma miejsce również w medycynie i stomatologii. Dostępność zależy od zdolności finansowych pacjentów”.

Wreszcie, samo środowisko dentystów przez ostatnie lata ulegało – zdaniem rozmówców z większym doświadczeniem zawodowym – coraz głębszemu podziałowi: na pracujących w placówkach publicznych i tych spośród młodych, którzy pracę zaczynają od razu w prywatnych klinikach i gabinetach. Wieloletni pracownik przychodni wnioskuje to także po tym, jak niedbale i na kolanie prywatni dentyści wypisują skierowania do publicznych ośrodków („proszę o usunięcie zęba”, „proszę o przyjęcie pacjenta”). Co więcej, podkreśla jeden ze stomatologów, powoli zaczyna brakować w Polsce chętnych do gorzej opłacanej pracy w zakładach publicznych, a także prywatnych na wsiach, czy w małych i średnich miastach. „Powiedzmy sobie szczerze: kto dzisiaj chce pracować w małym miasteczku? Każdy woli Kraków, Poznań, Warszawę!”. „Tylu pacjentów i tyle godzin, ile w tej chwili pracuję, to ja nigdy nie pracowałem!” – wykrzykuje stomatolog ze Śląska. „Nie miałem takiej potrzeby. Większość gabinetów była obsadzona, niejednokrotnie nawet trudno było dostać dobry gabinet. W tej chwili różnego rodzaju spółki szukają ludzi do pracy, a tych brakuje. Dotyczy to również gabinetów prywatnych”. Spostrzeżenie to potwierdzają słowa młodego dentysty z Lublina pracującego w Warszawie: „Nie mówię o sprawach finansowych, bo widać, co się tu dzieje. Duża część moich kolegów ze studiów pracuje na Wyspach, więc nie jest tu znowu tak rewelacyjnie. Bardzo duża grupa wyjechała – są zadowoleni, często wyjeżdża cała rodzina, a pracuje tylko jedna osoba”.

Sytuację tę śląski stomatolog uważa za paradoks: „Śmieszna sprawa: jeśli nasze życie codzienne będzie się nadal rozwijało w pewnym tempie, potrzeby, wymagania i możliwości finansowe pacjentów za 10 lat będą jeszcze wyższe niż dzisiaj. Wygląda jednak, że nie będzie miał ich kto leczyć”.

Załóżmy jednak, że jacyś dentyści będą za te kilka lat w Polsce pracować… Patrząc przez pryzmat ich spostrzeżeń zawodowych – ciekawe, jakie zmiany będą w stanie dostrzec? I czy wiele – zdaniem ich samych – będzie na ten temat do powiedzenia?

Skomentuj lub udostępnij
Loading Facebook Comments ...

Skomentuj

Res Publica Nowa