Obarska: Potęga niedoboru

Nie wszyscy biorą udział w wyścigu o najwyższy budynek świata. Coraz częściej zaczyna przeważać koncepcja, że „mniej znaczy lepiej”.


Oglądając kolejne projekty wieżowców w Dubaju, warto się zastanowić, czy rzeczywiście o takich miastach marzymy. I czy ich potrzebujemy. A w międzyczasie zwrócić uwagę na kontynent południowoamerykański, który buduje przyszłość z niedoboru.

Wijąca się w poprzek azjatyckiego miasta autostrada o szerokości dwudziestu jezdni przypomina pejzaż z psychodelicznych dzieł Davida Lyncha. Wymarłe budynki wyglądają jak papierowa scenografia do wysokobudżetowego filmu. Ich elewacje ociekają złotem, ale w działających niemrawo urzędach nadal pojawiają się przerwy w dostawie wody. Na wypielęgnowanych trawnikach pól golfowych nie widać amatorów tego ekskluzywnego sportu. W przestrzeniach publicznych łatwiej połączyć się z szerokopasmowym wi-fi niż spotkać drugiego człowieka. Może nam się wydawać, że trafiliśmy do postapokaliptycznego miasta, które dotknęła zaraza. Czy jest to azjatycki odpowiednik Detroit, który umarł wraz z upadającym przemysłem i jego rozmiary dawno przestały odpowiadać zamieszkującej go liczbie mieszkańców? Nie, to nowa stolica Birmy – Naypyidaw, miasto którego budowę rozpoczęto dziesięć lat temu na zlecenie rządzącej krajem wojskowej junty. Typowy przykład niebezpiecznego mariażu władzy autorytarnej i urbanistyki. Symbol przekleństwa nadmiaru, zbudowany w jednym z najbiedniejszych regionów Azji. Skrajny przykład projektowania, którego podstawową zasadą jest rozmach i skala inwestycji nieliczącej się z niczym i z nikim.

Miast rządzonych imperatywem nadmiaru jest oczywiście więcej. Ośrodki tego typu usytuowane na pustyniach w Zjednoczonych Emiratach Arabskich i Dubaju są nawet szczytem nowoczesnych, inżynieryjnych rozwiązań i przykładem pokazującym odwieczną walkę człowieka z grawitacją (najwyższy budynek świata Burdż Chalifa, czyli Wieża Chalify liczy 828 metrów). W ich kontekście nie ma mowy o fasadowości czy infrastrukturalnych niedociągnięciach, ale ich wizualizacje przygotowane przez najdroższe pracownie architektoniczne świata niebezpiecznie przestają przypominać rzeczywistość. Pnące się coraz wyżej wieżowce wyrastają w miastach naszpikowanych elektroniką, w których każde najdrobniejsze rozwiązanie architektoniczne poprzedza przedrostek „eko” lub „smart”. Tworzą bajkę dla bogatych składającą się z irracjonalnych inwestycji. W jej cieniu pozostają ci, którzy je budują – tysiące zatrudnionych na czarno nielegalnych imigrantów, w większości pakistańskich, pracujących w niewolniczych warunkach. Pracownicy ci nie mają dostępu do imponujących inwestycji, które powstają z myślą o rodzimych posiadaczach profitów z ropy naftowej i tysiącach ekspatów, którzy przyjeżdżają na Bliski Wschód kuszeni wysokimi zarobkami. Nawet jeśli zostaną na ten grunt przeszczepione rozwiązania z państw hołdujących koncepcjom miasta zrównoważonego i społeczeństwa obywatelskiego, nadal jest to jedynie gra z konwencją.

Azjatyckie sny o potędze tego typu są realizacją wizji urbanizacji, która opiera się na ciągłym paradygmacie wzrostu rozumianym dosłownie jako inwestowanie coraz większych zasobów finansowych w powstawanie i rozwój kolejnych miast. Może to oznaczać rozbudowywanie istniejących ośrodków (np. pięcie się zabudowy w górę) lub budowanie nowych ośrodków miejskich całkowicie od podstaw. Chińskie miasta-widma, których liczba gwałtownie wzrasta od początku lat 80., to najbardziej dobitny przykład tworzenia ogromnej infrastruktury, która do dziś nie zdążyła wypełnić się mieszkańcami. Komentatorzy gwałtownej chińskiej urbanizacji przekonują, że potrzeba około dekady, żeby ośrodki te przestały przypominać wymarłe makiety i stały się sprawnie funkcjonującymi, zamieszkałymi miastami. Warto pamiętać jednak, że tak olbrzymi wysiłek infrastrukturalny związany jest nie tylko z określonymi decyzjami politycznymi i uznaniem miast przez Komunistyczną Partię Chin za główny motor rozwoju kraju (co przełożyło się też na stworzenie dziesięciu megaregionów). Nie bez znaczenia jest też fakt, że tworzenie kolejnych miast oznacza ogromne zapotrzebowanie na siłę roboczą i profity dla branży budowlanej. Zapisy prawne uniemożliwiają deweloperom pozostawienie ziemi odłogiem, dlatego na pniu powstają gigantyczne ośrodki miejskie – osiedla i centra handlowe, które póki co zasiedlane są przez nielicznych mieszkańców. Nowe miasta to maszynka do zarabiania pieniędzy i tworzenia wielkich fortun oligarchów oraz lokalnych polityków. Szanse na wzbogacenie się na nich przekładają się na lojalność wobec władzy. Optymiści podkreślają, że analizując przyrost chińskiej populacji, nie trzeba obawiać się, że miasta-widma podzielą los opustoszałych ośrodków poprzemysłowych Stanów Zjednoczonych czy straszących pustką osiedli usytuowanych na południowym wybrzeżu Hiszpanii i Portugalii, które powstały na skutek bańki spekulacyjnej na rynku nieruchomości. Krytycy tego typu realizacji zwracają jednak uwagę na bestialskie niszczenie środowiska naturalnego i powielanie złych wzorów urbanistycznych w gigantycznej skali, a także na ogromne uzależnienie chińskiej gospodarki od sektora budowlanego i przeszacowanie inwestycji. Skutki pęknięcia chińskiej bańki nieruchomości byłyby czymś katastrofalnym dla całego regionu.

Tekst pochodzi z 10. numeru Magazynu Miasta: Radykalizm miejski, który od dziś jest dostępny na stronie naszej księgarniMM_10_672px

Wiatr zmian
Tak wygląda jedna strona medalu. Urbanizacja nadmiaru, ogromne środki finansowe, megalomania – czasami wynikająca z nieograniczonej zasobności portfela, czasami z autorytarnej chęci pozostawienia po sobie widocznego śladu albo próby radzenia sobie z zastraszającym wzrostem populacji. Nie jest to jednak jedyna droga rozwoju. Nie wszyscy biorą udział w wyścigu o najwyższy budynek świata. Coraz częściej, również w krajach, które mogą finansowo pozwolić sobie na wielkie inwestycje (np. w bogatych krajach europejskich czy wielkich miastach USA), zaczyna przeważać koncepcja, że „mniej znaczy lepiej”. Ostrożność w wydawaniu pieniędzy i przesunięcie w myśleniu o skali działań jest oczywiście pochodną ostatniego kryzysu finansowego, uszczuplenia miejskich budżetów i większej dyscypliny finansowej. Wiąże się jednak również z przewartościowaniem miejskich priorytetów. Przekonaniem, że ograniczone możliwości finansowe i niedobór różnorodnych zasobów inspirują i pozwalają stworzyć mądrzejsze i skuteczniej odpowiadające na potrzeby lokalnych społeczności rozwiązania.

W koncepcji tej wielkie inwestycje ustępują miejsca działaniom na skalę lokalną, interwencjom architektonicznym i urbanistycznym nakierowanym na określoną społeczność, a nie potencjalną i wyimaginowaną przyszłą grupę mieszkańców. Drogie pilotaże zastępowane są tańszym, szybkim prototypowaniem, które polega na testowaniu niskobudżetowych, czasowych rozwiązań. Dopiero w momencie, kiedy można ocenić ich wpływ, inwestuje się w trwałą, droższą infrastrukturę [O protytypowaniu piszemy też w tekście „Janette Sadik-Khan” w dziale Radykaliści 10 numeru Magazynu Miasta]. Podejście to znane jest m.in. z koncepcji service designu, czyli sposobu projektowania usług polegającego na procesie opartym na potrzebach klienta i tworzonym we współpracy z nim. W modelu tym wielokrotnie przedstawia się klientom prototypy rozwiązań, szybko je sprawdza, poprawia i tworzy kolejne, aż zostaną osiągnięte odpowiednie formy docelowych produktów czy usług. Taki model pracy polegający na wykonywaniu małych kroków i częstym konsultowaniu rezultatów jest też regularnie wykorzystywany w projektach informatycznych, które są zazwyczaj bardzo kosztowne, a ich rozwojowo-badawczy charakter utrudnia stworzenie pełnego, pewnego kosztorysu przed rozpoczęciem pracy. Tzw. zwinne metodyki zarządzania zakładają więc pracę etapową i dają możliwość modyfikacji poszczególnych faz, choć wymagają również ścisłej współpracy wszystkich zainteresowanych, jej wysokiej kultury i umiejętności dochodzenia do kompromisów. Nie bazują w końcu na klasycznej relacji polegającej na zamówieniu produktu określonego już na wstępie od A do Z.

Przełożenie podobnych zasad do projektowania miejskiego nie jest wynalazkiem ostatniej dekady, choć w ostatnich latach wyraźniej widać przesunięcie akcentów w tym kierunku, chociażby w polityce takich miast jak np. Kopenhaga czy Nowy Jork. Przyjęcie perspektywy, w której wartością jest praca z niedoborami, zakłada również bardzo istotny etap mapowania zasobów, którymi się dysponuje i które można wtórnie wykorzystać, nadając im nową funkcję. Nieruchomości miejskie, pustostany, inwestycje opuszczone na skutek kryzysu i inne, często niezauważalne, a cenne zasoby otrzymują drugą szansę. Stają się np. mieszkaniami socjalnymi i miejscami wsparcia lokalnej społeczności akademickiej (Barcelona) czy centrami kultury (Budapeszt) [czytaj „Z drugiej ręki. Miejski second hand” w 10 numerze Magazynu Miasta].  Można oczywiście twierdzić, że bogate miasta mogą pozwolić sobie na zmianę paradygmatu rozwoju, bo zapewniły już swoim mieszkańcom wysoki, podstawowy poziom życia, a do tego zazwyczaj nie muszą rozwiązywać problemu przeludnienia (populacja Londynu, choć olbrzymia, bo sięgająca już 8,6 mln ludzi, odpowiada liczbie mieszkańców tego miasta tuż przed II wojną światową). Można też podkreślać, że to rodzaj kaprysu, na który mogą pozwolić sobie ci bogatsi, bo kto zabroni bogatemu pobawić się przez chwilę w biedaka?

Druga część tekstu znajduje się tutaj

Martyna Obarska – kulturoznawczyni, zastępczyni redaktorki naczelnej Magazynu  Miasta. Działa w Laboratorium EE – firmie technologicznej realizującej projekty społeczne

Skomentuj lub udostępnij
Loading Facebook Comments ...

Skomentuj

Res Publica Nowa