Navigare necesse est
Ważne odkrycia i mały realizm między wierszami Wojciecha Młynarskiego
Póki niesie mnie łódź Magellana
Znów będę czuć, że żyć tylko tak warto jest
Navigare necesse est, navigare necesse est
Pracowity ponad miarę szczycił się tytułem „rzemieślnik”. Tekściarz, tłumacz, reżyser, autor słów, którymi kilka pokoleń wyrażało swoje emocje i nawiązywało dialog, przerzucając się ukrytymi znaczeniami piosenek. Między wierszami umieszczał sens, który powszedni dzień wiązał z pamięcią kultury. Życie wskrzeszonym formom nadawały emocje szarego człowieka.
Autor śpiewanych felietonów, w których odmalowywał absurdy PRL, drażnił gnuśność i obnażał skutki komunistycznego zakłamania. „Nie grał cynika na siłę”, szczerością podszywał aluzje, a zarazem umiał pozostać „maksymalnie komunikatywny”, co sam uznawał za istotę kabaretu. W kilku słowach umiał zbudować napięcie, pozwalające śledzić ludzką komedię i rozumieć jej uniwersalną, często gorzką wymowę.
W lot notował słowa, krążące w powietrzu, skromnie mówiąc o sobie, że ma słuch językowy. Było to jednak coś więcej: Młynarski wyłapywał słowa, ale słuchał człowieka. Dlatego mógł tworzyć „piosenki, z których się żyje”, a raczej takie w których się żyje. Ich popularność nie była przypadkowa, a szlagiery – dęte. Potrafił w jednym tekście zmieścić lirykę z mądrością, czucie ze szkiełkiem i okiem, a czułość zlutować z precyzją. Wersy układały się w sensy zdawałoby się naturalnym rytmem, a to przecież on go dyskretnie wybijał.
Wartości, tęsknoty, sprawy ostateczne wcielał w swoich pociesznych i często żałosnych bohaterów, nie kryjąc, że się z nimi utożsamia. Poważne zagadnienia, które go frapowały, umiał zaszczepić swoim „typom lirycznym” i przełożyć na mowę prostych uczuć, by dotarły do szerokiej widowni. Na małej scenie Teatru Ateneum nie musiał odpalać fajerwerków ani instalować lśniących dekoracji, by jego recitale w czarnej koszuli na czarnym tle, przy dźwiękach prostego pianina, przyciągały komplety. Siłował się z patosem, nie zaniedbując tego, co najważniejsze, skupiony na tym, co bolesne.
„To co jest w moim rzemiośle najistotniejsze – mówił w wywiadzie z córką Agatą – z lekkością mówić o najważniejszych ludzkich dramatach”[1]. Niejednego filozofa można by przywołać do interpretacji jego twórczości, o kilku w niej zabłąkanych jeszcze wspomnę. Choć stronił od formy wykładu i wybierał kolorową mowę powszednią, dziejów idei był ciekawy, wierny „zażartej niezgodzie” na płytki świat. Za swoje główne zadanie uważał jednak przejrzystą, błyskotliwą komunikację i wydobycie z widza inteligentnego uśmiechu.
Figury intelektualne odpowiadające jego postawie można znaleźć choćby w filozofii Józefa Tischnera, gdzie definiuje się „wydarzenie mowy”, rozważa sens „zagadnięcia”, będącego „zaproszeniem do wzajemności”, czy – przede wszystkim – pisze o spotkaniu z innym jako o wydarzeniu, które „otwiera przed spotkanym i spotykającym nowy wątek dramatyczny”[2]. Jak wiadomo, Młynarski, wiele tworząc dla innych, chętnie sam wykonywał swoje utwory. Wszystkie miały od razu performatywny charakter, a priori skuteczne, pisane z myślą o spotkaniu z publicznością, wypracowane w realistycznych szczegółach, by skrócić dystans do widza. Interpretacja, którą nadawał, zawarta była już w rytmie, w zaskakującej poincie, narzucała się logiką składni. Miał przy tym szczęście do kompozytorów i na to szczęście ciężko pracował, świadomy, że o ostatecznym kształcie relacji z publicznością zdecyduje muzyka. Odpowiednio i u Tischnera to muzyka ludzi łączy, urzeczywistnia spotkanie, „sprawia, że tu i teraz są ze sobą”, „uczestniczą w czymś” a człowiek jest dla filozofa jak „instrument, który odpowiada dźwiękiem na dźwięk innego”[3].
Mały realizm Młynarskiego nie jest celem twórczości, ale narzędziem, pozwalającym zakorzenić w autentycznych emocjach jego myśl, a widzom i Ateneum i festiwalu w Sopocie pomóc utożsamić się z lirycznym podmiotem. Ów detaliczny realizm przejawiał się w drobiazgach, które miały dla bohaterów znaczenie: skrawkami materii ozdabiał teksty jak drogimi kamieniami i to one do dziś w nich błyszczą: miejscówka numer 44 w kolejce na Kasprowy, byk non-ironowo-tergalowy z Niedzieli na Głównym, kuchenne schody, którymi Polska miłość z dzieckiem ucieknie do mamy, śledź w śmietanie jako „metafizyczne danie”, w dzbanku kawa, tort i strucla w Układance, szczegóły garderoby Zdzisia, który rozpaczliwie wymienia swoje znaki szczególne: „chodzę zimą w rudym misiu, w święto zawsze kładę krawat pod kołnierzyk, krawat z gumką, trochę pije, lecz jak leży”[4].
Dopiero przyciągnięci do świata tym drobnym konkretem, jesteśmy gotowi na ważne odkrycia. Dotyczą one w piosenkach Młynarskiego fundamentalnych wartości i głębokich sensów, w jakie nasze życie zaopatrzyła kultura. To on znajduje słowa, by celniej niż my sami nazwać to, co nas boli, czego się wstydzimy i co nas może odmienić. To on za nas czerpie – w tytanicznej pracy – inspirację z bibliotek i od wybitnych uczonych. Ponad słowami, których używamy niedbale, między wierszami, które składał starannie, budował swoje śpiewane przypowieści, aby nam było łatwiej przejrzeć się w nich i usłyszeć nawzajem, „co człowiek ma w sercu na dnie”[5].
Nadzieja
Jeszcze w zielone gramy,
chęć życia nam nie zbrzydła,
jeszcze na strychu każdy
klei połamane skrzydła
Komunistyczna szarówka, powszedni dzień w PRL zacierają się we wspomnieniach, stają niepojęte dla młodszych pokoleń. Stalinowska groza zwolna ustępowała otępieniu, a gorzki kompromis zmieniał się w nawyk. To wtedy Młynarski zaczyna śpiewać o nadziei. Odmienia ją przez ludzkie przypadki, dedykuje tym, którzy grzęzną w moralnym letargu. Tworzy własną scenę moralnego niepokoju. Nie po to jednak, by oceniać innych, lecz pomóc im zmieniać się na lepsze, zawracać z drogi, prowadzącej równo w dół.
Umiał na przestrzeni kilku strofek niepokój obudzić, a później znaleźć dla niego ukojenie. Umiał wywołać śmiech przez łzy i łzy ze śmiechu. Jego ambicją był śmiech, nie rechot. Jego scena moralnego niepokoju była sceną komiczną, ale w takim znaczeniu, jak do komizmu przyznają się moraliści, podkreślając pokrewieństwo między filozofią i komedią – obie są szukaniem rozwiązania, w odróżnieniu od tragedii, której istotą jest jego brak.
W satyrze Młynarskiego znajduje się mimo to miejsce na uczucia mocne. Usłyszymy też mocne akordy, ale słowa – proste i subtelne, bez wulgaryzmów i złorzeczenia. Celował w kunszcie eleganckiego przekleństwa, nawet tłumacząc dosadny język Brassensa. Mimo to, jego piosenki nie były ani mdłe ani łagodne.
Jeszcze w zielone gramy, Jeszcze się tam żagiel bieli, Kocham cię, życie to teksty nie tylko w melodii donośne, w których nadzieja jest główną rozgrywającą. Kocham cię życie, piosenka wykonywana przez Edytę Geppert nie jest manifestem hedonizmu, ale wołaniem do pogrążonych w rozpaczy, do tych, w których zalęgło się przekonanie o daremności ludzkich wysiłków. Nadzieja jest tam „światełkiem na mierzei, co drogę wskaże we mgle, nie zdradzi mnie, nie opuści mnie”. W Jeszcze w zielone gramy – to nadzieja dyktuje, co mamy „zanotować i powtarzać sobie cicho”, dyktuje „takie prościuteńkie słowa: jeszcze w zielone gramy, jeszcze nie umieramy, jeszcze się spełnią nasze piękne sny, marzenia, plany”. W szlagierze Jeszcze się tam żagiel bieli, nadzieja „w serc kapeli na werbelku cicho gra” tym, co wrastają w brzeg morza, wpatrzone w horyzont za odpływającymi, zmartwiałe „w czekaniu swym i cierpieniu, jak kamienie”. Nadzieję będzie Młynarski rozniecał zwłaszcza wtedy, gdy stan wojenny miażdżył marzenia „Solidarności”. Nie poświęcał jej jednak uczonych tyrad ani przeestetyzowanych kupletów. Szukał dla niej przyjaznego środowiska miłości, by zaszczepiać ją tam, gdzie nie wdzierała się propaganda, drwiąc przy tym z niemocy cenzury.
Komponował teksty jak w fakturze harmonicznej: głos solowy współbrzmiał lub wchodził w dysonans z głosem swojego czasu. Umiał zestroić emocję bohatera z dominantą epoki – a tej z kolei nasłuchiwał wśród ludzi. To dzięki temu upadkom Ikara, łzom opuszczonych i goryczy emeryta akompaniuje uniwersalny ton. Nawet Piosenka tonącego będzie u niego piosenką o nadziei. Gdy „prysł w tysiąc drzazg okręcik nasz i w morskiej legł topieli”, bohater szukając tchu odpycha się od tonących wraz z nim książek. „Odbijam się i śrubą idę w górę” wykrzykuje haust entuzjazmu i zachęca, by „odbijać się od wszystkiego, co się da”[6]. Pana Bzowskiego, emeryta z Peerelu, którego nieszczęście bierze się stąd, że „w czarnej skrzynce swej pamięci za dużo ma zapamiętane” Młynarski odwiedza „jeszcze nim pana sen dogoni”, przekonując, że „jedną nocą – czarną, pustą, wyrosnąć mogą panu skrzydła! I wiatr sierpniowy panu świśnie, że trzeba frunąć trzeba żyć…”[7].
Tylko jakie to ma być życie? Jakie życie mamy kochać, gdy rzeczywistość wciąż jest zbyt ciasna na nasze marzenia? Dlaczego navigare necesse est, choć łódź tak łatwo się rozbija?
Knajpa portowa czy ocean? – Dwa życia do wyboru
Jak to możliwe, że autor piosenki Kocham cię, życie przywołuje za Plutarchem słowa Pompejusza, które w pełnym brzmieniu prezentują się: „navigare necesse est, vivere non est necesse”, czyli: żeglować jest rzeczą konieczną, nie jest konieczną żyć? Czy treść tej starożytnej inskrypcji, wykuta na Domu Żeglugi w Bremie, hanzeatyckim porcie, nie zaskakuje? Jak to możliwe, by tak kochać życie a jednocześnie uznawać, że nie jest konieczne? To pytanie zmusza nas, by wyczytać staranniej, jakie życie jest warte przeżycia.
Nie możemy liczyć na suchy wykład, nie znajdziemy też jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, które z nich jest obiektywnie lepsze. Odkrywamy jednak te dwa życia do wyboru. Chcąc się im przyjrzeć, trzeba znów podążyć tropem „małego realizmu”, bo to w jego szczegółach tkwi ta zasadnicza różnica. Oba życia Młynarski maluje w różnych tonacjach, by zapewnić im jak najszersze pole widzenia. W wyrazistym kontrapunkcie znajdziemy je w dwóch tekstach. Pierwszy z nich, Odkryjemy miłość nieznaną, z którego zaczerpnięty jest tytuł tego szkicu, życie na dwa dzieli wprost:
Więc przestań cedzić złe słowa
I patrzeć wzrokiem ponurym
Dla ciebie życie to knajpa portowa
Dla mnie ocean, ocean, ocean, ocean, ocean, ocean, ocean, na którym:
Odkryjemy miłość nieznaną
Przegonimy wiatr wesoły, co po fali gna
Poznaczymy kraj zakochanych – długość ta, szerokość ta.
Dwa życia: jedno cyniczne, w stagnacji, w zamkniętej przestrzeni pełnej ponurych spojrzeń i złych słów, i drugie, które wymaga wspólnego odkrycia, osobistej lokalizacji i nauki nowego języka. O ile jednak w tej piosence wybór wygląda na prosty, dwa życia bardziej problematyczne opisuje gorzki portret pokolenia, żyjącego w cieniu niezwykłych rodziców: Dzieci Kolumba. Etos Kolumbów, z którym mierzyli się młodzi w Peerelu, poetycki zabieg Młynarskiego przenosi w czas wielkich odkryć. Piętnasty, szesnasty wiek przenikają się tu z dwudziestym:
Chyba każdy z was odpowie,
kto to byli Kolumbowie,
jaki zapał w sobie mieli, jaki gaz.
Odkrywali nowe lądy,
znajdowali bystre prądy,
obalali stare rządy raz po raz.
[…]
Często tłukli się morzami
dziurawymi szalupami,
częstowani kopniakami raz po raz.
Ale już w ponadczasowym wymiarze, każda kolejna generacja ma „drogi przetarte i proste”, „nawet ich nie stać na własne błędy, starzy je dawno zrobili”,
Łatwiej im zbiera się na śmiech
niźli na chęć do wielkich przemian,
bo spójrzcie sami jak tu, ech,
stojąc na ziemi – krzyczeć „Ziemia!”.
W tej odwiecznej wojnie pokoleń pojawi się wątek zmuszający do refleksji nad sobą. Czy oto naprawdę nie ma już nic do wygrania, nic do odkrycia? Czy naprawdę nie ma już błędów do popełnienia? Co nam broni tłuc się w dziurawych szalupach? Młynarski nie ma litości: nie ma na kogo zrzucić winy, na zły los, co ten piękny przegonił. Odpowiedzialni jesteśmy za to sami[8]. „Potem Kolumb z Kolumbową kupił szafę orzechową, no a potem to już tylko mieli dzieci”. Nie jest łatwo być dzieckiem Kolumbów, ale jak trudno pozostać Kolumbem w rodzinie, jak trudno ciągle żyć odkrywając – ta tonacja powraca w kolejnych strofkach.
Kiedy się darzy, gdy miska pełna
w drzwiach tęgi kawał łańcucha
głupcom się marzy fal biała wełna
i pod nogami łódź krucha.
Tych arcyludzkich dylematów nie oceniał jednoznacznie. Próżno szukać u niego pochwały głupoty czy apoteozy szaleństwa. Życie warte przeżycia nie musi być straceńczym zerwaniem wszystkich więzi, może być kolorowe. Młynarski nie wyrywa nas z domu na ocean poza światem. Jego ocean geograficznie zawsze jest swojski, blisko. Nie rozpala gwałtownego buntu i nie obraża się na cud gospodarczy. Raczej mamy wrażenie, że sam pyta czytelnika, jak ustrzec się przed wrośnięciem w dobrobyt, w małą stabilizację, choćby chwilę wcześniej dokonywało się bohaterskich czynów, choćby właśnie się zeszło z wielkiej estrady. Doświadczamy z nim boleśnie, jak nieodkryta ziemia oddala się niczym horyzont, gdy tylko przestajemy żeglować i jak jej brakuje. W powszednim trywialnym życiu „wielka przygoda, jak morska woda, z wolna przez palce przecieka”. Wszystko się wtedy zmienia „w stół, w miskę, w drzwi, w tapczan, w szafę z orzecha”. Za co ludzie kochali Młynarskiego? Za to, że nie zostawiał odbiorcy z gorzkim obrazem. Nawet w Dzieciach Kolumba pojawia się strofka nadziei:
Lecz chcesz czasami krzyk za plecami
słyszeć, że droga nie tędy,
jeszcze krew ciepła w żyłach nie skrzepła
i stać na własne cię błędy.
Piosenki Młynarskiego to często ten krzyk za plecami. Co jednak z samym autorem, za którym nikt nie krzyczy, a od którego inni oczekują energii? Tekściarz wpuszcza nas do swojej pustelni, do sekretnego warsztatu. Spotykamy tam poetę, który zmaga się z letniością życia, jak inni. Chcąc jednak wołać do nich, by nawigowali mimo lęku, musi odpowiednie słowo i żywą emocję znaleźć w sobie. Musi ją znaleźć szczerą i prawdziwą, jeśli chce się nią dzielić. W Ogrzej mnie Młynarski pisze wstrząsającą prośbę do świata. „Jednaka treść nieodmiennie rozbrzmiewa w mej piosence” podpowiada tam klucz do rozumienia swoich tekstów:
Memu ciału wystarczy trzydzieści sześć i sześć,
mojej duszy potrzeba znacznie więcej!
Do życia między miską i tapczanem, do świata, który rozmawia z nami trzeźwo, wytyczając standardy normalności, badając poprawność powierzchownie, nie pasuje krzyk duszy autora. Nie tylko ciału wystarczy coś wypić i coś zjeść. Wielkiej części świata wystarczy tylko ciało. Dlatego, by pojąć sens kolejnych wersów Ogrzej mnie, by znieść ich parzący realizm, potrzeba takiej śmiałości, którą opisywała Emily Dickinson: Dare you see a soul at the white heat? Potrzeba odwagi, by spojrzeć na człowieka bez maski i nie spuścić ze wstydem wzroku, gdy obnaża przed nami duszę rozżarzoną do białości. Ta dusza poprosi w końcu o miłość, ale wcześniej wyliczy starannie, co ją ogrzewa i jaka temperatura potrzebna jest jej do bycia:
wierszyku pełen cudowności
wspólniku mojej bezsenności,
ogrzej, ogrzej mnie!
Rozżarz mnie,
niedokończona zdań wymiano,
cudowna kłótnio w pół urwana,
rozżarz, rozżarz mnie!
Ach życie, rozżarz, ogrzej duszę mą, bo skona,
do stu, do dwustu, do tysiąca do miliona.
[…]
Rozpal mnie,
blada kuzynko Melpomeno
jedną zagraną dobrze sceną,
[…]
zażarta na ten świat niezgodo,
z którą rozstałem się tak młodo,
powróć, ogrzej mnie.
To z pokoju poety znakami alfabetu dusza nadaje wytrwałe SOS. To tam stuka uparcie na maszynie wołanie o ratunek, bo dalsze żeglowanie jest do przetrwania konieczne. To tam wybija w niejednostajnym rytmie słowa setek tekstów, tłumaczeń piosenek i ballad. Ratunek dla duszy i temperaturę dla wyobraźni przynosiły słowa, które konstruując mały realizm, podnosiły temperaturę recitali i umacniały serdeczne więzi w wielkim kręgu przyjaciół.
Oprócz znaczeń jest słów smak i dotyk
A mnie się marzy taka piosenka,
która się gorzkiej prawdy nie lęka,
jest prosta, szczera, słów nie dobiera,
gdy wpada w gniew;
[…]
Taka piosenka, taka ballada,
co byle czego nie opowiada
[…]
która naszemu życiu wykrada
w nagłym porywie to, co wstydliwie
skrywamy w nas.
Pracował codziennie od świtu. W teatrze wieczorem, gdy nie występował, widział wszystko. W kinie, w mieście, w Kościelisku – wszędzie słuchał ludzi i szukał słów, które działają. Dlatego jego teksty nigdy nie są zdawkowe, nawet gdy zdają się proste. Jednego słowa w prawie gotowej piosence potrafił długo szukać, a to, gdy je wreszcie odkrył gdzieś wcielone, zmieniało ją diametralnie. Co zasłyszane, notował w brulionach, zeszytach nieco większych niż szkolne, które mieściły się w kieszeni amerykańskiej wojskowej kurtki, jaką – podobnie jak Jerzy Dobrowolski – nosił do każdej mody. Operował fenomenalnie wielką serdeczną rodziną wyrazów, które umiały trafić do każdego odbiorcy, uruchamiając jego czułą strunę. Wciąż go cieszyło, że „kilka nut i słów tak prosto leczy lęk człowieczy”, w ich odkrywaniu – wcale przecież nie prostym – widział rolę kabaretowego artysty. Nie użalał się nad losem zrozpaczonych, ale chciał ich rozbawić, a później śmiechem odmienionych, prowadzić „śrubą w górę”. Nie cierpiał za miliony, ale z nimi i – jako śpiewak dla ludzi – ufał, że kabaretowy tekst ulży ich niedoli.
Zachowywał przy tym delikatność, świadomy, jak bardzo słowa mogą ranić. Wydobywał to, co wstydliwe, ale nigdy nie zawstydzał drugiego człowieka. Uprawiał tekściarstwo współczujące, o czym zaświadcza song „Pucio-pucio” ze szlagieru Jesteśmy na wczasach, wciąż gotowy utożsamiać się z bohaterem. Był wyjątkowo wyczulony na szyderstwo, które wtrąca nas w samotność i zabija relacje międzyludzkie. W Bynajmniej niczym szeryf zranionych uczuć, dyskretny jak cień, przyznaje się, że „szedłem za nimi peronem”. To tam zdradza, że jest wśród nas blisko z empatią dla naszych konkretnych trosk, z których komponuje swój mały realizm. Własną teorię języka, że prócz znaczeń słowo ma jeszcze „smak i dotyk, zielone oczy i profil prześliczny i głos dziewczyny – ten głos jak narkotyk” wykłada jako Werter z Sochaczewa w komediowym zwierzeniu Nie mam jasności w temacie Marioli. To zresztą kolejny manifest w kabaretowym skeczu – by nie czytać świata zbyt logicznie, a jednocześnie wciąż song o Marioli. W tekście szedł za metaforą, nie mnożył ozdobników, tylko przenikał do bohatera, wzmacniając go swoją wiedzą o świecie i swoją dykcją – dzięki tej fenomenalnej symbiozie słowa nie brzmiały fałszywie i wciąż brzmiała w nich emocjonalna spójność, konsekwentna intonacja. Śledził techniki geniuszy poezji staropolskiej, u których koncept nie umniejszał wartości i wcielał ich osiągnięcia w swoje monologi wyśpiewane z morałem.
Pełen empatii dla współczesnych pozostawał pełen szacunku dla wiedzy i dla autorytetów. Wydobywał za nas to, co skrywamy wstydliwie, a to, jak wiele wiedział o kulturze – by nikogo nie zawstydzać – zasłaniał przekładem na proste słowa. Nie miejsce tu, by odcyfrowywać erudycyjne zagadki, gęste wyzwania jego utworów. Dość wspomnieć, że rolę tekściarza opisuje jak Platon rolę Sokratesa, który z każdym rozmawiał, cieszył się swoją niewiedzą, zdzierał ze świata tandetny makijaż i skradał się za ludźmi, nawołując, że czas nagli i szkoda słów na tanie słowa i tanie fakty.
Dość napomknąć o Dwóch Miastach, które u Młynarskiego różni różowe spojrzenie zakochanych, a u Świętego Augustyna – miłość do Boga. Jest jednak jeden pośród filozofów dawnych, z którym łączy Młynarskiego powinowactwo, duchowe drzewo. To francuski myśliciel, który w burzliwym wieku XVII, dokonywał odkryć matematycznych, a myśli zawarł w krótkich formach, choć nieśpiewnych. To filozof, który twierdził, że Chrystus przyszedł ogrzać a nie nauczyć i podobnie jak Młynarski, pozostawał głęboko przejęty ułomnością i kruchością człowieka. Filozof, który – jak zapewne i o nim pisał Młynarski – naprawdę grał o wszystko i w „kasynie świata” nie umiał tkwić niczym „widz, bierny widz”. Tekściarz z Łowickiej nie nękał słuchacza historią filozofii francuskiej, ale leszczyny, które rosły u niego w ogrodzie, poruszają się tym samym ruchem i z tym samym sensem, co myśląca trzcina, którą Pascal wybrał na alegorię kondycji ludzkiej. To ten ruch trzciny, kołysanej przez wiatr, trzciny, co jednak nie daje się złamać, zrymował z gięciem leszczyny w piosence Moje ulubione drzewo.
I ten tekst zaczyna się na wodniackiej trasie – „Pomnę, jak zielone porty mijał kajak śmigły” – potwierdzając, że navigare necesse est, a dom poety stawia tam autor jak namiot pod skrzyżowanymi wiosłami, których symbolika sięga Odysei Homera. To tam, przy wodnym szlaku i w nas odpowiednio, rośnie ta żywa leszczyna, sięgająca korzeniami kilka wieków wstecz.
Upór, co mi z oczu błyska,
leszczyny dziedzictwo,
jak mnie do ziemi los przyciska,
ona mi szepce: „Nic to…”
A jak prostuję się – wtedy ona
powtarza mi: „Tak trzymaj!”.
Moje drzewo ulubione,
leszczyna, leszczyna.
Czy słuchając tej piosenki zdążymy wychwycić, że gdy w pierwszej strofce pojawiają się słowa „skrzyżowane” i „pod borem”, to w ostatniej ułożą się w leśną modlitwę?
A ty mój zielony borze,
chroń we mnie tę nadzieję,
że – póki latem jeden orzech
szczęśliwie się wysieje –
znów pójdzie z boru w młodniak zielony…
Gry znaczeń skryte w tekstach Młynarskiego nie szkodzą ich potocznemu rozumieniu. Bohater jego felietonów i szlagierów nie musi „posiadać języków obcych dość”, by co raz płynąć, lub wrastać w codzienność, skąd przegania go apel poety, by ruszał w drogę. Inspiruje to nasze ostatnie pytanie: navigare – ale dokąd? Dlaczego mamy zerwać gruby kawał łańcucha i wstać znad pełnej miski? Gdzie jest ten ląd do odkrycia, ta nieobiecana przez nikogo ziemia? Piosenka w Polskę idziemy, choć stała się hymnem, nie jest drogowskazem. Więc dokąd?
Gnam do ludzi
Gdybym miał powiedzieć wam,
dokąd gonię dokąd gnam,
ja odpowiedź jedną dam
– gnam do ludzi.
„Trafił mi się taki fach – życie w drodze”, ilustrował śpiewem zajęcie kierowcy granego przez Wiesława Gołasa „Raz na objazd, raz na skrót, byle dalej, byle w przód – absolutnie”. Ta droga prowadziła go naprawdę do ludzi. Do Zdzisia, Żorżyka i bidusi. Mógł zostać badaczem, ważnym redaktorem, mógł dawno osiąść na laurach. Młynarski się jednak nie zatrzymywał. Co więcej, dbał wciąż zwracać lauru liść swoim bohaterom. Oddawał swoje wiersze tym, o których pisał i to im poświęcał serce i błyskotliwość. Ułomności zwracał im upiększone. Z tym co miał do powiedzenia, uformowawszy żywą emocję na kartce papieru, od razu wracał do widza, do słuchacza, do czytelnika. Jego żeglowanie nie było ucieczką od codzienności, ale ciągłym do niej powrotem. Gnał z tekstem do ludzi, którzy w niej tkwią, tak jak Sokrates uczył powracać do jaskini, by ocalić kajdaniarzy przykutych do cieni. Uczulał na „Zdzisia”, który anonimowo przeżywa obok nas swoje małe realia, niepozbawiony wielkiej tęsknoty. Jak sam powiedział „w piosence o Zdzisiu upomniałem się o spotykanych na co dzień zwykłych ludzi”. Nie tylko gwiazdy upominał: „Dziś jeszcze liść ze sławy wieńca uszczknij i wyślij do człowieka”, piętnował wyniosłość i pogardę, uczulał na zapomnianych. Czasem robił to wprost, dla odchodzących przyjaciół. Amerykańska kurtka wojskowa pamięci Jerzego Dobrowolskiego pozwoliła mu – a sam nosił podobną – chronić od niepamięci wybitnego artystę, a jednocześnie wypomnieć innym i sobie „Tekstów nikt nigdy nie wydał, pożałowano papieru” i spointować:
Żył w czasie złym – co było w nim?
Ból, żart i rada,
amerykańska kurtka wojskowa –
jak płaszcz Konrada.
Tak romantyczny bohater i jego zwykła zielona kurtka spotykają się na koniec, by potwierdzić, jak mały realizm ogrzewa w piosenkach Młynarskiego wielka przemiana i ważne odkrycie. Wciąż żyją w nich obok siebie i twórcy światowego kabaretu i wielcy podróżnicy i Zdzisio z Mariolą. Jest jeszcze panna Hela, jest Żorżyk, jest basista z pensjonatu „Orzeł”, jest aktor halabardnik, wybitny w grymasie mrówki, Gondol Jerzy znad Wisły, jest i Werter z Sochaczewa, Faust z Pekaelu, są bidusie, szaleńcy i narciarze. Jest świat utracony, Tak, jak malował Pan Chagall, i smakują wciąż Truskawki w Milanówku, karmiąc ludzką nostalgię.
Jedne piosenki stały się hymnami pokolenia, inne ciszej przemknęły przez kartki tomików. Niektóre odsłaniają kruchość nas samych odbitą w uważnym spojrzeniu autora. Uświadamiają nam, że poeta to ten, kto nie mija obojętnie. Są w tej wyśpiewanej rodzinie nawet alkoholicy z mojej dzielnicy, co „siedzą na murku jak ptaszki”. To nie on ich poucza, ale od nich się kształci pod teatrem Ateneum: „dlaczego teatr ogólnie jest piękny? Bo teatr to jest śmiech, kolego, bo teatr to jest płacz, kolego! To są te trzy elementy!”. To tam, u zbiegu Jaracza i Dobrej, uprawiał swoją sztukę, tam z lekkością i łobuzerskim uśmiechem wytłaczał słowa, chwytające za gardło. Więc choć już w domu ani szatni nie zawiśnie na małym haczyku jego zielona kurtka, jak płaszcz Konrada, to przypominam Bliskim i Przyjaciołom, że vivere non est necesse, by myśli i uczucia Wojtka wciąż płynęły do ludzi. Życie nie jest konieczne, to navigare necesse est.
Ale ważne odkrycia musimy już robić swoje.
Ariadna Lewańska – absolwentka Instytutu Filozofii UW i Centre de Recherches Politiques et Sociologiques Raymond Aron EHESS, nauczyciel akademicki. Tłumaczka i autorka scenariuszy telewizyjnych. Autorka tekstów poświęconych teatrowi i filozofii. Zajmuje się politycznymi problemami religii i filozoficznymi problemami demokracji
[1] Moje ulubione drzewo, czyli Młynarski obowiązkowo, Znak, Kraków 2007. Cytaty piosenek pochodzą również z tego wydania.
[2] Ks. Józef Tischner, INNY, Eseje o spotkaniu, Znak 2017, p. 5 i 53.
[3] Ibid. p. 60-61.
[4] W razie czego przypomnijcie sobie Zdzisia, op. cit, p. 52.
[5] Bynajmniej, op cit, p. 108.
[6] Piosneka tonącego, op. cit, p. 68.
[7] Dobranoc panu, panie Bzowski, op. cit., p. 71.
[8] Dziecki Kolumba, op. cit., p. 60.