Miejski uniformizm kontra lokalna tożsamość: przypadek kina Femina
Polskie miasta, często zupełnie pozbawione dobrze funkcjonujących przestrzeni publicznych, budują swoją lokalną specyfikę w oparciu o te miejsca, którym sami mieszkańcy nadają różnorakie znaczenia. Dzieje się to najczęściej w kontrze do zakusów władzy i prywatnych […]
Polskie miasta, często zupełnie pozbawione dobrze funkcjonujących przestrzeni publicznych, budują swoją lokalną specyfikę w oparciu o te miejsca, którym sami mieszkańcy nadają różnorakie znaczenia. Dzieje się to najczęściej w kontrze do zakusów władzy i prywatnych inwestorów, podejmujących próby redefinicji pojęcia „miejsce” jako tego, co przede wszystkim powinno wiązać się z wymiernym zyskiem.
Tymczasem nawet najlepsza oferta galerii handlowej nie jest w stanie zastąpić całego uniwersum znaczeń, jakie nadajemy tradycyjnym miejskim instytucjom – kinom, teatrom czy muzeom. To tam, a nie w bezpłciowych wnętrzach hipermarketów, tworzą się społeczne więzi i zaczyna funkcjonować namiastka upragnionej przez wielu wspólnoty. Internet pełen jest inicjatyw z pogranicza sztuki i archeologii pamięci – w takich wirtualnych archiwach przechowywane są obrazy popadających w ruinę lub już nieistniejących miejskich obiektów, które dawniej pełniły funkcje lokalnych ośrodków kultury. W ramach projektu „Tu było kino” publikowane są nie tylko fotografie starych kin studyjnych, obecnie zamienionych w sklepy spożywcze czy chińskie bazarki, ale także wspomnienia ich dawnych użytkowników – ludzi złączonych z miejscem silną więzią osobistą. Na emocjach budowane są narracje o mieście jako indywidualnym przeżyciu i na nich również opiera się poczucie ciągłości, przywiązania do miejsca. Fotografia nieistniejącego już wrocławskiego kina Pokój, opatrzona została takim komentarzem-wspomnieniem jednego z dawnych bywalców: „Do Pokoju zabrali mnie pierwszy raz rodzice. Był to przedpremierowy pokaz (…) <<Czterech pancernych i psa>>. To był odcinek, jak Rudemu trzeba było odciąć kawałek lufy. Bardzo to przeżywałem i po powrocie do domu też chciałem obciąć jakąś lufę”.
Obecnie narracje oparte na emocjach są coraz częściej zastępowane z jednej strony przez logikę miasta sterylnego, gdzie przestrzeń definiowana jest z punktu widzenia wypranej z życia estetyki, a z drugiej – przez logikę zysku. Urzędnicy albo reorganizują przestrzeń w oparciu o własne wyobrażenie porządku albo pozwalają na jej nadmierną komercjalizację, ignorując zupełnie fakt, że miejsca takie jak stare kina studyjne czy inne budynki użyteczności publicznej, obrośnięte w znaczenia, składają się na właściwą tożsamość miasta. Dotyczy to szczególnie spuścizny polskiego modernizmu, która, jako że kojarzy się z szarością i biedą PRLu, jest obecnie zupełnie dewaluowana. Z kolei rosnące jak grzyby po deszczu banki i dyskonty, część zestandaryzowanej kultury globalnego kapitału, wysysają z miast ich lokalną specyfikę, pozostawiając trudną do wypełnienia próżnię. A przecież już w latach 50. XX wieku Jane Jacobs pisała, że praca z miastem powinna polegać na ciągłym przypominaniu i powtarzaniu, działaniu z (a nie „ingerencji w”) tym, co jest dla mieszkańców znajome i od lat dobrze spełnia swoje funkcje. Czy naprawdę jesteśmy więc w stanie zaakceptować proceder wymazywania pamięci o dawnym mieście i zastępowania go pustką przestrzeni wyłącznie komercyjnych?
Praktyka pokazuje, że sprzeciw społeczny wobec tych najbardziej rażących przykładów zawłaszczania przestrzeni miejskiej ujawnia się coraz częściej, jednak jego formy wciąż są dość efemeryczne, żeby nie powiedzieć – wirtualne. Ich siła jest niewielka, ale przynoszą skutki trudne do przecenienia, katalizując dyskusję na temat kształtu i funkcji poszczególnych części miasta. Dobrym przykładem tej tendencji była społeczna mobilizacja wokół niedawnych (i niestety wciąż aktualnych) problemów warszawskiego kina Femina. Sympatyków lokalnego ośrodka kultury o długim, jeszcze przedwojennym rodowodzie, wzburzyła wiadomość o planach otwarcia w jego miejscu jednego ze sklepów sieci Biedronka. Spółka Jeronimo Martins zaoferowała prywatnemu właścicielowi budynku przy Alejach Solidarności atrakcyjny czynsz, którego kino, mimo że samo jest częścią dużej sieci multipleksów Helios, nie byłoby w stanie przelicytować. Błyskawicznie i bez pytania mieszkańców o zdanie, uzyskano od miasta warunki zabudowy dla lokalu oraz pozwolenie na zmianę jego funkcji na handlowo-usługową.
Dla sympatyków Feminy dyskont z tanią żywnością okazał się ciosem prosto w twarz – internetowe fora zaroiły się od głosów oburzenia, nawołujących do obrony kina i rozliczenia odpowiedzialnych za niszczenie kultury w mieście. Pisano (i pokazywano), że niedługo wszystkie symbole Warszawy zostaną skolonizowane przez sklepy spożywcze, banki i sieciówki z tanią odzieżą. W narracjach traktujących o degradacji warszawskiej przestrzeni publicznej, Biedronka stała się synonimem tandety i kapitału całkowicie oderwanego od miejskiego kontekstu – kapitału, który nie dba o miejsca, a tylko maksymalnie eksploatuje i zaśmieca. Dyskusja wokół Feminy wypełniła się językiem wizualnej ekologii, nawołującym do „oczyszczenia” przestrzeni miejskiej – przede wszystkim z obrazów, ale także z urbanistycznego chaosu i wszechobecnej prowizorki. Symbolem oburzenia warszawskich „ekologów obrazu” stał się internetowy mem, przedstawiający Pałac Kultury obwieszony pstrokatymi bilbordami i neonami, z błyszczącym logiem Biedronki na pierwszym planie. To społeczne ożywienie nie było jednak spowodowane wyłącznie sprzeciwem wobec wizualnego śmiecia, lecz również, a może nawet przede wszystkim, lękiem przed rozpuszczeniem widocznych znaków warszawskiej tożsamości w morzu zestandaryzowanej komercji.
Pomysł zamknięcia kina potraktowano jako zamach na lokalność, próbę jej przesłonięcia, tak jak elewacji którejś ze śródmiejskich kamienic, kolejnym tandetnym bilbordem. Niedługo po upublicznieniu informacji o planach Jeronimo Martins, z inicjatywy twórców projektu „Ratujmy stare kina”, powstała facebookową grupa sprzeciwu. Wystosowano nawet petycję w obronie Feminy, skierowaną do urzędu dzielnicy Śródmieście oraz radnych Warszawy. Mieszkańcy zaangażowani w protest zaczęli dzielić się własnymi wspomnieniami o kinie, przywoływać jego przedwojenny rodowód, podkreślać znaczenie niewielkich ośrodków kultury w ich najbliższej okolicy. Wokół podupadłego kina powstał, nawet jeśli wyłącznie w przestrzeni Internetu, zalążek wspólnoty – Femina obrastała w indywidualne opowieści i znaczenia, przestając być wyłącznie nazwą przystanku tramwajowego. Ktoś napisał, że kiedyś oglądał tu „Bonda”, ktoś inny wspominał, że w czasie okupacji, dokładnie w tych murach, śpiewała Marysia Ajzensztadt, zwana „słowikiem getta”. Co dziwniejsze, nikt z zainteresowanych zamknięciem kina nie wpadł wcześniej na to, że Femina nie jest wyłącznie salą projekcyjną, w której zajada się popcorn i popija colę, ale także MIEJSCEM związanym z historią miasta i będącym materialnym nośnikiem pamięci o Zagładzie. A jednocześnie MIEJSCEM wciąż wykorzystywanym przez mieszkańców. Ten rażący brak respektu spowodował, że „wielkoduszna” propozycja JM, żeby pozostawić gdzieś na tyłach dyskontu niewielką salę kinową – swoistą „protezę” dawnej Feminy – spotkała się z oburzeniem zarówno sympatyków kina, jak i jego właścicieli.
Przypadek Feminy obrazuje nie tylko stosunek globalnego kapitału do miejsc przez niego kolonizowanych i przekształcanych. Jest również częścią problemu bardziej lokalnego, o którym wspominał ostatnio Grzegorz Piątek w „Lukrze i mięsie” – chodzi o brak mądrej polityki konserwatorskiej i przestrzennej. Cóż bowiem z tego, że mieszkańcy przypomnieli sobie, ile znaczy dla nich stare kino, skoro nie istnieją w zasadzie żadne prawne podstawy, żeby powstrzymać budowę dyskontu? Feminę, po gruntownej modernizacji w latach 90, wykreślono ze stołecznego rejestru zabytków. Miejsce, które w czasie hitlerowskiej okupacji było jednym z nielicznych ośrodków rozrywki i kultury na terenie getta (działał tam teatr rewiowy), utraciło swój unikalny charakter, przemieniając się w namiastkę multipleksu. Salę na 600 osób z balkonem podzielono na trzy mniejsze, a wnętrze wykończono w sposób odpowiedni dla kina w dużej galerii handlowej, a nie dla dawnego teatru. Na tak gruntowną przebudowę musiał wydać zgodę Stołeczny Konserwator Zabytków, który teraz pozwolił również na zmianę funkcji lokalu. Tkwi w tym rodzaj niebezpiecznego paradoksu – najpierw dopuszcza się „oczyszczenie” miejsca z jego zabytkowej „powierzchni”, żeby potem kolejne przebudowy usprawiedliwiać właśnie utratą owego zabytkowego charakteru. Tak jakby celowo, krok po kroku, odzierano Feminę z materialnej wartości, przygotowując grunt pod bardziej komercyjną inwestycję. Dziwi również tendencja do zawężania prawnej definicji zabytku, którą skonstruowano przecież w taki sposób, żeby wyznaczała otwarte ramy klasyfikacyjne, użyteczne dla potencjalnych decydentów. Za zabytek uznaje się nieruchomość lub ruchomość, będącą świadectwem minionej epoki nie tylko ze względu na wartość artystyczną, ale również historyczną czy naukową. Pomijając kwestię znaczenia, jakie ma Femina jako lokalny ośrodek kultury, tylko utrzymanie obecnej funkcji tego miejsca pozwoli równocześnie zachować jego wartość historyczną. Postrzeganie zabytku wyłącznie przez pryzmat wartości artystycznej, która jest przecież czymś względnym, ignorowanie zaś obiektów będących nośnikami lokalnej pamięci, przyczyniła się już do zniknięcia z powierzchni ziemi pomników warszawskiego modernizmu – Supersamu czy Pawilonu Chemii.
Decyzje konserwatorskie to zaledwie jedna strona medalu. Funkcję kulturalną budynku można by bowiem ochronić odpowiednim zapisem planu zagospodarowania. Niestety, i tu dochodzimy do sedna kłopotów warszawskiego kina, ta część miasta planu zagospodarowania wciąż nie ma. W ratuszu opracowywany jest dokument dla części Woli od Żelaznej do Jana Pawła, ale nie obejmuje on prawej, śródmiejskiej strony alei. Nie ma planu – nie trzeba więc pytać mieszkańców o zdanie, organizować żmudnych i kosztownych konsultacji społecznych. Wolny rynek sam wszystko ureguluje, a wygra zapewne opcja najsilniejsza, czyli inaczej – najlepsza. Stołeczne władze dały zielone światło właścicielowi budynku, który wybrał po prostu ofertę najbardziej dochodową, zachowując się, z punktu widzenia logiki wolnego rynku, zupełnie racjonalnie. Dotychczasowa strategia warszawskich urzędników do złudzenia przypomina więc działanie międzynarodowego koncernu. Podobnie jak spółka JM wyszła z propozycją zachowania jednej sali kinowej w ramach dyskontu, tak miasto próbuje „ugłaskać” opinię publiczną, rzucając jej różnego rodzaju ochłapy. Pozostawia się pojedyncze wartościowe obiekty architektoniczne, a resztę oddaje deweloperom, tworząc w ramach miasta „protezy” jego niechcianej (nieestetycznej?) przeszłości. Mamy odnowiony, błyszczący Iluzjon, czyli dawną Stolicę, ale już pozostałe modernistyczne kina autorstwa zmarłego niedawno Mieczysława Pipreka nie zachowały swoich dawnych funkcji. Praski 1 Maj to obecnie „tekturowy” Marc-Pol, a na miejscu kultowej Skarpy stoi bezpłciowy apartamentowiec. Problem wydrążonych w środku miejskich „protez” nie jest oczywiście typowo warszawski – ostatnio miłośników architektury krakowskiej Nowej Huty wzburzyła informacja, że w socrealistycznym gmachu dawnego kina Świt zainstalowało się Tesco. Właściciel obiecywał rewitalizację i powrót „luksusu” do zaniedbanego budynku, ale wyszło jak zawsze – „luksus” zinterpretowano jako plastykowy blichtr supermarketu. Z kolei firma Helios (ta od Feminy), po otwarciu pierwszego w Radomiu multipleksu, zamknęła mieszczące się przy jednej z głównych ulic zabytkowe kino Atlantic, które jest jej własnością. Budynek od wielu lat nie pełni dawnej funkcji, a obecnie popada w coraz większą ruinę. Wszędzie tam, gdzie pojawia się wielki kapitał, a polityka konserwatorska i przestrzenna albo nie istnieje albo nie wypracowała narzędzi przeciwdziałania degradacji, lokalna tożsamość zostaje przykryta warstwą lukru – i to w najlepszym razie, bo zazwyczaj jest to warstwa brudu.
Potrzebujemy pogłębionej świadomości i rozpoznania faktu, że miasto zachowuje swoją wartość tylko wtedy, kiedy jego ciągłość jest stale podkreślana i twórczo wykorzystywana. Nawet jeśli przeszłość wydaje się nieatrakcyjna – szara i kanciasta – warto wsłuchać się w głos ulicy, odkryć zawinięte w plastik znaczenia, budulec lokalnej tożsamości. Urbaniści i miejscy aktywiści od dawna wskazują, że narzędzia ochrony istnieją, nie ma tylko woli politycznej. Przypadek Feminy może być symbolem uaktualnienia społecznej pamięci o miejscach odrzuconych, ale także rodzajem przestrogi. Oddawanie miasta w ręce globalnego kapitału, co od pewnego czasu dzieje się w Warszawie, doprowadzi bowiem, prędzej czy później, do uniformizacji całej przestrzeni publicznej. Będą więc banki, dyskonty i sieciówki z kawą, ale najbliższe kino znajdziemy już tylko w galerii handlowej.