Oczyszczanie ziemi

Sezon maczet to druga i zarazem najmocniejsza część rwandyjskiej trylogii autorstwa Jeana Hatzfelda. Tym razem dziennikarz oddał głos samym mordercom. Polski wydawca zaczął od końca. Wydana w 2009 roku Strategia antylop zamykała i zarazem podsumowywała […]


Sezon maczet to druga i zarazem najmocniejsza część rwandyjskiej trylogii autorstwa Jeana Hatzfelda. Tym razem dziennikarz oddał głos samym mordercom.

Polski wydawca zaczął od końca. Wydana w 2009 roku Strategia antylop zamykała i zarazem podsumowywała cykl reportaży o rzezi Tutsi dokonanej przez ich sąsiadów z plemienia Hutu w 1994 roku. Dwa lata później wydano u nas część pierwszą: Nagość życia, jednak dopiero Sezon maczet daje całościowy obraz konfliktu, który na oczach całego świata pochłonął blisko milion ludzkich istnień. Przerażający nie jest fakt, że bohaterami tego reportażu są mordercy, ale to, w jaki sposób opowiadają o popełnionej przez siebie zbrodni.

Strach

Odkąd demokratyczny świat zaczął ścigać odpowiedzialnych za wojenne zbrodnie można odnieść wrażenie, że od lat pisany jest ten sam scenariusz. Najpierw dochodzi do tragedii na oczach całego świata (Holocaust, wojna w Jugosławii, ludobójstwo Tutsi), później zaczyna się pościg za winnymi (Norymberga, Haga, Trybunał Karny ds. Rwandy), po czym wszyscy w wielkim oburzeniu debatują w jaki sposób mogło do tego dojść.

Pierwsza przyjrzała się tym mechanizmom Hannah Arendt, która o “banalności zła” napisała w klasycznej już książce Eichmann w Jerozolimie (1961). Trzydzieści lat po izraelskim procesie nazisty wybuchła wojna w byłej Jugosławii, chwilę później masakra w Rwandzie. I znów na oczach całego świata mordowano cywilów. Procesom serbskich zbrodniarzy, czyli Miloszevicia, Karadżicia a czy Jelićia w Hadze przyglądała się chorwacka dziennikarka Slavenka Drakulić opisując je w publikacji Oni nie skrzywdziliby nawet muchy. Z relacji żołnierzy uczestniczących w masakrach na bośniackiej ludności uderzała brutalna szczerość. Wielu skazanych nie tylko uznawało proces za farsę, ale również uważali siebie wręcz za idiotów, ponieważ dobrowolnie poddali się karze, podczas gdy ich wspólnicy cieszyli się wolnością i do dziś żyją w ukryciu.

W podobnym tonie pobrzmiewają głosy morderców z Rwandy.

Kierat zabijania

Pierwsza część trylogii, czyli Nagość życia została oparta na świadectwach Tutsi, którzy ocaleli, ukrywając się na wzgórzach rwandyjskiego powiatu Nyamata. Jean Hatzfeld przyznał po latach, że do napisania kolejnego tomu skłoniły go opinie czytelników, czy raczej ich “chorobliwa ciekawość” jak sam to nazwał. W czasie pierwszych wizyt, jeszcze w 1994 roku (przyjechał do Rwandy prosto z ogarniętych konfliktem Bałkanów), nie miał ochoty rozmawiać z Hutu. “Byli mi obojętni” – mówił. Interesowało go świadectwo tych, którzy przeżyli koszmar. Hatzfeld zajęty był budowaniem zaufania rodzin ofiar, ocalałych. Hutu budzili w nim obrzydzenie, wiedział ponadto, że mordercy będą milczeć, później kłamać, ale jednak podjął z nimi rozmowę. Może dla zaspokojenia ciekawości, bo nie dla “budowania obiektywnego obrazu”, co również reportażysta zaznacza. Sezon maczet rozgrywa się więc w tym samym miejscu, co Nagość życia: wśród bagien, zarośli i wzgórz Nyamata. Inni są tylko bohaterowie.

Na pierwszy rzut oka całkiem zwyczajni. Ognisko, wspólne śpiewy i żarty, zachwyt nad smakiem upieczonego szaszłyka, piwo. Pobudka i punkt 9;30 uzbrojeni w meczety zaczynają poszukiwania ocalałych Tutsi. Mijają tygodnie i niektórzy “myśliwi” zaczynają się nudzić, męczy ich bieganie za zwinnymi mężczyznami, ale nie wracają do domów, nie odkładają maczet i pałek. Niektórzy śpiewają, inni idą w ciszy, dowódcy poganiają oddział. Złapanych z zimną krwią zabijają na miejscu. O godzinie 16:00, po usłyszeniu gwizdka, zmęczeni wracają do obozu, opowiadając przy kolacji, jak minął dzień. Jedzą, piją piwo, rzucają dowcipami. Tak przez trzy miesiące.

“Wielu rolników nie miało wprawy w zabijaniu, ale się starali (…). Powtarzanie w kółko tego samego pozwalało pozbyć się niezręczności. Odnosi się to, jak sądzę, do każdej pracy fizycznej” – mówi Adalbert, jeden z dziesięciu rozmówców reportażysty. I ta mechaniczność przeraża najbardziej. “Praca”, “polowanie”, “jakbyś zabijał krowę” – nic zwyczajnego. Hutu nie widzieli w Tutsi człowieka, raczej karalucha, którego należało zgnieść. Sami to powtarzali: szkodnik, karaluch, ktoś całkiem inny ode mnie.

Sąsiedzi

Slavenka Drakulić przedstawiała w Oni nie skrzywdziliby nawet muchy portrety gwałcicieli i morderców, którzy na co dzień wykonywali tak trywialne zawody jak kelner czy stolarz. Jean Hatzfeld idzie inną drogą: przygląda się zbrodni znacznie bliżej. Śledząc poczynania Hutu, opisuje z najdrobniejszymi szczegółami pościgi po zielonych wzgórzach Rwandy i konfrontuje “polowania” ze zwyczajnością życia oprawców podczas trwania ludobójstwa. Opowieść zaczyna się jednak w tym samym momencie co u chorwackiej dziennikarki.

“Profesorowie (…) a także ksiądz, burmistrz, zastępca prefekta, lekarz zabijali własnymi rękami” – i tu podobieństwo do Bośni nasuwa się samo. Dziennikarz drąży jednak temat dalej, szuka różnic, ma świadomość, że śmierć dla najbliższych jest tak samo bolesna, ale nie może przestać zestawiać ze sobą dwóch prób wynarodowienia: Bośniaków (Srebrenica 1995) i Tutsi (1994). Z jednej strony, w obu przypadkach śmierć zadawali sąsiedzi, z drugiej dwa aspekty sprawiają, że oba ludobójstwa dzieli ogromna przepaść, nie tylko ze względu na skalę (8 tyś. muzułmańskich Bośniaków – ponad 800 tyś. Tutsi) oraz miejsce (Europa-Afryka).

Pierwszym z nich jest selekcja. W Srebrenicy z rozkazu Ratko Mladicia zabito wyłącznie mężczyzn, kobiety i dzieci wypuszczono. W Rwandzie eksterminacja przypominała Holocaust, ponieważ obejmowała wszystkich (dodatkowo wymienia autor czynniki bliźniaczo podobne do tych z III Rzeszy, jak propagandowa rola radia). Niemniej Hatzfeld zaznacza bardzo wyraźnie różnice między nazistami a rwandyjskimi oprawcami z Interahamwe. “W kraju filozofii, jakim były Niemcy, ludobójstwo miało na celu oczyszczenie bytu i myśli. W kraju wiejskim, jakim była Rwanda, ludobójstwo miało na celu oczyszczenie ziemi” – pisze reportażysta i dodaje: “Ludobójstwo Tutsi jest więc ludobójstwem po sąsiedzku”.

Druga kwestia to solidarność, czy raczej jej brak. Zakres rwandyjskiej beznadziei potęgował brak ludzkich odruchów; próby ukrycia sąsiada, puszczenia Tutsi wolno. Hatzfeld pisze, że w dowolnym miejscu na świecie, gdzie odbywały się krwawe konflikty, można wymienić odruchy przyjaźni czy zwyczajnego aktu łaski – minister rządu Vichy ukrył przed wywózką do obozu koncentracyjnego kolegę z ławki, algierscy rebelianci ukrywali kolonizatorów itd. Pamięć o dawnej przyjaźni ratowała nierzadko życie tym, którzy już na śmierć byli skazani; w Wietnamie, Izraelu, Irlandii, Angoli, ale nie w Rwandzie. Warto przypomnieć, że za ukrycie Tutsi nie groziła Hutu poważna kara. Za takie wykroczenie musiał ściąć ukrywającego wroga przed własnym domem, a to przecież wstyd przed znajomymi.

Włoski pisarz Primo Levi pisał w Pogrążonych i ocalonych, że Shoah był precyzyjnym planem, przemyślanym w najdrobniejszych szczegółach albo wręcz odwrotnie – totalnym brakiem logiki. Można się spierać, która wersja jest właściwa, pewny jest natomiast ogrom Zagłady, która pochłonęła ponad 4 miliony ludzkich istnień. Jean Hatzfeld, aby zobrazować skalę ludobójstwa w Rwandzie przypomina, że 800 tysięcy Tutsi zostało zamordowanych w zaledwie trzy miesiące. Naziści nigdy nie “osiągnęli” takiego wyniku. Przy precyzyjnym planie ostatecznego rozwiązania, obozach koncentracyjnych, gettach i całym aparacie represyjnym nie zgładzili w ciągu 100 dni prawie miliona Żydów. Hutu dokonali ludobójstwa praktycznie przy pomocy pałek i maczet. Dodatkowo, nie wykonali tego wojskowi, tylko zwyczajni obywatele.

***

W ostatniej części Hatzfeld próbuje szukać przyczyn rwandyjskiego ludobójstwa. Szybko łapie się jednak reportażysta na bezsensie tego przedsięwzięcia. To proces złożony, podobnie jak Holocaust, którego skalę potęgowały np. antysemickie nastroje w Europie. Hutu pytani po latach odpowiadają, że nienawiść do Tutsi została im wpojona przez ojców. Tutsi mówią o zemście zazdrosnych Hutu.

Jednak nie to jest w tej historii najważniejsze. Hatzfeld ma świadomość, że nie opowie czytelnikowi nic nowego. Wstyd, który odczuwają Hutu, jest pozorny. Zasłania go raczej poczucie niesprawiedliwości (“Ja siedzę w więzieniu, zaś reszta morderców żyje wolno”). Znów nasuwa się analogia do ludobójstwa w Srebrenicy. Francuski dziennikarz ma świadomość, że poczucia winy nikt Hutu nie może narzucić. Sami muszą zrozumieć, że wina leży po ich stronie. Można w nieskończoność obarczać winą kolonizatorów i będzie w tym sporo racji (wprowadzenia segregacji rasowej to przecież wymysł białego człowieka i to Europejczyk uznał wyższość Tutsi nad Hutu), jednak to rozumowanie do niczego nie prowadzi. Stwarza ono tylko chwilowe poczucie “oczyszczenia”; “to nie ja, to sąsiad”, “to wina Europejczyków”, czy znacznie bardziej przerażające: “to tylko praca, wykonywaliśmy zwykłą pracę i nie mam poczucia winy”).

Wielu obserwatorów sytuacji w Rwandzie twierdzi, że pogarda, która jest głównym motorem ludobójstwa, dalej nie została wyplewiona. Współcześnie przykrywa ją przymus wzajemnego szacunku narzuconego z zewnątrz, ze strony rządu. Ponownie sytuacja przypomina tę z Bałkanów. Serbowie, którzy winią Zachód za “odebranie” Kosova, wcale nie zabiegają o budowanie wspólnej polityki pojednania z tamtejszymi muzułmanami. Porządek jest względny, narzucony przez UE – chcecie być członkiem wspólnoty, wydajcie morderców i przeproście. W Rwandzie mordercy, z powodu przeludnionych więzień, żyją wśród rodzin swoich ofiar. Wielu z nich nie czuje wstydu i na pewno nie nauczą się żałować, bo tak im rozkaże srogi Europejczyk.

***
Jean Hatzfeld, Sezon maczet, Czarne 2012

Skomentuj lub udostępnij
Loading Facebook Comments ...

Skomentuj

Res Publica Nowa