Nie wszystko na sprzedaż

Na marginesie książki Kapuściński non-fiction Pewnym ludziom zależy na tym, by o nich mówiono. Nieważne – dobrze czy źle, ważne, aby być stale obecnym na ustach innych. Częstokroć zrobienie czegoś kontrowersyjnego, moralnie dwuznacznego, skandalizującego jest […]



Na marginesie książki Kapuściński non-fiction

Pewnym ludziom zależy na tym, by o nich mówiono. Nieważne – dobrze czy źle, ważne, aby być stale obecnym na ustach innych. Częstokroć zrobienie czegoś kontrowersyjnego, moralnie dwuznacznego, skandalizującego jest najlepszym sposobem, by znów pojawić się na stronach gazet, magazynów lub ekranach telewizorów. A wszystko to przekłada się nierzadko na korzyść materialną, jaką z popularności można czerpać. Są jednak ludzie, dla których nie pieniądze i obecność w mediach są najważniejszą wartością, a uczciwość, ofiarna praca i życie prywatne. Wierzę, że Ryszard Kapuściński był taką osobą.

Ryszarda Kapuścińskiego poznałem osobiście i miałem okazję z nim kilkakrotnie rozmawiać podczas cyklu wykładów wygłaszanych w wiedeńskim Instytucie Nauk o Człowieku. Uderzyła mnie jego otwartość, wyważenie i głębia przemyśleń. Do dziś powtarzam studentom słowa, które podczas naszej rozmowy wypowiedział: „gdy matka traci dziecko, to cierpi i płacze zawsze tak samo, bez względu na to, gdzie to się wydarzyło“. Słowa te przypominam, gdy dyskutuję ze studentami kwestię możliwości mówienia o uniwersalnych prawdach. Był to jeden z tematów mojej rozmowy z Ryszardem Kapuścińskim. Zastanawialiśmy się nad pytaniem, czy wszystko jest uwarunkowane kulturowo i czy można powiedzieć, że zawsze tak było. Jeżeli bowiem wszystko zależy od tymczasowego kontekstu historycznego, to nie możemy sprzeciwić się temu, jak w innych kulturach się żyje, jak w ich obrębie się postępuje, ponieważ są one jedynie ucieleśnieniem praktyk innych niż nasze. Nie mamy wtedy możliwości przeciwstawienia się im i odwołania do czegoś ponadhistorycznego, co stanowi prawdę o nas, lub do jakichś uniwersalnych standardów etycznych. Rozstrzygniecie tego problemu jest kluczowe dla wspomnianego zagadnienia, lecz ma ono znaczenie nie tylko na tym polu – gdy stykamy się z innymi kulturami – ale i wewnątrz naszej własnej kultury. Waga problemu bierze się stąd, że nasza kultura w sposób nieunikniony zmienia się w czasie, może zatem na różnych etapach rządzić się innymi prawami i zasadami, jak to już wielokrotnie miało miejsce w przeszłości. Jeśli uznamy, że jest to po prostu wynik wypierania starych praktyk postępowania przez nowe, znów nie możemy odwołać się do czegoś podstawowego, do jakichś powszechnych standardów i nie mamy możliwości bronienia danych praktyk. Stare zasady często wypierane są przez źle wykorzystywane procedury demokratyczne, ponieważ liczne decyzje nie są podejmowane w oparciu o wiedzę i doświadczenie, lecz jedynie przy uwzględnieniu tego, kto ma liczebną przewagę. O tym, jak jest, lub jak mogłoby być, decyduje ilość podniesionych rąk, a nie to, jak rzeczy mają się naprawdę. Owe stare zasady wypierane są coraz częściej przez nowe, a szczególnie przez jedną: wszystko na sprzedaż.

Niestety, im więcej czasu upływa, tym nowa zasada „wszystko na sprzedaż“ w sposób coraz bardziej istotny zaczyna regulować nasze życie. Nie raz dochodziły nas słuchy o opublikowanych wspomnieniach służących lub szoferów, którzy opisywali szczegóły z prywatnego życia tych, dla których pracowali. Co więcej, poetyka tych opisów często oburzała nie tylko opisywanych, ale i czytających. Mimo że wiele osób czuło się tym zjawiskiem zniesmaczonych, zawsze można było jednak powiedzieć, że są to jedynie wspomnienia „służących i szoferów“, którzy coś usłyszeli lub coś zobaczyli, a reszta to ich własna, subiektywna interpretacja. Źle się jednak dzieje, gdy to praca historyczna, pisarska lub dziennikarska nie spełnia standardów rzetelności, gdy – z pretensjami do prawdziwości – opisywani są ludzie i zdarzenia, ale tym, co kieruje autorem, jest chęć bycia kontrowersyjnym, poczytnym i często chęć osiągnięcia sukcesu finansowego. By do tego dojść, trzeba zachęcić czytelnika, a skutecznie czyni się to poprzez opisywanie szczegółów z życia prywatnego, które, jak wszystko inne, podlegają interpretacji. Interpretację najbardziej właściwą można by wysnuwać, jednak tylko wtedy, gdy w pełni zna się kontekst zaistnienia danych wydarzeń z życia prywatnego. Na takie przedstawienie całości kontekstu niewielu się decyduje, zostawiając pole do domysłów i dając możliwość błędnego wyciągania wniosków, a w najgorszym wypadku wręcz samemu wyciągając błędne wnioski.

I w tym miejscu warto odnieść się do książki Domosławskiego Kapuściński non-fiction. Z pewnością miała to być – zgodnie z zamiarem autora – książka poczytna i kontrowersyjna. Nie twierdzę, że i w tym przypadku, jak w przypadku innych poczytnych biografii, autorowi przyświecała myśl o odniesieniu sukcesu finansowego. Być może Domosławskiemu piszącemu o kobietach Kapuścińskiego i plotkach dotyczących ciąż, których miał być sprawcą, nie towarzyszyła chęć zysku – być może. Jeżeli jednak towarzyszyło mu źle rozumiane poczucie dziejowej misji, że „to ja teraz odkryję, jak było naprawdę“, że ze skrawków pamięci i zasłyszanych plotek odtworzy faktyczny bieg zdarzeń, to jest to równie zgubna i szkodliwa motywacja, jak chęć zysku. Takie, źle pojęte, poczucie misji, a po jej wykonaniu zdobycie społecznego uznania, może przysłonić naszą zdolność do krytycznego myślenia i dostrzegania, z jakimi konsekwencjami wiążą się nasze działania. Może przysłonić nam drugiego człowieka i jego prawo do prywatności.

Książka Domosławskiego jest przykładem na to, że „mleko się znów rozlało“, że znów nie uszanowano prawa do prywatności. Jaka płynie dla nas z tego – i z innych tego typu publikacji – lekcja na przyszłość? Co począć, gdy ludzie znani i cenieni – lub ich rodziny – nie chcą się dzielić swym prywatnym życiem? Pomimo wykształcenia piszących biografie czy opracowania historyczne (choć niektóre publikacje za takowe uznawane są tylko przez samych autorów i politycznych populistów), autorom brakuje zrozumienia dla podstawowej kwestii – prawa do prywatności. Otóż służba publiczna, w jakiejkolwiek formie wykonywana, czy też obecność w przestrzeni publicznej, nie powinny być przyczynkiem do tego, by życie prywatne stać się miało publicznym. Odbierając sferę prywatną tym, którzy w sferze publicznej występują, odbieramy im prawo do bycia takimi samymi jak my, którzy popełniamy błędy, próbujemy je zrozumieć i naprawić, którzy mamy słabości lub kochamy i miłość tę traktujemy jako coś szczególnego, coś własnego, co nie jest na pokaz, co jest intymne, co stanowi o wewnętrznym świecie, do którego wpuszczani są tylko nieliczni. Odebrać komukolwiek ten świat, to okraść go z własnego życia, które dla niektórych osób jest cenniejsze niż rozgłos, bo wiedzą, że w życiu są rzeczy ważniejsze niż sława i pieniądze.

Prawo do prywatności i dobre imię coraz częściej są traktowane z dużą swobodą, a nawet łamane. W licznych uzasadnieniach słyszymy, że wszystko to w imię prawa do informacji – niestety najczęściej źle rozumianego. Oczywiście prawo do informacji jest ważne, lecz ważne jest także prawo do prywatności i niezbędnym jest umieć roztrzygnąć za każdym razem, które jest ważniejsze. Nie raz problem ten był rozważany, często na naszych oczach, jak choćby wtedy, gdy profesor filozofii i prawa na Uniwersytecie w Nowym Jorku, Thomas Nagel, bronił prawa do prywatności prezydenta Stanów Zjednoczonych Billa Clintona w 1999 roku. Był to gorący okres – przeciwko prezydentowi wszczęto procedurę impeachmentu za składanie fałszywych zenań i blokowanie działań wymiaru sprawiedliwości w sprawie jego romansu z Monicą Lewinsky. Nagel w tym konkretnym przypadku bronił prawa do prywatności Prezydenta Stanów Zjednoczonych twierdząc, że jest on nie tylko osobą publiczną, ale i prywatną. Podkreślał, że takich osób nie powinno się pozbawiać możliwości popełniania błędów w swym prywatnym życiu wtedy, gdy nie rzutuje to na wykonywaną pracę lub sprawowaną funkcję. Stanowisko to spotkało się z głosami krytyki, zwłaszcza ze strony komentatora politycznego Michaela Kinsleya. Oponent Nagela twierdził, że należy ujawniać fakty z życia prywatnego osób publicznych, jeśli fakty te zaprzeczają temu, co oni sami o swym życiu mówią. W takiej bowiem sytuacji wskazujemy, że kłamali. Jeżeli się zaś posunęli do kłamstwa w tego typu kwestiach, pojawia sie podejrzenie, że w innych sprawach również mogą kłamać. Kinsley dodawał, że w demokratycznym społeczeństwie nie nam jest decydować, jakie informacje będą społeczeństwu przekazywane, biorąc pod uwagę ich społeczną przydatność. To słuchacze i czytelnicy powinni dokonać osądu podanych informacji; uniemożliwienie im tego Kinsley uważał wręcz za niedemokratyczne. Czy ta wmiana zdań czegoś nas nauczyła? Otóż z pewnością chcielibyśmy, aby osoby nas reprezentujące i pokazywane nam jako wzór w dziedzinie polityki, nauki lub literatury były takimi samymi wyjątkowymi i godnymi naśladowania osobami w innych sferach, czy to w sferze rodzinnej, partnerskiej czy przyjacielskiej. Jednakże to, czy ktoś jest dobrym mężem, ojcem czy przyjacielem, nie musi wpływać na to, jakim jest politykiem, naukowcem czy pisarzem, a jeżeli nie wpływa, to ci, którzy o potencjalnych problemach wiedzą, nie powinni próbować ugrywać na nich czegoś dla siebie, nie powinni upubliczniać ich i donosić, licząc na nagrodę w jakiejkolwiek postaci, lecz wyciągnąć pomocną dłoń – jeżeli to jeszcze jest możliwe.

W przypadku Clintona problemem było to, że pytany o stosunki seksualne z Monicą Lewinsky skłamał, co też faktycznie mogło mówić społeczeństwu o tym, jakim jest on naprawdę człowiekiem i politykiem. Wniosek można było wyciągnąć następujący: jeżeli skłamał w tym przypadku, to może kłamał i w innych kwestiach, więc wierzyć mu nie można. W życiu nie jest to takie proste. Uznajmy jednak, że Kinsley miał po części rację, że jeżeli ktoś skłamał, to może to zrobić znowu, choć można dodać, że to, iż ktoś skłamał, wstydząc się swego romansu, nie znaczy, że skłamie w sprawie deficytu budżetowego. Nie można się jednak z nim zgodzić co do tego, że nieprzekazywanie jakichś wykrytych informacji jest niedemokratyczne. Z pewnością nie jest to niedemokratyczne, jeżeli dana informacja to jedynie plotką, że ktoś jakiś romans miał lub dziecko było w drodze, bo demokatyczna przestrzeń publiczna nie została ustanowiona po to, by ją zaśmiecać. Warto jednak dodać, że nie jest również niedemokatyczne, jeżeli nie przekaże się informacji prawdziwej, bo prawo innych ludzi do bycia poinformowanymi jest tylko jednym z wielu i trzeba na nie patrzeć w kontekście innych praw, takich jak prawo do dobrego imienia czy do prywatności.

Odniesienie się do sprawy Clintona w tym miejscu nie ma służyć temu, by doszukiwać się jakiś podobieństw między nim a Ryszardem Kapuścińskim, a jedynie by przypomnieć wymianę zdań między czołowymi intelektualistami amerykańskimi w sprawie ochrony prawa do prywatności. Użyte przez nich argumenty padają również dziś w kontekście poruszania przez Domosławskiego spraw z życia prywatnego Kapuścińskiego. I dziś ponownie poszukujemy odpowiedzi, gdzie leży cienka granica między prawem do prywatności a prawem do informacji, gdzie leży granica między wolnością słowa a ochroną dobrego imienia. Czyniąc to, warto dodatkowo przypomnieć sobie słowa Johna Stuarta Milla, który zwracał uwagę to, że wolność, a w tym i wolność słowa, jest dla ludzi „przeciętnie rozsądnych“. Ów warunek bycia przeciętnie rozsądnym, racjonalnym, umiejącym podjąć rozumną decyzję, był według niego kluczowy. Ważnym jest także, by wiedzieć, w jakim kontekście się mówi, do kogo, w jaki sposób, czy zostanie się właściwie zrozumianym, jakie będą konsekwencje danej wypowiedzi i czy osiągnie się zamierzony rezultat – dotrze do prawdy. Wydaje się, że w naszej współczesnej przestrzeni komunikacyjnej tego rozsądku brakuje coraz bardziej. Brakuje też tego, na co Mill zwracał szczególną uwagę – by brać pod uwagę drugiego człowieka, bo to on jako taki jest wartością. Mimo tego, że wszyscy w ten lub w inny sposób otarli się o jego słynne słowa, nadal trzeba je przypominać i na nowo tłumaczyć, że jesteśmy wolni i z wolności tej korzystać możemy w dowolny sposób, jednak nie możemy przy tym krzywdzić innych. Dziś moglibyśmy powiedzieć, że to nie poklask za „odkrycie“ czegoś wcześniej nieodkrytego i pieniądz, to nie poczucie źle rozumianej dziejowej misji odkrywania prawdy bez względu na koszty czy sprzedaż całego nakładu powinny nami kierować, lecz drugi człowiek, jego dobre imię i jego życie prywatne, w które nie chce wprowadzać osób postronnych. Można z ogromną doza prawdopodobieństwa założyć, że każdy chce mieć takie same prawo do drobnych słabości, radości i miłości jak my. Domosławski tego nie założył, gdy postanowił opisać życie intymne Kapuścińskiego, który – w przeciwieństwie do Clintona – nie był pytany, czy jakieś zdarzenie miało miejsce i nie skłamał, odpowiadając. Czy wzbogaciło to naszą wiedzę o nim? Z pewnością nie, bo trudno mówić o tym, że Domosławski przedstawił nam jedynie fakty, a te, które być może się w jego książce znajdują (któż może stwierdzić ich niezaprzeczalną prawdziwość?), wyciągnięte na światło dzienne budzą jedynie niesmak, że ktoś mógł chcieć je upublicznić.

Z chęcią znów spotkałbym się z Ryszardem Kapuścińskim i tym razem zapytał „czy wszystko może być na sprzedaż?“. I „sprzedaż“ rozumiałbym tutaj bardzo szeroko – jako działanie podejmowane w imię osiągnięcia zysku, w postaci wynagrodzenia pieniężnego lub uzyskania wyższej pozycji w społecznym odbiorze za to, że dokonano czegoś „niewykonalnego“ – nieważne, że moralnie niewłaściwego. Lecz tak jak poprzednio w naszej rozmowie Kapuściński wskazał, że jest pewien wspólny mianownik dla nas wszystkich, który nie powinien być kwestionowany tylko dlatego, że stykamy się czasami z przypadkami patologii, tak też i teraz z pewnością powiedziałby, że nie wszystko jest na sprzedaż. Dodałby, że zachłysnęliśmy się możliwościami, jakie dały nam media i korzystamy z nich często w sposób nieodpowiedzialny – powtarzał to wielokrotnie. Z pewnością powiedziałby też, że zawsze powinniśmy być świadomi tego, po co coś się robi, jakie korzyści się uzyskuje i z jakimi kosztami się to wiąże, bo jedne i drugie zawsze występują. On sam pisał, by usłyszano głos cierpiących, „innych“, tych, którzy sami nie mogli już mówić lub którzy głosu tego zostali pozbawieni. Pisał i przybliżał nas do tego, co istotne – pokazując, jak często ludzkie życie odzierane jest z prywatności, jak jednostki pozbawiane są dobrego imienia, indywidualności i wciągane wbrew ich woli w wir zdarzeń, gdy chora ambicja i chęć nieograniczonej władzy czyni życie innych piekłem nie do zniesienia.

To, że dziś często korzysta się z mediów w sposób nieodpowiedzialny – w tym i ze słowa pisanego – nie powinno stać się nową normą kulturową tak samo dobrą jak poprzednie i stosowaną tylko dlatego, że na nią przystajemy. Nie powinniśmy też uznawać, że jeśli już tak się zdarzy, znaczy to, że kolejny raz potwierdza się zasada, iż nie ma nic stałego, do czego można by się odwołać i względem czego kierować. Nie powinniśmy i w tym przypadku poddać się patologii życia publicznego i zaniechać bronienia naszego życia prywatnego. Nie powinniśmy dać się zwieść poszczególnym przypadkom, gdy na sprzedaż wystawiane są kolejne fragmenty tego, czego bronimy, i gdy na sprzedaż wystawiani są ci, których szanujemy i kochamy, bo jest coś, co chronić trzeba, mimo że czasami odzywa się w nas chora ciekawość. Chronić trzeba kolejną prawdę o człowieku, mianowicie – nie wszystko, co z nim związane, jest na sprzedaż.

Skomentuj lub udostępnij
Loading Facebook Comments ...

Skomentuj

Res Publica Nowa