MIERZYŃSKA: Czy jesteśmy suwerenni?

Wolność w sieci bez ograniczeń zagraża demokracji. Mimo to w Polsce dezinformacją online przejmują się nieliczni


W najnowszej Strategii Cyberbezpieczeństwa RP na lata 2019–2024 o dezinformacji w sieci wspomniano raz. Obronie przez działaniami dezinformacyjnymi i manipulacyjnymi poświęcono dwa zdania – w jednym z licznych celów szczegółowych. Jednocześnie zaznaczono, że polski rząd stoi na stanowisku, że „wolny i otwarty Internet jest istotnym elementem funkcjonowania współczesnego społeczeństwa”. To prawda, wolny Internet jest nam niezbędny, jednak nie może on oznaczać samowoli i anarchii. Potrzebujemy jasno określonych reguł korzystania z sieci oraz systemowego myślenia o przestrzeni informacyjnej. Bez nich jesteśmy w pełni zależni od sposobów wykorzystania sieci, jakie wymyślą nam inni – także jako państwo.

Nie chodzi o ograniczanie wolności słowa. Jeśli dało się ustalić w kodeksach prawnych zasady takiego korzystania z tej wolności, by nie uderzała ona w prawa innych ludzi, tym bardziej da się ustalić zasady korzystania z sieci, które podniosą bezpieczeństwo użytkowników, jednocześnie zapewniając im swobodę wypowiedzi. Jest to niezbędne także po to, by ochronić demokrację.

Artykuł pochodzi z najnowszego numeru „Res Publiki”, który jest do kupienia wyłącznie w naszej księgarni internetowej. Do świąt w promocyjnej cenie 15 zł.

Polacy boją się dezinformacji

O dezinformacji w Polsce wciąż mówi się niewiele, a już na pewno nie ma mowy o systemowym podejściu do tego zagrożenia. Podczas ostatnich wyborów parlamentarnych temat ten w zasadzie nie pojawił się w programie żadnej partii, chociaż badania wskazują jednoznacznie, że Polacy boją się sieciowej manipulacji. Unijny Eurobarometr w 2018 r. opublikował sondaż, z którego wynika, że aż 66 proc. Polaków obawia się dezinformacji, 57 proc. sądzi, że najpoważniejsze zagrożenie dla wyników wyborów wiąże się z możliwością cyberataków, a 55 proc. boi się wpływów podmiotów zewnętrznych, a nawet grup przestępczych. Państwowy instytut NASK w maju 2019 r. opublikował wyniki swoich badań. Okazuje się, że ponad połowa Polaków w ostatnich kilkunastu tygodniach natknęła się na dezinformację w sieci, a 35 proc. raz w tygodniu lub częściej zauważa fake newsy.

Mimo to jedyne porozumienie, jakie do tej pory zawarł polski rząd z najpopularniejszą w Polsce platformą socialmediową, czyli Facebookiem, dotyczy jedynie stworzenia dodatkowej możliwości odwołania się użytkownikom, którym FB zablokował treści lub konta. Teraz mogą oni skorzystać z pomocy specjalnego punktu w Ministerstwie Cyfryzacji w razie tego rodzaju blokady. Niestety rok po podpisaniu porozumienia nie bardzo wiadomo, jak ów punkt działa, ile razy podejmowano interwencje, czy zakończyły się one sukcesem – dziennikarze wielu mediów próbowali uzyskać takie dane od ministerstwa, ale na razie bez skutku. Wiadomo tylko o jednym przypadku udanej interwencji – pochwalił się nim wiceminister cyfryzacji Adam Andruszkiewicz. Dzięki ministerialnej pomocy odblokowano fanpage Sebizm Osiedlowo-Radykalny, dziś funkcjonujący jako Sebizm – Osiedlowa Dilerka Prawdy. To fanpage, który w sposób specyficzny komentuje sytuację polityczną. Jak piszą sami o sobie: „Nie boimy się trudnych tematów i potrafimy bez przypału wyjaśnić pewne rzeczy. Walimy przekazem, niczym bagiety pałką po piętaszkach na dołku. Banowani. Cenzurowani. Zawsze wracamy”.

Co nam daje Biblioteka Reklam Facebooka?

Aktywność polskiego rządu w tym zakresie wskazuje na priorytety obecnych władz. Nie należy do nich niestety walka z dezinformacją. Inne podejście zaprezentowała Komisja Europejska, która przed wyborami do Parlamentu Europejskiego zdała sobie sprawę z zagrożenia, jakie niosą wpływy zewnętrzne, i na tyle intensywnie negocjowała z platformami społecznościowymi, że te zastosowały nowe reguły i narzędzia.

W kwietniu 2019 r. Facebook wprowadził obowiązek oznaczania reklam politycznych i stworzył Bibliotekę Reklam, w których wyświetlane są wszystkie płatne posty o tematyce politycznej, socjalnej i ekologicznej, łącznie z podaniem danych o tym, kto je finansuje. Choć nie brakuje głosów, że Biblioteka Reklam to raczej stwarzanie pozorów przejrzystości reklamowej niż rzeczywista przejrzystość, to dzięki niej wiemy odrobinę więcej.

Możemy sprawdzić na przykład, ile partie polityczne wydają na reklamy w sieci. Na kampanii do Parlamentu Europejskiego w całej Unii FB zarobił prawie 20 mln euro. Reklamy w Polsce kosztowały niecałe 450 tys. euro, czyli prawie 2 mln zł. Najwięcej na centralną kampanię partyjną w Polsce przeznaczyła wówczas Konfederacja – 184,4 tys. zł (oczywiście chodzi o reklamy na Facebooku), przeganiając drugą w zestawieniu Koalicję Europejską – 140 tys. zł. PiS wydał na FB tylko 43 tys. zł, za to w Google (włączając w to YouTube) już 386 tys. zł. Większe wydatki reklamowe politycy ponieśli podczas jesiennej kampanii do parlamentu. Rekordowo pod względem kosztów reklam internetowych przedstawia się Koalicja Obywatelska – tylko na Facebooku wydała ok. 1,6 mln zł, kolejne kilkaset tysięcy zł – na reklamę w Google.

Dzięki zasadzie oznaczania reklam politycznych wiemy też, kto w Polsce próbował się jej nie podporządkować – i są to przypadki, które zmuszają do refleksji. Na początku kampanii do europarlamentu, pierwszej po wprowadzeniu nowego regulaminu, problemy z właściwym oznaczaniem postów miało wielu kandydatów. Jednak wielokrotnie nowe zasady omijał kandydat PiS, obecnie europoseł, a wówczas – wiceminister sprawiedliwości, Patryk Jaki. Jego promowane posty nie miały żadnego oznaczenia informującego o tym, że mamy do czynienia z reklamą polityczną. Na dodatek posty przygotowano tak, że nie pojawiało się w nich żadne z kluczowych słów: wybory, głosowanie, lista, kampania czy kandydat – na podstawie których algorytm FB mógłby rozpoznać post dotyczący polityki. Widać było jedynie zdjęcie polityka, imię i nazwisko oraz numer, z którym kandydował. Dopiero po nagłośnieniu sprawy i zgłoszeniu jej do Facebooka po jakimś czasie platforma zareagowała i zaczęła blokować nieoznaczone reklamy, co wreszcie zmusiło polityka (a raczej – osoby zajmujące się jego reklamą) do dodania właściwej etykiety do postów.

Przez trzy miesiące, od lipca do września 2019 r., regulamin Facebooka łamał także oficjalny fanpage Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, zamieszczając bez oznakowania reklamy promujące akcję Bez PIT dla młodych. Do 18 września, kiedy sprawa została nagłośniona, KPRM wydało 22 tys. zł na tę promocję. Reklamy były tym razem blokowane przez FB właśnie ze względu na brak właściwej etykiety, co nie przeszkadzało osobom obsługującym fanpage publikować kolejne płatne posty, nadal bez oznaczeń. Trudno zgadnąć, skąd ta niechęć do dodania etykiety, skoro niewątpliwie pieniądze na ten cel pochodziły z oczywistego źródła, czyli z KPRM – i taka informacja pojawiła się ostatecznie przy reklamach, gdy sprawa stała się głośna. Być może w obu przypadkach – i kandydowania Patryka Jakiego, i akcji KPRM-u, sytuacje spowodowała jedynie niewiedza osób odpowiedzialnych za reklamy w sieci, jednak nie sposób nie zauważyć, że kontami łamiącymi te zasady FB, które (choć minimalnie) mają regulować rynek reklam politycznych i zapobiegać wpływom zewnętrznym, były konta należące do reprezentantów polskich władz: KPRM i wiceministra sprawiedliwości.

Suwerenność informacyjną mają prywatne firmy, nie państwa

Jeśli to miała być oznaka wolności w sieci, to była ona pozorna. Administratorzy FB w każdej chwili mogli bowiem zablokować nie tylko reklamy, ale także same konta. Suwerenność informacyjną mają dziś bowiem nie użytkownicy, nie państwa, lecz platformy społecznościowe: Facebook, Google, Twitter. To one samodzielnie podejmują decyzje dotyczące przestrzeni informacyjnej w danym kraju, to one także decydują, czy i w jaki sposób zastosować sankcje wobec osób naruszających regulamin. Przy czym są to podmioty komercyjne, czyli nastawione na zysk. Choć po głośnych aferach z udostępnianiem danych firmy te jednoznacznie określiły, że reprezentują wartości demokratyczne, nikt racjonalnie myślący nie może liczyć na to, że postawią one demokrację, prawa człowieka i ochronę danych osobowych użytkowników wyżej niż własne zyski. Chyba że zmusi je do tego prawo.

Aby takie prawo ustalić, trzeba dużego wysiłku polityków, bo to oni muszą wziąć na siebie obowiązek ustalenia reguł uczestnictwa obywateli w przestrzeni informacyjnej. Świadomość tego pojawia się już zarówno w NATO, jak i w Unii Europejskiej, podejmowane są pierwsze działania. Podkreślę po raz kolejny: nie chodzi o blokowanie wolności słowa czy wprowadzanie cenzury, lecz – tak jak w świecie rzeczywistym – ustalenie zasad legalnego korzystania z przestrzeni informacyjnej.

Rezolucja przyjęta w październiku przez nowy Parlament Europejski pokazuje, że na poziomie europejskim rośnie świadomość faktu, że brak takich zasad jest realnym zagrożeniem dla demokracji. Posłowie wezwali w rezolucji m.in.: do uczynienia z walki z dezinformacją kluczowego celu polityki zagranicznej oraz do przygotowania ewentualnych działań ustawodawczych, które wymuszą na platformach społecznościowych zarówno oznaczanie treści rozprzestrzenianych przez boty, jak i likwidowanie kont osób zaangażowanych w działania nielegalne. Takimi stanowiskami europarlament wyraża potrzebę chronienia demokracji w sieci tak samo, jak jest ona chroniona w świecie realnym.

Za tą rezolucją głosowali m.in. europosłowie Prawa i Sprawiedliwości. Przyjęto ją 10 października. Niecałe dwa tygodnie później rząd PiS przyjął krajową Strategię cyberbezpieczeństwa na kolejne pięć lat, w której ochronie przed manipulacją i dezinformacją poświęcono… dwa zdania.

Zagrożenie wzrośnie podczas kampanii prezydenckiej

Same platformy społecznościowe też mają świadomość, że przynajmniej w pewnym stopniu muszą dostosować się do oczekiwań władz politycznych. Zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych jest to dziś gorący temat. Wiadomo, że Kreml wpływał na wybory prezydenckie w USA w 2016 r. i powszechne są obawy, że w nadchodzącej kampanii prezydenckiej sytuacja może się powtórzyć.

Numer do kupienia wyłącznie w naszej księgarni internetowej. Do świąt w promocyjnej cenie 15 zł.

Twitter zadeklarował niedawno, że rezygnuje całkowicie z zamieszczania płatnych reklam politycznych na swojej platformie. Facebook idzie inną drogą. Uznał, że nie będzie blokował treści promowanych postów politycznych, nawet jeśli będą one zawierały kłamstwa. Jednocześnie w innych postach zamierza oznaczać fake newsy. Czyli informacje fałszywe będą oznaczane, chyba że pojawią się w płatnych reklamach politycznych – w ich przypadku Facebook nie chce brać na siebie roli cenzora. To zaskakujące zróżnicowanie wywołało oczywiste kontrowersje, ale mimo głosów krytyki Facebook na razie nie zmodyfikował swoich pomysłów. Na osłodę poinformował, że będzie oznaczał media kontrolowane przez państwo, na fanpage’ach pojawią się informacje o potwierdzonych właścicielach stron, będzie też nowe narzędzie ułatwiające śledzenie wydatków na reklamę podczas kampanii.

W USA przekonano się, że kampania prezydencka w social mediach powinna podlegać szczególnej ochronie. To odmienna perspektywa niż ta, którą możemy obserwować w Polsce. Choć polska kampania prezydencka rozpocznie się już za chwilę, nie widać, by partie czy potencjalni kandydaci obawiali się ingerencji zewnętrznej ani by przejmowali się ewentualnymi manipulacjami wewnętrznymi. A przecież właśnie wybory prezydenckie, najbardziej spersonalizowane, dają ogromne możliwości wpływania na wyborców za pomocą sieci. Są więc podstawy, by przypuszczać, że strategie dezinformacyjne zostaną wykorzystane także w polskiej kampanii – przy czym, jeśli którakolwiek ze stron politycznego sporu uważa, że zdoła wykorzystać je wyłącznie dla własnej korzyści, może przeżyć duże zaskoczenie.

Suwerenność Polski w przestrzeni informacyjnej dziś nie istnieje. Co więcej: nie widać, by politykom zależało na zmianie tego stanu rzeczy. Czy potrzebny jest jakiś silny wstrząs, by zmienić ich zapatrywania? To możliwe. Tyle że po takim wstrząsie może się okazać, że jest już za późno na budowanie własnej suwerenności w tej nowej przestrzeni.

Anna Mierzyńska – doradca wizerunkowy, specjalistka marketingu sektora publicznego. Prowadzi blog o wizerunku, social mediach i zjawiskach społecznych w sieci.

Skomentuj lub udostępnij
Loading Facebook Comments ...

Skomentuj

Res Publica Nowa