Obraz sąsiada w ukraińskich podręcznikach historii
Choć wizja szczęśliwej przyszłości „zjednoczenia” z Rosją straciła aktualność, złowieszczy obraz „czyhania” i „zagrabiania” przetrwał: właśnie z „czyhającymi grabieżcami” przez wiele stuleci heroicznie walczy na stronach podręczników naród ukraiński. Jak wiadomo, stereotypowe wyobrażenia o swoim […]
Jak wiadomo, stereotypowe wyobrażenia o swoim narodzie, jego bohaterach i zdrajcach, dobrych i złych sąsiadach w większości kształtują się w wieku nastoletnim: częściowo poprzez beletrystykę historyczną, a przede wszystkim szkolne lekcje historii.
Podobnie jak przeważająca większość obecnej produkcji dydaktycznej na Ukrainie, podręcznik historii ma status absolutnej, „jedynej prawdziwej” wiedzy. Dlatego, jego autorzy chcąc nie chcąc muszą ograniczać się do selektywnego i spreparowanego doboru historycznych „faktów” (wydarzeń, zjawisk, postaci itd.), w postaci nieuchronnie uproszczonych postulatów-aksjomatów.
Oczywiście kryteria doboru oraz akcenty wychowawcze, założone w tekście, zależą nie tyle od osobistych intencji autora konkretnego podręcznika, co od panujących w danym momencie poglądów nastrojów, często bardzo odległych od historii jako nauki.
Za drogowskaz przy wspomnianym doborze najczęściej służy postrzeganie naukowca czy wychowawcy, jako „bojownika na froncie ideologicznym”. Przy czym zmiana obiektu, na który skierowana jest ta „bojowa” autorefleksja, jest czynnikiem drugorzędnym.
Oto jeden z najwyraźniejszych przykładów: przeniesienie centrum uwagi z walki klasowej na „walkę narodowowyzwoleńczą” w żaden sposób nie zmieniło stylistyki propagandowo-ofensywnych interpretacji, na których opierała się radziecka nauka, realizując wychowawczą funkcję historii.
Autorzy dzisiejszych podręczników wciąż kojarzą całościowy obraz przeszłości z:
a) bezkompromisowym konfliktem jako siłą napędową przemian historycznych,
b) ponadosobowymi socjologicznymi ogólnikami, które mają mieć zdolność do zbiorowego i świadomego dążenia do raz i na zawsze określonego wysokiego celu (tutaj co prawda, niegdysiejszą „klasę” zmieniono na „naród”, a „wyzwolenie społeczne” na „państwotwórcze dążenia”).
c) obrazem podstępnego zewnętrznego wroga, który utrudnia dążenie do wspomnianego celu.
“My” kontra “oni”
Warto zatrzymać się trochę bardziej szczegółowo na tym, jak kształtowała się demonizacja tego wroga.
Paradygmat każdej „historii narodowej” opiera się na romantycznej idei unikalności i samowystarczalności kulturowej konkretnego narodu. Tej prawidłowości nie uniknęła również ukraińska „historia narodowa”, najpełniej przedstawiona w schemacie Mychajła Hruszewskiego.
Według M. Hruszewskiego, przestrzeń życiowa ukraińskiego etnosu stanowi pewną pozaczasową całość, w której „spotykają się dwie wielkie twórcze siły w życiu każdego narodu – etnos i terytorium” [1, str. 8]. Dlatego też, wszystko co nieukraińskie i co znalazło się w przestrzeni „nacji”, było kojarzone z agresorem, chcącym zawładnąć „naszą” ziemią, podporządkować sobie „naszą” wiarę, „nasz” naród itd.
Ostra dychotomia „nasze/obce” na krótko zachwiała się w latach dwudziestych XX w. Po pierwsze sformowało się wtedy spojrzenie na Ukrainę jako na cywilizacyjne skrzyżowanie dróg „między Wschodem a Zachodem”. Po drugie – z powodu burzliwego rozwoju w radzieckiej Ukrainie studiów orientalistycznych, zwłaszcza turkologii i hebraistyki, które logicznie wprowadzały w pole „naszego” stepowych sąsiadów Ukrainy oraz liczną mniejszość żydowską.
Jednak już w ciągu pierwszej połowy lat 30., wraz z fizycznym wyniszczeniem naukowców, te dziedziny nauki zostały doszczętnie wykarczowane jako „burżuazyjne”. Ten sam los spotkał studia bizantologiczne i zachodnioeuropejskie.
Wykluczenie właśnie tych dyscyplin, które wyprowadzały nauki humanistyczne poza ramy ukrainistyki jako takiej, nie było oczywiście zjawiskiem przypadkowym. Ideologiczna zmiana w Moskwie, która na pierwszym planie postawiła rusocentryzm jako podwaliny monolitu państwa totalitarnego, pozostawiała humanistyce republik tylko wyraźnie ograniczone pole badań – miejscową historię i kulturę, przy czym z obowiązkowym naciskiem na związek z historią i kulturą Rosji.
Nie można również pominąć faktu, że w ukraińskiej nauce, która po aresztowaniach znakomitych uczonych i ich uczniów gwałtownie straciła na profesjonalizmie, dały się we znaki psychologiczne symptomy sowietyzacji – izolacjonizm i ksenofobia.
Wskutek tego cenzura partyjna niejako „zrastała się” z wewnętrznym brakiem wolności, a korytarz poszukiwań naukowych zawężał się nie tylko z nakazu, ale też z powodu przekonania o „prawdziwości” paradygmatu izolacjonistycznego. Pozornie przywracało to ukraińską humanistykę do schematu „historii narodowej” z jasnym rozgraniczeniem na „nasze/obce”, jednak podobieństwo to było dosyć powierzchowne.
Po pierwsze, w związku z niesamodzielnym, zaprogramowanym charakterem myślenia znikł konceptualizm dychotomii „nasze/obce”, po drugie sfera „naszego” straciła zasadniczo ważną dla „historii narodowych” ostrość, rozmywając się w rytualnych peanach na cześć „braterskiej przyjaźni z narodem rosyjskim”, i wreszcie po trzecie, sfera „obcego” przekształciła się z pewnej metafizycznej kategorii – warunku koniecznego „istnienia nacji” – w aktualną oczywistość, która jak w zwierciadle odbijała oscylacje zewnętrznej polityki ZSSR [3].
Od tej pory, terytorium Ukrainy rozumiano jako masyw odwiecznego i stałego osiedlenia (od najdawniejszych czasów!) jednorodnego etnicznie wschodniosłowiańskiego etnosu [2, str.325].
Jeśli chodzi o stosunki ze światem zewnętrznym, to tutaj zapanowały formuły „czyhania” i „zagrożenia dla istnienia” (właśnie w tym nurcie tradycyjnie opisywało się – i dalej się opisuje – spory dynastyczne staroruskich kniaziów z udziałem braci i swojaków z zachodnich dynastii; charakterystyczne jest to, że wtrącanie się „północnych” Rurykowiczów w sprawy Rurykowiczów „południowych” wciąż nie otrzymało statusu „zagrabiania” – oczywiste niedopatrzenie patriotów!).
Zatem przejściu tych czy innych terytoriów pod berło któregoś z zachodnich krewnych ruskiego dynasty standardowo nadawano etykietę „zagrabienia przez obcy kraj”, a wszystkim ziemiom Ukrainy, które nie należały do rosyjskiego cara (a te jak wiadomo stanowiły większość), nadano status „gnębionych”, i niejako „tymczasowo okupowanych”, czekających na „zjednoczenie”.
Radziecko-romantyczny chaos
Dzisiaj, profetyczna wizja szczęśliwej przeszłości dzięki „zjednoczeniu” w ramach państwa rosyjskiego straciła aktualność, jednakże złowieszczy obraz „zagrożenia”, „czyhania” i „zagrabiania” przetrwał: właśnie z „grabieżcami” i „czyhającymi” przez wiele stuleci heroicznie walczy na stronach podręczników (i to nie tylko szkolnych!) naród ukraiński – od Kałki po Kruty.
Nie ma w tym zresztą, ogólnie rzecz biorąc, nieprawdy – wojny obronne ominęły chyba tylko te narody, na czyjej ziemi oprócz nich samych nikomu nie chciało się żyć.
Nieprawda leży w czymś innym – w utożsamieniu, metaforycznie rzecz ujmując, bitwy nad rzeką Kałką z bitwą pod Krutami, tzn. w przeniesieniu nowoczesnych pojęć narodu i jego ideologii wyzwoleńczych na czasy, kiedy nie było jeszcze samego współczesnego „narodu”, ani tym bardziej żadnej jego całościowej ideologii.
Problemy z podstawami pojęciowymi dzisiejszej ukraińskiej historiografii, która wciąż z jednej strony nie pożegnała się z nawrotami „jedynej słusznej metodologii” [4, str. 58-78], a z drugiej przyjmuje dyskurs romantyczno-pozytywistycznej historiografii XIX wieku za „niezafałszowaną” interpretację historii, prowadzą do fatalnego chaosu pojęciowego w podstawowych socjologicznych kategoriach, przede wszystkim takich jak „państwo” i „naród/nacja”.
I tak, średniowieczne i wczesno-nowożytne organizmy państwowe wraz z charakterystyczną dla nich hierarchią władzy i podporządkowania oraz wyobrażeniem o politycznej oddzielności terytorium i zakresie jego suwerenności są automatycznie utożsamiane z państwami czasów współczesnych, co stwarza najeźdźców tam, gdzie ludziom czasów minionych nie przyszłoby do głowy ich szukać.
Mało tego, do operacji „zagrabiania” i „oporu” włącza się – zupełnie jak w wojnach totalnych XX wieku – całe „narody/nacje” w pełnym składzie mieszkańców danego kraju, chociaż taka szeroka definicja „narodu” powstała, jak wiadomo, dopiero w okresie rewolucji francuskiej (dla określenia wszystkich „obywateli” państwa z własną suwerennością, oddzielną od dynastycznej przestrzeni władzy), i tylko potem staraniami romantyków była przekształcona w samodzielny podmiot historii, który miał wzmocnić się na „historycznych dowodach” swojej sławnej przeszłości. Jednym słowem: przekształcić się w nowoczesną „wspólnotę wyobrażoną” (Benedict Anderson).
Co więcej – wrogim „państwom” i ich „nacjom” czasów donowożytnych przypisuje się metodyczną planowość działań, skierowanych na „denacjonalizację” Ukraińców, naznaczoną oczywiście paralelą z ideologicznymi manipulacjami przywódców reżimów totalitarnych tego samego XX wieku.
Ta potrójna przyczyna: a) demonizowane uznawanie każdego sąsiada za wroga, stworzone przez hermetyczne zamknięcie radzieckiej historiografii; b) anachronizmy panujące w „narodowej” historiografii; c) chaos pojęciowy, powstały wskutek braku fachowej wiedzy na współczesnym poziomie, który kryje agresywne fobie właściwe dzisiejszym podręcznikom do historii Ukrainy.
Polacy w ukraińskich podręcznikach
Wróćmy teraz do stereotypu Polski i Polaka, który odtwarzany jest w ramach tych fobii. Zaznaczam, że skupię się tylko na najnowszych podręcznikach i pomocach naukowych, napisanych w latach 1997-1998, które wciąż dominują w obecnej praktyce nauczania, tylko zatwierdzone przez Ministerstwo Edukacji lub naukowo-metodyczne rady różnych struktur edukacyjnych.
Autorami wspomnianych wcześniej 14 podręczników – często wespół z nauczycielami-metodykami – są naukowcy Instytutu Historii Narodowej Akademii Nauk, wykładowcy Kijowskiego Instytutu Państwowego oraz Kijowskiego Instytutu Pedagogicznego, wykładowcy innych szkół wyższych z miast obwodowych; dwóch nazwisk nie udało mi się zidentyfikować.
Cytując podręczniki, specjalnie nie będę nazywać autorów – z tej prostej przyczyny, że wszystkie poddane analizie podręczniki są niestety tak samo złe. Niechaj więc formuła
W podręcznikach występują stereotypowe klisze (w tym również leksykalne) powtarzane w takim stopniu, że można je skategoryzować według poziomu agresywności oraz według treści.
A zatem, pierwszy stereotyp, najbardziej nieprzyjemny pod względem formy słownej: Polacy to okupanci, prowadzący zaplanowaną politykę podporządkowania sobie i wynarodowienia Ukrainy (delikatna synonimika, dzięki której zbiorowy obraz „Polaków” bywa zastępowany to „polskim rządem”, to „polską szlachtą”, nie powinna wprowadzać w błąd: przecież Chmielnicki – do czego prowadzi cała opowieść – powstawał „przeciwko Polakom”).
Fakt, że w opisywanym okresie słowo „Polak” nie było etnonimem a politonimem, w dodatku odnoszącym się tylko do szlachty, i to dowolnego pochodzenia etnicznego, podczas gdy ludzie niższych stanów dowiedzieli się, że też są „Polakami”, dopiero parę stuleci później, naszych autorów nie martwi.
Dlatego też, w podręcznikach szkolnych w najbardziej prymitywnej postaci pojawia się wcześniej wspomniane pomieszanie pojęć w dzisiejszej ukraińskiej historiografii: anachroniczne utożsamienie średniowiecznych i wczesno-nowożytnych kategorii socjologicznych z ich współczesnymi odpowiednikami.
To zniekształcenie faktów– na pierwszy rzut oka niewinne, bo sprawia wrażenie fachowego – rozwiązuje ręce autorom podręczników, umożliwiając przejrzyste paralele z dobrze znanymi im czasami reżimu komunistycznego: na przykład, uczeń dowiaduje się, że „polityka rządu Rzeczpospolitej w odniesieniu do Ukrainy (…) była na tyle konsekwentna i zamierzona, że w środku XVII wieki pojawiło się zagrożenie etnobójstwa”.
Działania „rządu Rzeczpospolitej” mające na celu wprowadzenie w życie tych ludożerczych zamiarów okazują się zaskakująco podobne do polityki przemieszania narodów M. Susłowa:
„Polski rząd zachęcał do przesiedleń na ziemie ukraińskie polskich rzemieślników i kupców oraz niemieckich kolonistów, aby poprzez nich utwierdzić swoje panowanie”. (Autorzy tego fragmentu słyszą, że dzwonią, ale nie wiedzą, w którym kościele: naprawdę chodzi o postęp urbanizacji, który na początkowych etapach był realizowany poprzez nadanie wyłącznego „prawa niemieckiego” grupom kolonistów-przesiedleńców z niemieckich ziem; potem – w postaci prawa magdeburskiego – objęło to mieszkańców ukraińskich miast „różnych nacji”, co oczywiście nie wykluczało międzyetnicznych i międzywyznaniowych konfliktów wśród wspólnoty miejskiej).
Podobnie do radzieckich „denacjonalizatorów”, „kościół katolicki i państwo polskie zaszczepiały łacinę oraz język polski, pozbawiając naród jego ojczystego języka”, a tym czasem „polska szlachta w sposób celowy i zamierzony narzucała ludności ukraińskiej katolicyzm, zabraniała używać języka ukraińskiego w instytucjach i szkołach wyższych” (co do „zakazu używania języka” – tutaj można tylko rozłożyć ręce, bo źródłem tego „odkrycia” jest wyłącznie fantazja autorów, co do „katolicyzmu” – to jak można się domyślać autorzy rozumieją pod nim unickie prawosławie, które po pierwsze „katolicyzmem” nie jest, a po drugie, zdążyło się już „zrehabilitować historiograficznie”, czego autorzy jakoś nie dostrzegli).
Ten „nieznośny ucisk kolonialny” (regularnie powtarzana klisza) w naturalny sposób prowadził do „zaostrzenia walki narodowo-wyzwoleńczej” (kolejna klisza).
Dalej, w duchu do bólu znajomych prawidłowości „dojrzewania” stanu rewolucyjnego wśród szerokich mas [4, str.61-67], kształtują się „charakter, zadania i siły napędowe wojny wyzwoleńczej”.
„Ruch wyzwoleńczy ukraińskiego narodu w pierwszej ćwierci XVII wieku pozwolił przygotować siły dla zdecydowanej walki przeciw szlacheckiej Rzeczpospolitej i wyzwolenia Ukrainy od obcego panowania. […] Główną siłą napędową w walce byli ukraińskie chłopstwo – najbardziej pozbawiona praw masa ludności, która wyjawiła też największą aktywność w walce za swoje wyzwolenie społeczne i narodowe. Obok chłopów stało niższe rangą kozactwo, biedota miejska i część niższego duchowieństwa” (tutaj jeszcze jeden zabawny anachronizm, wywołany już przez „zmianę drogowskazów” w dzisiejszej oficjalnej historiografii, gdzie za „główną siłę napędową” zostaje uznane kozactwo [4, str.64-66]).
„Ruch ten miał charakter narodowo-wyzwoleńczy i antyfeudalny. Siłami napędowymi wojny wyzwoleńczej byli… [dalej patrz jak wyżej – N.J]. Głównym celem, który jednoczył wszystkich w walce było usunięcie polsko-szlacheckiego panowania w Ukrainie”.
Nie wypadły z arsenału naszych autorów również takie darzone szacunkiem w radzieckiej historiografii kategorie jak „sens” oraz jasno określone „zadania” walki, co prawda, nieco zmodyfikowane na korzyść nowych priorytetów:
Sens wojny narodowo-wyzwoleńczej polegał na spełnieniu zadań: usunięciu polskiego panowania, stworzeniu w etnicznych granicach Ukrainy własnego państwa, obrony niezależności narodowej, likwidacji średniej i wielkiej własności ziemskiej, usunięciu pańszczyzny i umocnieniu kozackiego sposobu gospodarowania.
Niezapomniana precyzja sformułowań przywodzi na myśl dokumenty programowe KPZR.
Polska a Ukraina
Ze stereotypu Polaka-okupanta, który niczym magnes przyciąga do siebie gniew narodowy, wypływa następny stereotyp, kolejny pod względem częstości występowania: Polska i Ukraina to zasadniczo dwa oddzielne, niczym oprócz wrogości niepowiązane organizmy polityczne, społeczne i kulturowe.
Na poziomie leksykalnym realizuje się to na przykład w ten sposób, że wszystkie konflikty kozaków z oddziałami koronnymi opisuje się jako wojny przeciwko „wojsku polskiemu”, na czele którego stał „polski hetman”.
Wspomniane wojsko wyłania się z kontekstu opowieści nie inaczej jak coś zasadniczo oddzielonego i wrogiego wobec Ukrainy, a nawet jako oddzielna od Ukraińców siła we wspólnej walce przeciwko napadom tatarsko-tureckim: klęski pod Cecorą zaznało „polskie wojsko”, ale zwycięstwo pod Chocimiem stało się możliwe dzięki temu, że „polskiemu wojsku” pomagali kozacy Sahajdacznego.
Komentując ten naprawdę heroiczny epizod w historii kozactwa, muszę wszelako przypomnieć, że kozacy nie „pomagali”, a walczyli w składzie armii Rzeczpospolitej, połowę której stanowiło wojsko „polskie” (czyli koronne) – w jego skład wchodziło co najmniej dziesięć formacji etnicznie ukraińskich, a połowę „litewskie” (z terenów Litwy i Białorusi) oraz najemne niemieckie [6, str. 333-339].
Nie będę męczyć czytelnika opowieścią o zasadach formowania wojska koronnego i odsetku etnicznych Ukraińców wchodzących w jego skład – zwłaszcza w oddziałach przygranicznych (tzw. kwarcianych), z jakimi zresztą głównie stykali się kozacy podczas wypadów zbrojnych.
Przypomnę tylko, że za swoją „miłą ojczyznę” kozacy uważali jednak Rzeczpospolitą, a nie Ukrainę, o czym autorzy mogliby się dowiedzieć, gdyby lenistwo nie przeszkodziło im sięgnąć chociażby do zbioru wierszy „Na zacny pogrzeb szlachetnego rycerza Petra Sahajdacznego”.
Polskość i „naszość” kategorycznie przeciwstawia się sobie nie tylko w kozackiej sferze życia. Na przykład, nawet wśród w pełni lojalnych – w odróżnieniu od kozaków – miejskich bractw toczyła się, jak nie bez zdziwienia można przeczytać w jednym z podręczników, walka „dwóch ideowych nurtów co do stosunków z Polską” – kompromisowego i zbrojnego.
Syndrom Polski jako „wrogiego państwa” jest źródłem takich, być może nieświadomych, zbitek leksykalno-myślowych, jak ten tytuł rozdziału podręcznika: „Ukraińskie ziemie w składzie Litwy i pod władzą Polski”.
Jeszcze jeden przykład: o Polsce mówi się jak o zagranicy, innym państwie: „Wiele znanych cerkiewnych i kulturalnych działaczy Ukrainy ukończyło zagraniczne szkoły wyższe. Na przykład w polskiej Akademii Zamoyskiej uczył się Kasjan Sakowycz i Sylwester Kosiw”.
Pozostaje tylko dodać, że przez „zagraniczną” Akademię Zamojską podczas całego czasu jej istnienia (1595-1784) przewinęły się setki Ukraińców, i to właśnie dlatego, że była ona „swoja” – bliska terytorialnie, tania, obojętna na względy wyznaniowe i demokratyczna w składzie [5, str. 230-241].
Można znaleźć i ciekawsze sposoby narzucania wspomnianego syndromu „wrogiego państwa”. Na przykład w jednym z podręczników w rubryce „Dokumenty”, kończącej rozdziały opisowe, przywołuje się „Historyczną pieśń o Sulimie, Pawluku i Jacku Ostrzaninie”, zapisaną podobno w 1928 roku.
„Śmierć Jana Karola Chodkiewicza” podczas Bitwy pod Chocimiem w 1621 roku. Obraz Franciszka Smuglewicza z końca XVIII wieku. Głównodowodzącego polsko-litewskiego wojska całkiem szczerze opłakują kozacy (po prawej). Ciekawe, gdzie stoi tu Sahajdaczny – czy nie w czerwonym żupanie w centrum obrazu?
Gołym okiem widać w tej „pieśni ludowej” cechy radzieckich czasów, jednak tak bardzo odpowiada ona intencjom autora (dodam: z zawodu naukowca – źródłoznawcy!), że nie waha się on nazwać ten tekst pieśnią, „u podstaw której leżą rzeczywiste wydarzenia”, a nawet umieszcza go wśród autentycznych dokumentów źródłowych.
Poniżej charakterystyczny fragment tej „pieśni historycznej”, który jak sądzę, nie wymaga komentarza, zwłaszcza w części wyboru „orientacji geopolitycznej”:
Znalazł Pawluk brata,Orła Ostrzanicę,Który nie raz spuszczał z LachówSzlachecką krwawicę […]I poprowadził swój koszOtaman OstrzanicaW moskiewskie ziemieBy się tam osiedlić.Pokłonił się OstrzanicaWojewodzie BiałogrodzkiemuA przecież nie śmierdzącemuLachowi Potockiemu.
A oto w jaki sposób zachęca uczniów do podróży w przeszłość podręcznik, który wygrał konkurs programu „Transformacja oświaty humanistycznej” Międzynarodowej Fundacji „Widrodżennia”:
Powędrujmy dziś i my do tego wyobrażonego drzewa naszego narodu, drzewa pamięci. Wyobraźmy sobie, że jesteśmy naocznymi świadkami wydarzeń, które miały miejsce wtedy, kiedy jak pisze autor Litopysu Samowydca „kto żyw powstał do kozactwa”. Samowydec tylko konstatuje przyczyny kozackiego powstania, a inny kronikarz – Hryhorij Hrabianka – opisuje je obrazowo. Posłuchajcie jego historii o tym, dlaczego Chmielnicki stanął przeciwko Polakom. [Dalej opuszczam pasaże Hrabianki o kozakach uciskanych przez magnatów, przywołuję jedynie wspaniały akord na zakończenie tego obrazowego fragmentu, którego autor podręcznika nie uważa za potrzebne skomentować, czyli uznaje za „potwierdzoną przez źródło” prawdę] … Czyż faraonowie mogli dorównać Polakom w torturach? Dzieci oni w kotłach warzyli, piersi kobietom przypiekali drewnem i wszelkie inne biedy tworzyli.
Jak widzimy pozostaje chyba tylko pogratulować czytelnikowi powrotu naszej świadomości historycznej do poziomu „Historii Rusów”. Dwieście lat wcześniej jej autor również odwoływał się do zrodzonych w ponurej fantazji Hrabianki nieszczęsnych dziatek, gotowanych w kotłach przez „bezbożnych Polaków”.
Na określonych powyżej dwóch stereotypach, niczym na ramie rozpięta jest cała kanwa szkolnej ukraińskiej historii XIV-XVII wieku, a w odniesieniu do Prawobrzeżnej Ukrainy – także XVIII wieku (co prawda, opowieść o Prawobrzeżu tradycyjnie ogranicza się do cynicznie interpretowanych „hajdamaczyzny” i „opryszkowstwa”, ale to już jest temat na inną dyskusję).
W takiej historii – wojowniczo antypolskiej (przecież na tym buduje się jej wychowawczą heroikę) – sama logika opowieści nie przewiduje oczywiście nawet najmniejszej aluzji do tego, że sąsiednie etnosy o podobnym języku i zwyczajach, które siłą przypadku osiedliły się pod jednym państwowym dachem, musiało jednak coś łączyć, jak na przykład: obrona stepowego pogranicza, etos rycerski, formy życia miejskiego, kanony politycznej kultury elit, zwyczaje życia codziennego, prywatne związki rodzinne, wspólny typ oświaty i wiele więcej.
Na takim tle za prawie rewolucyjny przewrót można uznać kilka nowo powstałych (w ostatnich latach) innowacji, a ich pojawienie się pozwala patrzeć w przyszłość z pewnym optymizmem. Mam na myśli:
- pojednawcze podejście do unii kościelnej jako do próby dialogu pomiędzy prawosławnymi a katolikami (oczywiście zaszczepione przez zagraniczną historiografię);
- spokojną (a nie histeryczną, jak dotąd) ocenę Unii Lubelskiej;
- uznanie roli Polski jako mostu między Ukrainą i „prawdziwym Zachodem”, jako obszaru, przez który na Ukrainę przenikały „idee humanizmu i reformacji” (ten motyw jednak póki co należy do niezwykle rzadkich i ma za zadanie raczej dowieść „zachodniości” ukraińskiej kultury);
- uznanie prawa do istnienia w dawnym ukraińskim piśmiennictwie dziedzictwa łacińsko- i polskojęzycznego, stworzonego przez autorów o różnej przynależności wyznaniowej (tutaj nareszcie odniosły zwycięstwo działania historyków literatury, zapoczątkowane w latach 60. I 70., kiedy burzliwie „naturalizowano” literaturę polsko-ukraińskiego pogranicza; co prawda czasem nie obchodziło się bez naiwnej „prywatyzacji” cudzej własności, chodzi jednak nie o to, co dzieli, a o to, co wspólne).
Podsumowując, można powiedzieć: ogólna sytuacja choć i niezbyt radosna, nie jest też beznadziejna.
Dezaktualizacja stereotypów
Oba agresywne stereotypy w postrzeganiu Polski i Polaków, mają przejrzystą podstawę – ich przyczyna leży w bagażu przestarzałych sztampowych wzorców historiograficznych i światopoglądowych; jednak w oczach młodszej, bardziej niezależnej i lepiej wykształconej generacji dni takich wzorców są policzone.
Z drugiej strony, ciążenie w kierunku „heroicznej historii” to nieunikniona danina składana czasowi przez społeczeństwo, które nie zdążyło jeszcze rozprawić się z widmami przeszłości. Należy sądzić, że zmiana pokoleń i tutaj postawi inne priorytety przed historykami, a wcześniej czy później spłyną one na strony szkolnych podręczników.
Pojawienie się kilku całkiem nowych, wyważonych niuansów w podejściu do sąsiada-Polaka pokazuje przynajmniej, że „ruszył proces”.
Przełożyła Natalia Kertyczak
Artykuł ukazuje się w ramach programu Partnerstwo Wolnego Słowa.Projekt jest finansowany w ramach programu Polsko-Amerykańskiej Fundacji Wolności „Przemiany w Regionie” – RITA, realizowanego przez Fundację Edukacja dla Demokracji.
Literatura
1. Hruszewski, M. Istorija Ukrainy-Rusy. – Kijów, 1991. – T. 1.
2. Istorija Ukrainskoj SSR. – Kijów, 1982. – T. 2.
3. Jakowenko, N. Kilka spostereżeń nad modyfikacijamy ukrainskoho nacjonalnoho mifu w istoriografiji // Duch i Litera. – Кijów, 1998. – № 3-4. – str. 113-124.
4. Jakowenko, N. U kolorach proletarskoji rewoluciji // Ukrainskyj humanitarnyj ohliad. vol.3. – Kijów, 2000.
5. Gmiterek, H. Młodzież Kijowszczyzny w Akademii Zamojskiej (1595-1784) // Ukrainskyj archeograficznyj szczoricznyk. – Kijów, 1999. – vol. 3/4.
6. Podhorodecki, L., Raszba N. Wojna chocimska, 1621. – Kraków, 1979. – Aneks.