Muzeum: pragnienie uważnej lektury
„Nie oceniaj książki po okładce” – głosi popularne powiedzenie. Współczesna polska debata o muzeach jest, niestety, w przeważającej mierze sporem o okładki. Protagoniści dyskutują najczęściej o lokalizacji i wyglądzie nowego gmachu muzealnego (czasem o aranżacji […]
Zwiedzając różne muzea i wystawy narracyjne w Polsce i za granicą, dochodzę przeważnie do dwóch jakby uniwersalnych, bo zawsze tych samych wniosków.
Jako pierwsze, mniej więcej w połowie ekspozycji – gdy zaczynają boleć nogi – przychodzi pragnienie, by wstrzymać widza (siebie), a ruszyć ziemię (widok): skoro cały przekaz merytoryczny wystawy opiera się na reprodukcjach (dokumentów, fotografii, materiałów filmowych, zapisów dźwiękowych, dzieł sztuki itp.) i wzajemnie uspójniających je tekstach – dlaczego nie mógłbym go otrzymać w formie prezentacji multimedialnej do obejrzenia na jednym ekranie? W przypadku wystaw złożonych z samych tekstów i fotografii – a i takie widziałem – retorycznie pytam sam siebie w myślach, czy nie wygodniej dla obu stron (nadawców i odbiorców narracji) byłoby taką wystawę po prostu wydać drukiem jako ilustrowaną książkę. Trójwymiarowa przestrzeń muzealna ma dla mnie bowiem w całej swej kosztochłonności niezaprzeczalny sens tylko tak długo, jak długo muzeum gromadzi i prezentuje materialne eksponaty.
Drugi wniosek pojawia się pod koniec zwiedzania, gdy zdaję sobie sprawę, że dowiedziałem się tak wielu ciekawych rzeczy, że nie jestem w stanie ich wszystkich zapamiętać. Tym bardziej, że „komponent emocjonalny” (scenografia, oświetlenie, audiosfera, urządzenia interaktywne itp.) – skądinąd zaprojektowany z intencją wspomagania odbioru ekspozycji – najczęściej rozprasza moją uwagę, odwracając ją od meritum. Chcę wówczas pójść do sklepu z pamiątkami (jak wiadomo, w dzisiejszych czasach wyjście z muzeum wiedzie zawsze przez sklep z pamiątkami), żeby kupić właśnie taką książkę lub płytkę CD, o jakich pomyślałem pół trasy zwiedzania temu – całą narrację muzealną bez ozdóbek, spakowaną za to na wynos. Jeszcze nigdy nie udało mi się takiego wydawnictwa dostać, co zresztą nie może dziwić. Muzea nie są zainteresowane sprzedawaniem swoich narracji na zewnątrz, bo prędzej czy później oznaczałoby to spadek wpływu z biletów. Jedynym sposobem na utrwalenie wiadomości przez zwiedzającego jest zatem powtórna wizyta w muzeum.
Dostrzegam więc brak sensu w tym, co jest (czyli w muzeum) i brak tego, co miałoby sens (czyli brak prezentacji albo książki z narracją muzealną). Długo myślałem, że jestem osamotniony w swoich dziwactwach i niepotrzebnie rozdzielam treść od formy, intelektualne od emocjonalnego, dyskursywne od performatywnego. Ostatnio jednak coraz częściej obserwuję zwiedzających, którzy przemierzają sale wystaw narracyjnych z aparatem fotograficznym w ręku – w poszukiwaniu kolejnych plansz z tekstami, którym zrobią zdjęcie. Najwyraźniej robią je po to, by wyabstrahowane z wielokanałowego ataku na zmysły i zatrzymane w cyfrowej pamięci teksty poczytać w warunkach bardziej sprzyjających dogłębnej lekturze. Jeśli zaprojektowaną strategią nadawczą było zanurzenie zwiedzającego w ekspozycji, to coraz częściej praktykowaną taktyką odbiorczą jest analityczne foto-safari, podczas którego wyraźnie oddziela się zawartość od opakowania.
Inna sprawa, że są i takie muzea, którym wyszłoby na dobre porzucenie działalności wystawienniczej, przynajmniej w jej dotychczasowym wydaniu, i skupienie się wyłącznie na eksponowaniu pomnikowej architektury gmachu muzealnego. Tak jest na przykład w przypadku Muzeum Żydowskiego w Berlinie. Przepełniony metaforyką utraty i nadziei Zygzak, którego projektem Daniel Libeskind wygrał w 1988 roku pierwszy w swojej karierze konkurs architektoniczny, robi wrażenie jako budynek, ale jako placówka muzealna – niestety już nie. Patetyczna, pomnikowa właśnie, poetyka gmachu Libeskinda (Oś Ciągłości, Ogród Wypędzonych, Wieża Holocaustu itp.), której w innym kontekście łatwo byłoby zarzucić nadmierną egzaltację, przełamana jest nad wyraz przaśną ekspozycją, na którą składają się m.in. automat do sprzedaży koszernych żelków, wielka plastikowa główka czosnku i spiralny tor dla monet. Zarazem nie ma na wystawie bodaj ani jednego oryginalnego dzieła sztuki (są liczne reprodukcje), a narracja muzealna pełna jest metodologicznych błędów lub co najmniej niedopowiedzeń (np. mapa najważniejszych w czasach wczesnonowożytnych ośrodków żydowskiego życia kulturalnego w Niemczech uwzględnia tylko miasta znajdujące się we współczesnych granicach RFN). W tym wypadku to nie efekty specjalne przeszkadzają w uważnej lekturze narracji wystawowej, lecz kiczowata wystawa zakłóca odczytanie przesłania, jakie architekt-poeta Libeskind wpisał w swój gmach.
Realizację owego założenia o komunikatywności w architekturze (nie tylko muzealnej) możemy właśnie śledzić na różnych przykładach na wystawie „Architektura jako język. Daniel Libeskind”, która potrwa do połowy maja we wrocławskim Muzeum Architektury, jedynej placówce o takim profilu w Polsce. Przy okazji zwróćmy jednak uwagę także na samą siedzibę tej instytucji. Muzeum mieści się w dawnym klasztorze bernardynów (z byłym kościołem włącznie) i samym swoim umiejscowieniem zaświadcza o tym, jak luźny bywa związek między formalnym opakowaniem a funkcjonalną zawartością. Przekonuje więc, że nie warto spierać się o okładki.