Nihil novi
Były czasy, że szlachta potrafiła dbać o swoje interesy i przeforsowała ustanowienie zasady nic o nas bez nas. Kilka wieków później, w demokratycznej, ale już nie szlacheckiej Polsce z punktu widzenia mieszkańca działa raczej reguła […]
Były czasy, że szlachta potrafiła dbać o swoje interesy i przeforsowała ustanowienie zasady nic o nas bez nas. Kilka wieków później, w demokratycznej, ale już nie szlacheckiej Polsce z punktu widzenia mieszkańca działa raczej reguła wszystko o nas, ale bez nas. Obywatel nie wychyla się przed szereg, nie uczestniczy czynnie w życiu lokalnym, nie obserwuje władzy, nie postuluje zmiany, bo – jak wzdycha głęboko po przyjściu do domu – i tak nie ma na nic wpływu. Obywatel ma święte prawo do tego typu odczuć i chociaż nie zawsze są one zasadne, to wcale nie ma wielu bodźców, dzięki którym mógłby on zmienić zdanie. Tym razem za grzech zaniedbania dostanie się nie urzędom i instytucjom, ale organizacjom pozarządowym.
Przydałoby się trochę skruchy i żalu za te grzechy. Do tak cierpkiej refleksji skłoniła mnie publikacja raportu z badania Fundacji Obserwatorium Warszawa lokalna, które było przeprowadzane od 1 lipca do 15 grudnia w Warszawie. Konstruktywną krytykę raportu wyraziła już na łamach „Krytyki politycznej” Joanna Erbel, z którą mogę się tylko zgodzić. Raport, który miał pokazywać stan lokalnych polityk kulturalnych, został stworzony na podstawie przeprowadzonych wywiadów z przedstawicielami urzędów dzielnicowych oraz organizacji pozarządowych czy też analizy działań finansowych oraz promocyjnych. Oczywiście spełnia on swoje zadanie, a jego autorzy napisali bardzo ciekawe rekomendacje dotyczące zmian, które powinny nastąpić na lokalnym poziomie, ponieważ w ogólnym rozrachunku lokalne polityki kulturalne nie wypadają najlepiej. Jednym z wniosków jest potrzeba zwiększenia liczby lokalnych inicjatyw, chociażby ze względu na uczestnictwo Warszawy w konkursie o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury. Pojawia się w raporcie także wiele pomysłów na to, jak wzmocnić współpracę między trzecim sektorem a urzędami, aby w rezultacie organizowane imprezy były lepiej monitorowane, a także promowały dzielnicę.
Te rekomendacje przypominają trochę księgę życzeń. Mam ogromną obawę, że to badanie zostanie potraktowane jako ciekawostka, że nie będzie miało wpływu na planowanie działań w dzielnicach i zmianę podejścia do lokalnej kultury. Przede wszystkim nie tworzymy dyskusji na temat wyników raportu; zainteresowani zawsze mogą opublikować swoje przemyślenia na łamach jakiegoś pisma, a w wymienionych organizacjach czy urzędach kilka poruszonych wynikami osób może o nich podyskutować, ale na razie nie zauważyłam, żeby stworzona została okazja do porozmawiania z autorami raportu, którzy mogliby urzędnikom oraz organizacjom przedstawić swoją wizję zmian w warszawskiej kulturze. Dlatego mam wrażenie, że jest to kolejne badanie dla badania, które podkreśla braki warszawskiej przestrzeni publicznej i nie będzie przez nikogo wykorzystane.
Jeden istotny szczegół
Z drugiej strony badanie to nie może być wykorzystane do stworzenia lokalnej polityki i wprowadzenia zmiany. Autorzy proponują diagnozę NGO-sów, pytają ich przedstawicieli o miejsca, w których mieszkańcy spędzają wolny czas, o przestrzenie dla nich ważne i symboliczne, wreszcie, na podstawie swoich obserwacji oceniają osiem lokalnych imprez, z których wszystkie wypadają w miarę dobrze. Nikt nie próbuje spojrzeć z punktu widzenia mieszkańca. Przedstawiciele organizacji pozarządowych stają się rzecznikami mieszkańców i odgadują ich ulubione miejsca. Potrzebujemy więc ponad sześćdziesiąt stron badania, żeby dowiedzieć się od reprezentantów lokalnych NGO-sów, że mieszkańcy różnych dzielnic chodzą do parków, kin lub centrów handlowych, a wydarzenie plenerowe uważa się za udane, jeżeli jest dobrze wypromowane i kilku mieszkańców powie, że się dobrze bawiło.
Oczywiście, jeżeli mieszkam na brzydkim podwórku i któregoś czerwcowego dnia ktoś je zamieni w kolorowy świat Afryki albo zorganizuje na nim tańce, będzie mi się podobało. Możliwe, że byłoby to jedyne w ciągu roku wydarzenie kulturalne, w którym wezmę udział, więc czekam na nie z utęsknieniem niczym na kulturalną jałmużnę, którą przygotowała dla mnie artystyczna organizacja we współpracy z urzędem. Niestety, mogę okazać się także mieszkańcem niewdzięcznym. Jak czytam na trzydziestej piątej stronie raportu, przy ocenie jednej z plenerowych imprez: niewątpliwie ważnym elementem było ożywienie podwórek, co miało też na celu włączenie mieszkańców w uczestnictwo w wydarzeniu (niestety, niektórzy mieszkańcy byli wyraźnie niezadowoleni z „wtargnięcia obcych” na ich teren). Nie ma remedium na mieszkańców trudnych, ale można by było pokusić się o refleksję, czemu uważają oni artystów i performerów na swoim podwórku za intruzów. Bardzo często wynika to z prostego faktu, że organizatorzy w ogóle nie przewidzieli takiej możliwości, aby zapytać ludzi czego by chcieli, lub też zaangażować ich do współpracy już na poziomie przygotowań, a nie tylko samego artystycznego pokazu. Imperatyw dobrej zabawy i wdzięczności za świetnie zorganizowaną imprezę nie przemawia do każdego i często przegrywa z poczuciem inwazji obcych osób na dobrze znany i oswojony teren.
Tak samo zrobili twórcy badania. Zapomnieli zapytać mieszkańców o zdanie. A bez niego nie mogą przeprowadzić kompletnej diagnozy stanu życia kulturalnego w dzielnicy. Nie można ocenić kulturalnej propozycji, jeżeli nie wiemy, czy odpowiada ona na potrzeby mieszkańców i czy ogromne sumy pieniędzy są wydawane tylko na jednorazowe wydarzenie, z którego nic później nie wynika: ani nie zaszła integracja, ani nawet cień lokalnej aktywizacji. Raport z badania jest więc bardzo powierzchowny i bazuje na ogólnikach oraz na rzeczywistości przedstawianej przez jedną grupę, czyli działaczy pozarządówki. Dlatego też w poważnym raporcie mamy truizmy takie jak stwierdzenie, że mieszkańcy Woli wolny czas spędzają na Chłodnej 25. Oczywiście, mnóstwo ludzi spędza czas w tej pełnej życia klubokawiarni, ale są też inne miejsca, w których można znaleźć mieszkańców Woli. Czy działacze pozarządowi tego nie wiedzą? Znają tylko świat ludzi podobnych do siebie? Mimo wszystko, niepełny wynik badania nie jest winą badanych, lecz osób, które metodologicznie to badanie zaprojektowały.
Czy są tu jacyś mieszkańcy?
W zeszłym roku odbywały się różne przedsięwzięcia służące diagnozowaniu przestrzeni. Mądre głowy, a przypadkowo także ja, dyskutowały o kreatywnych sektorach różnych dzielnic, o przestrzeni publicznej, o narracji miasta i jeszcze o kilku innych romantycznie brzmiących aspektach życia w mieście. Za każdym razem było tak samo: nasze dyskusje nie doprowadziły do żadnej zmiany, a obowiązkową diagnozę zasobów i potrzeb mieszkańców zastępowały piękne, dizajnerskie mapy, na których zaznaczaliśmy ważne według nas miejsca (bardzo ciekawym doświadczeniem jest np. zaznaczanie ważnych miejsc na Pradze Południe, gdy jest się mieszkanką Ochoty).
Dlatego, bez przeprowadzania specjalnych badań, chciałabym zaproponować jedną swoją rekomendację, mój osobisty truizm, który mogę bezkarnie wygłosić. Drodzy badacze, animatorzy, urzędnicy, organizatorzy, ludzie kultury i inni ludzie dobrej woli, zejdźmy na ziemię i otwórzmy się na mieszkańców. Zróbmy porządną lokalną diagnozę i dopiero na niej budujmy strategię działania. I aktywizujmy ludzi, bo jeżeli nie zachęcimy mieszkańców do podejmowania oddolnych inicjatyw, to życie kulturalne dzielnic będzie zależało tylko od tego, czy są na nie środki finansowe. A pieniędzy na kulturę przeznacza się coraz mniej. Gdy ich zabraknie, nie będzie działo się nic.