Nie-reportaż z Nocy Kultury

Graficzne i tekstowe obserwacje z lubelskiej Nocy Kultury w nie-reportażu przedstawia korespondent Res Publiki Nowej. Dziwacznym zbiegiem okoliczności w moim życiu zaistniała sposobność, żeby wybrać się poza Warszawę w podróż służbową. Zadaniem było: pojechać do […]


Graficzne i tekstowe obserwacje z lubelskiej Nocy Kultury w nie-reportażu przedstawia korespondent Res Publiki Nowej.

rys. Marcel Wojdyło
rys. Marcel Wojdyło

Dziwacznym zbiegiem okoliczności w moim życiu zaistniała sposobność, żeby wybrać się poza Warszawę w podróż służbową. Zadaniem było: pojechać do Lublina w sobotę 7 marca, wziąć udział w jak największej liczbie wydarzeń kulturalnych odbywających się wtedy z okazji lublińskiej Nocy Kultury, wrócić bezpiecznie, napisać tekst. Przez „jak największą liczbę” rozumiem właściwie tylko te kilka pozycji, które pojedynczy człowiek może, bez zwariowania, zobaczyć w jeden wieczór, nawet tak długi jak ten. Możliwości było mnóstwo, a moje wybory, jak każde, były subiektywne, dlatego na miejscu czytelnika nie traktowałbym tego tekstu jako prawdziwie reporterskiego. Jeżeli znalazły się w nim moje prywatne poglądy na to, co udało mi się w Lublinie zobaczyć, to należałoby chyba traktować je z dużą dozą sceptycyzmu.

Zacząłem od rozpoznania terenu w sieci, czyli od wyszukania organizatorów w Google. Koordynatorem jest Darek Figura – z internetu wynika, że umie pokazać się od sympatycznej strony na fotografii oraz że jest prezesem Fundacji Teatrikon, zrzeszającej najbardziej zakręconych ludzi w Lublinie. Pokrzepiony jego ciepłym uśmiechem przechodzę na stronę z FAQ, gdzie dowiaduję się, że hasło Nocy Kultury to „Energie miasta”, co jednak, zapewniają organizatorzy, nie wiąże się z pozyskaniem żadnego sponsora. Mam wrażenie, że ekipa Nocy obawiała się w konsekwencji takiego wyboru hasła jakiegoś krytycznego odzewu, skoro pytanie o to znalazło się na liście najczęściej zadawanych, zupełnie jakby było w takim wielkim sponsorze coś złego. Poza tym wyciągam z FAQ informację, że zgłosić się może każdy, z osobami indywidualnymi włącznie, oraz, że z kategorii „sztuki wizualne” organizator wyłącza film, co uważam za rozsądne.

Dopiero później dostrzegam zakładkę „dla mediów”, czyli dla mnie. Tam, pełen pakiet, opisy wydarzeń i atrakcji, fotogaleria, i w końcu plan–program! Czytając plik z opisami myślę głównie o tym, że są udostępnione w formacie wordowskim, więc będę miał z czego wklejać, w razie, gdybym nie wyrobił się objętościowo przed terminem oddania tekstu. Chwilę żacham się, niezadowolony, że nie każda pozycja brzmi jak coś dla mnie, ale zaraz przypominam sobie, że pępkiem świata jeszcze nie jestem. A poza tym, że w ten sposób unikam sytuacji, w której każde z setek tysięcy dziejących się jednocześnie wydarzeń mnie interesuje, a więc unikam sytuacji całkiem dramatycznej.

Analizuję plan, sporządzam własny. Załatwione. Parę dni później jestem na miejscu.

Pierwsze kroki w Lublinie skierowałem co prawda do H&Mu i McDonalda, bo nic nie zjadłem i zapomniałem zabrać bluzę, ale zaraz potem odwiedziłem Centrum Kultury w Lublinie. Przed wejściem dzieciaki w różnym wieku popisywały się swoimi skateboardingowymi umiejętnościami. Potraktowałem to jako zapowiedź przyjemnej nocy. W środku można było zobaczyć instalację site-specific Kamila Stańczaka zatytułowaną „Organika”, białe narośla przypominające mięsiste piłki do rugby przyssane do ścian jak grzyby, rozproszone po niewielkiej sali zaaranżowanej jak jaskinia z szarych, generowanych komputerowo brył. Według opisu na stronie Centrum Kultury wystawa balansuje między tym, co sztuczne a tym, co naturalne. Rzeczywiście, wykonane przez Stańczaka eksponaty przypominają coś, co można byłoby znaleźć w przyrodzie. Z drugiej strony przez kontekst, czyli fakt, że znajdują się w galerii sztuki, są w nie pozostawiający miejsca na wątpliwości sposób, co tu dużo mówić, sztuczne. Przedmioty te faktycznie, zgodnie ze stroną CK, okazują się nie być tym, czym się wydają, ale dzieje się to natychmiast po wejściu na wystawę. Istnieją odświeżacze powietrza produkowane na kształt obłych kamieni – one też, z daleka, mogą odbiorcę zmylić, a jednak kiedy widzę je na półce w sklepie, to nie wątpię nawet przez chwilę, czym są.

Potem wpadam na „Wirtualny Świat ze snu Alicji”, atrakcję dla dzieci w wieku, na oko, od trzech do ośmiu lat. Pusta, prawie kwadratowa, pomalowana na biało sala, typowa dla galerii, a w niej rzutnik zawieszony pod sufitem i dwa manekiny w kostiumach nawiązujących do krainy czarów. Na podłogę rzucono projekcję, po której można było spacerować, a każdy krok wywoływał na podłodzę reakcję komputera w postaci pojawiających się wokół stóp gwiazdek i innych wzorów. Z Alicją ma to wspólnego raczej niewiele, ale najmłodsi bawili się przez pewien czas szampańsko.

rys. Marcel Wojdyło
rys. Marcel Wojdyło

Tymczasem na wirydarzu Centrum Kultury dwóch mężczyzn po turecku siedzi na scenie, która wygląda na nie do końca przygotowaną. Leży na niej gdzieś wiertarka, jakiś klucz. Faceci kombinują coś przy panelach na podłodze, pokrętła, pedały, przyciski. Dźwięk – ambientowe buczenia, nuty po parę sekund, noise czystej wody. Dobrą chwilę zastanawiałem się, czy oni tam coś ustawiają i przygotowują sprzęt pod występ innego zespołu, ale zaraz powstydziłem się swojej ignorancji i skupiłem się na występie. O tyle o ile mogłem, bo okoliczności koncertu utrudniały odbiór. O ile się orientuję muzyka noise jest, mimo hałaśliwości, bardzo delikatnym tworzywem, i wystarczy byle jaki bodziec, żeby stracić koncentrację i wypaść z transu. Brak oczywistej melodii powoduje, że ucho nie ma się czego uczepić i muzyka łatwo staje się tłem. W ten sposób występ Macieja Połynki i Jana Michalca został zagłuszony przez światło dnia, drzewa owinięte kolorową włóczką, kręcących się po dziedzińcu rodziców z dziećmi i zdezorientowanych widzów starszego pokolenia. O dziwo, z wyłączeniem grupy przyjaciół artystów usadowionej na widowni, najżywiej bawił się na koncercie pewien chłopiec. Skonfrontowany z posępnymi noisowymi brzmieniami wybrał bardzo nietypową odpowiedź na tę muzykę – zaczął tańczyć, udając swoimi ruchami kroczącego potwora, robił też groźne miny. Mam wrażenie, że ten ośmio-dziewięciolatek lepiej, bardziej instynktownie niż ja, rozumie fenomen noise, i już chciałem mu polecić album Lou Reeda Metal Machine Music, ale gdzieś mi zniknął z oczu.

Dzięki temu, że przedwcześnie zrejterowałem w poprzednim punkcie, załapałem się na pół godziny koncertu DuonArte, który odbywał się właśnie w Incognito na ul. Peowiaków. Dwóch sympatycznych, prawie latynoskich w manierze panów, ubranych w białe koszule, umilało publiczności czas trzepaniem gitar z werwą i finezją zawodowych instrumentalistów.

Kwadrans później aktorzy z Teatru im. Juliusza Osterwy, Urszula Pietrzak i Marek Szkoda, znaleźli się na scenie. Umiejscowili się na wysokich, barowych stołkach i zaczęli czytanie. „Disco Pigs” to opowieść o parze nastolatków, trudnej młodzieży. Demolują sklepy, tańczą disco, połączeni w dziwacznie romantycznym przypadku folie à deux. Latające nad sceną jaskółki i soczysty zapach grillowanej karkówki dochodzący z restauracji pozwalały widzowi od czasu do czasu złapać oddech, odwrócić uwagę od ciężaru emocjonalnego tego, co działo się na scenie, od atmosfery patologicznego szaleństwa. Tych czynników rozpraszających było na tyle dużo, że ciężko mi sformułować jakkolwiek bardziej dogłębną analizę.

Po „Disco Pigs” postanowiłem odwiedzić dwie ważne dla Nocy Kultury zony, czyli Strefę Gaby Kulki, zajmującą dziedziniec Pałacu Sobieskich, oraz Strefę Juniora Stressa, mieszczącą się w browarze Perły na ulicy Bernardyńskiej. Słyszałem, czy czytałem gdzieś wcześniej, że firma piwowarska stworzyła z okazji imprezy grę w systemie Kinect, w której można poczuć jak to jest pracować w takim browarze. Gra nie pozwoliła mi jednak zakosztować codziennych trudów i drobnych radości obecnych w życiu piwowara. Chyba, że to zawód polegający na łapaniu beczek, które wypadają w losowym porządku z dysz umieszczonych naokoło stanowiska pracy.

Na szczęście nie była to jedyna atrakcja tej „zony”. Za rogiem trafiłem na przytulnie wyglądającą widownię z leżaków, z której można było obejrzeć niepokojącą animację poklatkową, „Portrety” Joanny Polak, na której, w cmentarnej scenerii, zobaczyłem zdjęcia wypełzające z ram na wstecznym biegu i znicze tańczące po grobach tam i z powrotem. „Portrety” można było oglądać raz po raz, bo parominutowy film został samotnie zapętlony, co wywołało reakcję publiczności, w tym okrzyki z pytaniem „Kto ma pilota?”.

rys. Marcel Wojdyło
rys. Marcel Wojdyło

Zaraz obok znalazłem Strefę Gaby Kulki, gdzie, podobnie jak u Juniora Stressa, wnoszone torby podlegały kontroli poprzez macanie. Łatwo zrozumieć, bo to w końcu impreza masowa, ale narzekać też wypada. Tak czy owak, wewnątrz zony, na scenie w podwórzu, zaczynał się właśnie koncert zespołu Jerz Igor. Ich materiał to utwory dla dzieci, które zawarli w swojej publikacji „Mała płyta”, zrealizowanej przy pomocy serwisu polakpotrafi.pl. Koncert był premierowy, w związku z czym zespół mógł być nieco podenerwowany. Nic nie dali jednak po sobie poznać, zagrali żywo kilka utworów, w tym jeden o psie, który „biega” we śnie. Nie wiem, czy to może przez późną godzinę, ale na widowni było zaskakująco mało dzieci, widziałem chyba tylko jednego chłopca pod sceną, z którym zresztą wokalista nawiązał w pewnym momencie bardzo przytulaśny dialog, który sprawił, że zachciało mi się wszystkich obecnych poszczypać lekko po policzkach.  Siedziałem zauroczony, aż zauważyłem, że zespołowy altawiolista chyba się już trochę zmęczył, sam spojrzałem na zegarek i zobaczyłem, że mam zaraz w planie być gdzie indziej.

Przelotnie poznany w Incognito dziennikarz radiowy o imieniu Marcin, kiedy spytałem, czy szczególnie poleca któreś z wydarzeń Nocy Kultury, pokierował mnie do obozu grupy teatru improwizowanego „No Potatoes” i to właśnie do nich się wybrałem. Nawiasem mówiąc, poprosiłem też Dziennikarza Marcina o jakieś wskazówki na temat pracy reportera. Odmówił podzielenia się swoimi sekretami, a ja nie naciskałem.

Spektakl był luźną adaptacją powieści kryminalnej, osadzonej na początku XX wieku. Akcja kręci się wokół morderstwa, mamy wyrazistych bohaterów i detektywa prowadzącego gorące śledztwo. Jako że był to teatr improwizowany, opierał się w dużej mierze na śmiałej interakcji aktorów z publicznością. Widzom oddano nawet częściowo kontrolę nad przebiegiem fabuły, w wyniku czego doszło do szokujących rewelacji, gdy okazało się, że sekretnym marzeniem jednego z bohaterów, świeżo upieczonego właściciela burdelu, jest założenie kliniki weterynaryjnej, albo „weterynarium”. Żywiołowy temperament trupy „No Potatoes” sprawił, że eksperyment przebiegł pomyślnie, aż pożałowałem, że zdążyłem dopiero na III akt.

Dochodziła już północ. Spojrzałem do ślicznie wydrukowanego planu-mapki, który dostałem w punkcie informacyjnym, i skierowałem się w dół ulicy Zamojskiej, pod Scenę Centralnej Bitwy Muzycznej. Od wczesnego przedpołudnia trwał tam maraton występów i konfrontacji turniejowych, a o tej porze publiczność powinna już była wyłonić zespoły, które staną naprzeciw siebie w walce o zwycięstwo w Wielkim Finale. Załapałem się na kilka utworów zespołu Phedora, a z nimi na moment emocji. Poczułem przypływ nostalgii, kiedy grana na scenie muzyka przypomniała mi atmosferę moich czasów gimnazjalnych. Wtedy na mojej playliście królowały przecież zespoły takie jak Tool, Limp Bizkit i Linkin Park – ich obecność w brzmieniu Phedory była mocno odczuwalna. Mimo urzekającej persony scenicznej wokalisty, Phedora nie wygrała konkursu. Metodą głosowania poprzez stawanie po odpowiedniej stronie linii wytyczonej na ziemi na zwycięzcę Bitwy Muzycznej został wybrany zespół MadVision.

Szukając jakiejś zatoczki z taksówkami przeszedłem przez obszar kina samochodowego. Mimo, że słyszałem o tym fenomenie, widziałem zdjęcia, to i tak zobaczenie takiego pokazu na żywo było co najmniej niecodzienne. Trzydzieści samochodów zaparkowanych w jednym kierunku, pozasuwane szyby, zapuszkowana widownia nie wydaje żadnych dźwięków, i głos lektora. Miejsce wyglądało jednocześnie na pełne i  bardzo puste. Parking i ekran to trochę upiorne połączenie przed pierwszą w nocy, kiedy już prawie nikogo nie ma na ulicy.

Przespacerowałem się jeszcze ładny kawałek wzdłuż szerokiej jak trasa Łazienkowska Alei Unii Lubelskiej, po czym, po prawie siedmiu godzinach drałowania między tym a tamtym, wziąłem taksówkę do hotelu. Hotel znajdował się chyba w greckiej dzielnicy – miał kolumnadę i greckie wyrazy w nazwie, a nawet piękną, złotą rzeźbę-fontannę kobiety z rogiem (obfitości), a po przeciwnej stronie szosy sprzedawano antyczny wazy, własnoręcznie formowane i wypalane na miejscu. Następnego ranka, kiedy brałem autobus do miasta, ta spieczona słońcem Mała Grecja wyglądała szczególnie przekonująco.

Mimo niedzieli, miasto już od rana było w ruchu, a jednak kontrast z poprzednim wieczorem był ogromny. Ulicami nie cisnęły już tłumy głodnych kultury imprezowiczów, nie było okrzyków, nie było też straży miejskiej. Rozwibrowane jeszcze wczoraj powietrze uspokoiło się trochę, a sloganowe energie miasta przysnęły, przynajmniej do następnej okazji.

 

Noc Kultury odbyła się w Lublinie z 7 na 8 czerwca 2014 roku. „Res Publica Nowa” była patronem przedsięwzięcia.

Skomentuj lub udostępnij
Loading Facebook Comments ...

Skomentuj

Res Publica Nowa