Nieobecność mężczyzn

Dziewica spuszcza oczy i nic dziwnego, że nic nie widzi – trudno też mieć o to do niej żal. Jednak jeśli wzrok odwraca pisarka prozy lesbijskiej, Ewa Schilling, to wzbudza tym co najmniej zniechęcenie. Promowanie […]


Dziewica spuszcza oczy i nic dziwnego, że nic nie widzi – trudno też mieć o to do niej żal. Jednak jeśli wzrok odwraca pisarka prozy lesbijskiej, Ewa Schilling, to wzbudza tym co najmniej zniechęcenie. Promowanie Codzienności – zbioru jej najnowszych opowiadań – jako chleba powszedniego lesbijek w Polsce to absurd. Codzienność to w najlepszym razie jego karykatura.

Bajki o lesbijskiej miłości

Opowiadania Ewy Schilling oparte są na różnych pomysłach kompozycyjnych. Niektóre z nich jak Alina przypominają naiwną bajkę – bohaterka samotnie spędzająca czas w domu, niewygrzebująca co prawda soczewicy z popiołu, lecz beznamiętnie wpatrująca się w okno niczym opuszczony kot oczekujący na właściciela, który przygarnie, przytuli. Nagle puff! zjawiła się księżniczka – wyrozumiała, wrażliwa – zabrała ją na spotkanie ze znajomymi, a potem do siebie, gdzie „leżały stosy książek i płyt”. Brakuje tylko, żeby czytała jeszcze Virginii Woolf w oryginale.

Inny sposób zorganizowania fabuły to przedstawienie kryzysu tradycyjnej rodziny, który to upadek powoli ujawnia się w kolejnych zdarzeniach i wypowiedziach. I dopóki Ewa Schilling trzyma się utartych schematów feminizmu trzeciej fali, dopóty czytelnik nieźle się bawi. Dzieje się tak choćby w opowiadaniu Bożena, gdzie wszystko jest „na wierzchu” – podział ról w małżeństwie sygnalizowany gestami, zachowaniami, widoczny w języku. Jednak codzienność tradycyjnej (domyślnie heteronormatywnej) rodziny kreowana już twórczo przez autorkę to stek bzdur rodem z brukowca poziomu „Faktu”, gdzie czymś „codziennym” jest przekazywana w linii męskiej z pokolenia na pokolenie pedofilia, jak w opowiadaniu Małgorzata – kolejno dziadek, ojciec i syn gwałcą swoje dzieci czy wnuczków. Gdyby najbardziej znana w Polsce lesbijska prozaiczka zajrzała choćby do Emancypantek tak konserwatywnego Bolesława Prusa, mogłaby podpatrzeć kilka sposobów przedstawienia rozpadu rodziny bez sięgania do obrażających inteligencję czytelnika nieprawdopodobnych zbiegów okoliczności.

Wyzwolone znaczy słabe

Najbardziej interesujące jest jednak, jak autorka przedstawia pozytywne wzorce czy przynajmniej przykłady owej codzienności lesbijek, które nie walczą już z ciemnotą polskich rodzin, zacofaniem społeczeństwa i już dawno zdecydowały się na coming out i niezależność. Gest burzenia tablic wartości wykonać można przekonująco raz, ale z chaosu trzeba w końcu porodzić tańczącą gwiazdę.

I tu ujawnia się najboleśniejsza słabość Ewy Schilling – lesbijki najpiękniej prezentują się jako kobiety znękane, uciśnione, pozbawione głosu, uzależnione od paskudnej rodziny etc. Te „samodzielne” zadziwiają nieporadnością – nie stać ich na nic więcej niż praca na poczcie (Monika) albo też nie potrafią powiedzieć znajomym, że są szczęśliwe z kobietą (Agata). Ich związki nie różnią się też za bardzo od heteroseksualnych, poza tym oczywiście, że są dużo szczęśliwsze. Absolutna wierność partnerce, wspólne spędzanie czasu pieczętowane seksem – w zasadzie wszystkie praktyki przeniesiono z wzorca heteronormatywnego, tylko rodzaj i imiona zostały zmienione.

Seks i mężczyźni

Wart pochwały jest jednak sposób przedstawiania seksu lesbijskiego. Ewa Schilling nie posługuje się terminologią medyczną, jak Michał Zygmunt w swojej ostatniej, dosyć słabej książce, Lata walk ulicznych, ale decyduje się na proste opisy za pomocą języka codziennego z wykorzystaniem wrażeń wielu zmysłów, co w przypadku seksu oralnego jest niezwykle trafne. Tylko że znowu lesbijki są jakieś spłoszone – jakby bliskie zaleceniom Kościoła katolickiego, że celem seksu nie jest przyjemność – przypominają raczej grzecznie liżące się kotki, a nie wyuzdane rusałki.

Zastanawiająca jest programowa nieobecność mężczyzn – nie jako egzemplarzy gatunku ludzkiego w ogóle, ale mężczyzn jako niepozbawionych wartości jednostek. Sądzę, że ten znaczący i zauważalny brak, owa zależność przez negację, sprawia, że Codzienność ostatecznie zawodzi, ponieważ sama struktura opowiadań staje się kaleka. Mężczyzna w prozie Ewy Schillling to nieznaczące tło, heteryk pozbawiony głębszych myśli czy uczuć albo zwykłe brutalne zwierzę. Nieskrywana mizoandria zadziwia czytelniczki i czytelników, ale też kompromituje autorkę…

Teoria i rzeczywistość

Język, jakiego używa Ewa Schilling, z założenia codzienny, również nie zachwyca. Zdarzają się kulawe metafory – podniecenie rzuca kimś „jak kawałkiem drewna na wodzie” (?), a zastosowana trzecioosobowa narracja często gubi się, a z nią czytelnik i trzeba kilkakrotnie czytać dialog, żeby dopasować wypowiedzi do postaci.

Ewa Schilling z pewnością „książkowo” opanowała teoretyczne podstawy feminizmu, wie skąd i co czerpać, jednak jako pisarka jest po prostu słaba. Nie potrafi przetrawić polskich warunków i ukazać ich w postaci literatury – a już za dużo ludzi pisze u nas tylko po to, by pisać. Strategia osłaniania się wyjątkowością tematyki i zarzucania niezrozumienia Codzienności przez szowinistyczną, męską krytykę zapewne się pojawi, lecz wartości książki w niczym nie zmieni. Gdyby literatura lesbijska była u nas choć trochę bardziej rozwinięta, opowiadania Schilling powinny utknąć na wieczne zapomnienie w przepastnych szufladach wydawnictw. Niestety tak się nie stało, a na rozbłysk geniuszu pozostaje nam jeszcze zaczekać.

Źródło: http://literatki.com/?p=1647

Ewa Schilling, Codzienność, Korporacja Ha!art, Kraków 2010.

Śródtytuły pochodzą od redakcji Res Publiki Nowej.

Skomentuj lub udostępnij
Loading Facebook Comments ...

Skomentuj

Res Publica Nowa