Mamy prawo odmówić wyboru
Są sytuacje, kiedy mamy do wyboru deszcz albo rynnę, czy, bardziej z anglosaska, ogień lub patelnię. Jeśli sami nie wybierzemy, jedna z tych opcji i tak przypadnie nam w udziale. Czy trzeba jednak przykładać do […]
Są sytuacje, kiedy mamy do wyboru deszcz albo rynnę, czy, bardziej z anglosaska, ogień lub patelnię. Jeśli sami nie wybierzemy, jedna z tych opcji i tak przypadnie nam w udziale. Czy trzeba jednak przykładać do tego rękę? Może i tak, jeśli koniecznie chcemy mieć poczucie, że był to nasz własny wybór.
Polemiki:
Agnieszka Graff – Dlaczego popieram Ruch Palikota?
Wojciech Przybylski – Szacunek dla wyboru
Tomasz Kasprowicz – O prognozach powyborczych
Artur Celiński – Spokojnie, to tylko wybory
Sakralizacja wyborów
Opublikowany w ubiegłym tygodniu na naszych łamach tekst Agnieszki Graff rozpoczął redakcyjną dyskusję na temat poradzenia sobie z sytuacją nadchodzących wyborów parlamentarnych. Moja poniższa wypowiedź nie namawia do ich bojkotu. Stanowi ona raczej skromną próbę podważenia swoistej fetyszyzacji uczestnictwa w wyborach jako symbolu postawy obywatelskiej, odpowiedzialnej, obowiązkowej dla świadomego obywatela lub obywatelki demokratycznego państwa.
Nie ulega wątpliwości, że biorąc udział w wyborach zyskujemy pewien (nie tak łatwy do określenia) wpływ na warunki, w jakich sami funkcjonujemy. Jak często głosujemy jednak z przekonaniem, z pełnym poparciem dla kandydata czy kandydatki, który/która nie jest w naszym mniemaniu jedyną ochroną przed domniemanym „większym złem”? Możemy wybierać między deszczem a rynną, ale to właśnie w rękach obywateli, a nie ich nieuchronnie spieszących się do reelekcji reprezentantów, znajduje się poszerzenie spektrum tej skromnej oferty o, dajmy na to, parasol.

Odmowa nie musi oznaczać bierności
Myślimy: naszym obowiązkiem jest iść do wyborów, w obliczu niskiej frekwencji ratować obywatelską świadomość i zaangażowanie. Z wyższością patrzymy na tych, których sprawy publiczne nie interesują. Należałoby jednak postawić pytanie, jakie są źródła tej apatii i obojętności. Kilka dni temu usłyszałam w radiu wypowiedź z ulicznego sondażu przeprowadzonego na Kielecczyźnie, dokąd wspaniałomyślnie zawitał autobus z Donaldem Tuskiem na pokładzie: „jest tak źle, że nie ma po co iść na wybory”. Głupia odpowiedź? Wręcz przeciwnie. Gdybym miała podsumować w jednym zdaniu treść niniejszego tekstu, to brzmiałoby ono mniej więcej w taki sposób. Nieuczestniczenie w wyborach niekoniecznie wiąże się z ignorancją bądź abnegacją, a może na przykład ze słusznym, niestety, poczuciem braku wpływu na sytuację swoją jako obywatela. Zwłaszcza, jeśli się mieszka w regionie, który nie został ujęty w planie rozwoju kraju jako biegun rozwoju, a zapowiadana dyfuzja jakoś nie chce dotrzeć w rejony odwiedzane jedynie w ferworze wyborczej kampanii.
3 komentarze “Mamy prawo odmówić wyboru”