MAIER: Gorąca pamięć… zimna pamięć
O połowicznym okresie rozpadu pamięci faszyzmu i komunizmu
W swoich uwagach na temat historii XX wieku Robert Conquest przyznaje, iż mimo że ostro potępiał okrucieństwa komunizmu, „ma wrażenie”, że Holocaust był „gorszy” niż zbrodnie stalinizmu. Historykowi trudno jest porównywać intensywność uczuć, ale odczucia są ważne – są to również moje odczucia i odczucia wielu Europejczyków oraz Amerykanów oraz wszystkich tych, którzy myślą o historii. W eseju tym chcę zastanowić się nie tylko nad tym, dlaczego Robert Conquest w książce Wspomnienia niewygodnego świadka ujawnia takie odczucia, ale dlaczego żywi je także wielu innych, chociaż gotowi są przyznać, że zbrodnie komunistyczne miały olbrzymie rozmiary, był głód spowodowany działaniami politycznymi, czystki etniczne, cała sieć obozów pracy, gdzie umierano na skutek niedożywienia i okrutnego traktowania. Dlaczego jednak czarna księga nazizmu jest w świadomości tak wielu osób, zajmujących się historią XX wieku, czarniejsza niż czarna księga komunizmu? I co wynika z tej odmiennej intensywności odczuć dla dwóch odmian pamięci historycznej?
Sama przesłanka jest oczywiście wielce sporna. Wielu obserwatorów historii nie zgodzi się z tym, że pamięć zbrodni nazistowskich jest bardziej wstrząsająca i bardziej traumatyczna niż pamięć zbrodni stalinowskich. Wielu mieszkańców wschodniej Europy powie, że takie stopniowanie traumatyzmu jest możliwe jedynie ze szczególnej perspektywy zachodnich intelektualistów, którzy marksizowali przez dekady i którzy (często ci sami) byli Żydami i dlatego ich osobiste wspomnienia sprawiły, że Holocaust stał się bardziej wyrazistym zagrożeniem. Jednakże uważam, że można wykazać, iż pamięć zbrodni nazistowskich nie blaknie, natomiast komunistycznych – tak. Przed 1960 rokiem książki, wielkie świadectwa antykomunizmu: Umysł zniewolony Czesława Miłosza, Ciemność w południe Arthura Koestlera, autobiografie zamieszczone w The God that Failed, powieści Orwella, a przede wszystkim 1984 oraz Folwark zwierzęcy, wspomnienia i powieści na temat Gułagu, Nadzieja w beznadziejności Nadieżdy Mandelsztam, Stroma droga Jewgieniji Ginzburg, a przede wszystkim najważniejsze, monumentalne dzieło Aleksandra Sołżenicyna – ukazały ideologiczne represje, czystki, rozległy system obozów w świecie sowieckim jako równie przerażające jak ostateczne rozwiązanie. W każdym razie oba systemy były równe sobie, co pokazała Hannah Arendt w Korzeniach totalitaryzmu. Wszelako, mimo całego talentu literackiego, autentyczności świadectw, ujawnienia fanatycznych idei i skrywanej paranoi oraz nieogarniętych liczb ofiar, poczucie horroru ulega osłabieniu, a pamięć staje się mniej gorąca.
Próbowałem zaproponować opis tej różnicy za pomocą pojęć pamięci gorącej i zimnej. Jest to różnica między traumatyczną pamięcią zbiorową by sięgnąć do metafory z zakresu fizyki nuklearnej, z długim okresem połowicznego rozpadu swojego rodzaju pluton historii, który na całe stulecia niszczy krajobraz swym destruktywnym promieniowaniem, a znacznie krótszym okresem połowicznego rozpadu i mniejszymi zniszczeniami powodowanymi przez na przykład izotop trytu. Nie mam zamiaru dowodzić tu, które doświadczenie było bardziej okrutne, ale które bardziej trwale zostało wyryte w pamięci historycznej i w pamięci jednostek.
Podkreślmy jednak, że jest to debata interesująca tylko niektórych na tym świecie. Pamięć totalitaryzmu na Zachodzie stanowi tylko część światowej historii okrucieństwa. Niezmiernie poważne zadanie czeka tych, którzy zajmują się zbiorową pamięcią w Argentynie i Brazylii, w Chile, Gwatemali i Południowej Afryce, natomiast w Chinach czy Kambodży pracy takiej w zasadzie jeszcze nie podjęto. Turcja oficjalnie stale odmawia podjęcia sprawy ludobójstwa Ormian, Japonia uczyniła niewielkie postępy w rozważeniu swojej roli w czasie drugiej wojny światowej, a kiedyś także rozmaite wersje historii będą musiały być przeanalizowane w Izraelu i w innych społeczeństwach, gdzie pamięć powinna podlec rekonstrukcji. Pisałem już o tym, że „moralne narracje” XX wieku zawierają nie tylko historię reżimów nazistowskiego i stalinowskiego, ale także imperializmu i wojen de- kolonizacyjnych. Primo Levi i Aleksander Sołżenicyn powinni być czytani równolegle z Josephem Conradem, E.M. Forsterem i Chinua Achebe, a także równolegle z lekturą autorów żyjących równocześnie w kilku kulturach czy światach jak V.S. Naipaul czy Salman Rushdie. Nasza pamięć faszyzmu i komunizmu to tylko część wspomnień rozmaitych tragedii. Jednakże jest to nasza pamięć i dlatego musi być naszym tematem.
Istnieją oczywiście silne racje, którym od razu można przeciwstawić gorącą pamięć nazizmu zimnej pamięci komunizmu. Narodowosocjalistyczny reżim został pokonany w wyniku straszliwej wojny, jaką narzucił Europie. Reżimy komunistyczne nie rozpoczynały wojen światowych, chociaż inspirowały lokalne konflikty, takie jak w Korei. Dzięki temu przetrwały do względnie łagodniejszego okresu, który Vaclav Havel określił mianem posttotalitaryzmu. Janos Kadar, który uzyskał władzę dzięki Sowietom, aby zlikwidować powstanie 1956 roku, doprowadził w końcu do powstania „komunizmu gulaszowego”. Zmiany te rodziły moralne problemy zarówno dla wewnętrznej, jak i dla zewnętrznej opozycji: do jakiego stopnia należało trwać w bezkompromisowym oporze? Kiedy, ponadto, przejście od polegania wyłącznie na sile do rozmaitych manipulacji społeczeństwem obywatelskim wskazuje na przekonanie, że władze potrafią utrzymać kontrolę, a w jakich przypadkach ujawnia osłabienie kontroli i konsensu? Bez względu na to, jakiej udzielimy odpowiedzi – a odpowiedzi te są różne w przypadku różnych państw i odmiennych okresów historycznych – każde państwo partyjne, które wchodzi w fazę posttotalitaryzmu, pozostawia po sobie znacznie bardziej nieklarowne dziedzictwo historyczne niż takie państwo, które ginie w płomieniach pożaru. Bo przecież ci, którzy rządzili dawnym ustrojem, często tracili wiarę i byli zainteresowani załatwieniem sobie przyszłością, a zatem pokonaniem przepaści historycznej, tak by w nią nie wpaść. Historycy naturalnie wciąż odkrywają dowody okrucieństwa władzy komunistycznej. Prześladowania lewicowych działaczy w Hiszpanii w trakcie wojny domowej dokonywane przez agentów Moskwy zostały znacznie lepiej udokumentowane, niż to mógł uczynić Orwell w swoich wspomnieniach. Historia wschodnich terenów Polski od września 1939 do czerwca 1941 historia sowieckiej okupacji, represji i niebywałych czystek została opisana przez Jana Tomasza Grossa w Rewolucji z zagranicy. W utworach literackich, takich jak Mandolina Corellego, czy w pracach dziennikarskich, takich jak Nicholasa Gage’a Eleni, próbowano przekonać czytelników, że komuniści w Grecji wcale nie byli bohaterskimi żołnierzami ruchu oporu zmuszonymi przez politykę Churchilla i skorumpowanych greckich przywódców do wycofania się w góry. We Francji ujawnianie zbrodni komunistycznych następuje z wielką intensywnością mniej więcej co dwadzieścia lat, tak aby zastraszyć niekomunistyczną lewicę, a nie tylko kręgi konserwatywne. Najpierw przetoczyła się debata na temat obozów (zainspirowana przez przejęcie władzy przez komunistów w Pradze) w 1948 roku, potem na skutek interwencji w Czechosłowacji w 1968 roku, a potem znowu na początku lat osiemdziesiątych dzięki szeroko nagłośnionym publikacjom nowych filozofów, a ostatnio w rezultacie opublikowania książki Stephane Courtois Czarna księga komunizmu. A jednak po roku lub dwóch ożywionej dyskusji oskarżenia jakby tracą moc. Nie dlatego, iżby czytelnicy nie znali faktów, lecz dlatego, że oburzenie moralne słabnie, a stalinowska przeszłość odchodzi w dal mimo wspomnień ofiar, wspaniałych dokumentów literackich i nieustępliwej walki neokonserwatystów i starych liberałów. Jeżeli żyjemy poza terenem Europy Wschodniej, to musimy starać się, by ożywić wspomnienia Gułagu tak, by budziły strach i pogardę. Natomiast Holocaust staje się coraz bardziej znaczącym składnikiem zachodniej pamięci zbiorowej. Debatujemy na temat pomników i muzeów Holocaustu, ale znacznie rzadziej na temat pomników ofiar stalinizmu. Pielgrzymi i turyści zwiedzają Oświęcim i Dachau, ale nie Workutę lub Katyń. Profesorowie mogą wciąż zawieszać portrety Marksa i Engelsa, Lenina lub Mao w swoich gabinetach, ale nie Hitlera lub Himmlera, nawet jako wyraz postmodernistycznej ironii.
Jeszcze kilka lat po przemianach 1989 roku oburzenie było wciąż silne. Ujawniane wciąż zbrodnie Stasi, czeskie procedury lustracyjne i pierwsze spory wyborcze pomagały w zachowaniu pamięci komunizmu jako silnego negatywnego argumentu moralnego. Wszelako i te źródła oburzenia uległy osłabieniu. Przecież postkomunistyczne partie, takie jak PDS w Niemczech czy „socjaliści” w Polsce, na Węgrzech i w Rumunii, były tolerowanymi współzawodnikami, natomiast Partia Wolności czy Front Narodowy, bez względu na to, ile by uzyskały głosów, były nie do przyjęcia dla oponentów i podle gały czasem wręcz interwencji Unii Europejskiej. Trudno sobie wyobrazić, żeby jakakolwiek istotna grupa opiniotwórcza w Europie odcięła się od Niemiec, gdyby tam kiedykolwiek doszła do władzy koalicja, w której skład wchodziłaby PDS. Przeszłość komunistyczna okazała się nieoczekiwanie mało ciążyć, trwa, ale z „nieznośną lekkością bytu”.
Przypatrzmy się nieco dokładniej, które wspomnienia są gorące, a które – zimne. Chodzi nie tyle o pamięć faszyzmu w ogóle, ile o pamięć narodowego socjalizmu, chociaż czasem można ze słusznością mówić o niemieckim faszyzmie. Jednak inne doświadczenia faszyzmu nie wywoływały aż takiego oburzenia, nawet jeżeli wszelkie próby powrotu powodują publiczne demonstracje i starcia. Powody są w znacznej mierze podobne do tych, jakie zaistniały w przypadku reżimów komunistycznych. Rządy faszystowskie weszły w okres „normalizacji”, który w przypadku nazizmu miał miejsce jedynie od 1936 roku do początków 1938. Franko żył dostatecznie długo, by po wyrzuceniu z kraju, uwięzieniu i straceniu swoich przeciwników otrzymać amerykańską pomoc w zamian za zezwolenie na zbudowanie baz lotniczych i by doprowadzić do restauracji monarchii. W końcu lat dwudziestych włoski faszyzm tracił swą wcześniejszą gwałtowność i gdyby Duce nie wybrał Hitlera na sprzymierzeńca – „herbatka z Mussolinim” dobrze by oddawała stan rzeczy. Do dzisiaj można oglądać na Via dei Fori Romani umieszczone tam przez Mussoliniego płaskorzeźby, przedstawiające przywrócenie rzymskiego cesarstwa; Fellini mógł w Amarcord przedstawić niemal czułe wspomnienia z okresu faszyzmu na prowincji w Rimini, zaś niewątpliwie liberalny intelektualista Roberto Vivarelli może teraz przyznawać się do entuzjazmu z racji powstania Włoskiej Republiki Społecznej (1943-1945). W 1960 roku próba włączenia partii neofaszystowskiej do przyszłego rządu podjęta przez chadeckiego kandydata na premiera doprowadziła do masowych ulicznych demonstracji lewicy i musiała zostać porzucona. Włączenie do rządzącej koalicji Ligi Narodowej po przyszłych wyborach doprowadzi zapewne do nielicznych i czynionych z obowiązku wyrazów zaniepokojenia. Historyczna pamięć faszyzmu już nie działa mobilizująco. Pamięć nazizmu jest inna.
Być może jednak nie chodzi tu o zbiorową pamięć nazizmu, lecz tylko o Holocaust czy też Holocaust i obozy. Fotografie i kroniki filmowe pokazujące „wyzwalanie” obozów koncentracyjnych wiosną 1945 roku, wychudzonych więźniów i stosy ciał nie miały swojego komunistycznego odpowiednika, co tylko zwiększyło wpływ na pamięć nazizmu. Wielu amerykańskich studentów jest przekonanych, że Stany Zjednoczone walczyły w trakcie drugiej wojny światowej w Europie w celu zakończenia Holocaustu, a inne zbrodnie nazizmu bledną w porównaniu z zamordowaniem Żydów. Coraz częściej historycy potwierdzają, że ostateczne rozwiązanie było w zasadzie sednem nazistowskiego przedsięwzięcia, celem, który przede wszystkim zajmował przywódców niemieckich. Jest to wielce subiektywny sposób odczytania doświadczenia historycznego, a zarazem łatwy do potwierdzenia, trudny do podważenia i nadający się do formułowania prostych tez w rodzaju: „Nazizm istniał tylko po to, żeby zniszczyć Żydów” czy też zdań historyków rozpoczynających się od: „W ostatecznym rachunku…” lub „W istocie…” A tak naprawdę to interpretacje dokonywane przez historyków i interpretacje popularne tego, czym narodowy socjalizm był „rzeczywiście”, ulegały z biegiem czasu licznym zmianom. W okresie po 1945 nazizm uważano za sprawcę wojny agresywnej i zapewne do dzisiaj ta interpretacja przeważa w Wielkiej Brytanii, w latach sześćdziesiątych interpretatorzy za podstawowy cel nazizmu uważali zniszczenie demokracji i socjalizmu, okrutny „świat koncentracyjny” wydawał się najważniejszy dla Davida Rousseta i dla badaczy z monachijskiego Institut fur Zeitgeschichte, kiedy kierował nim Wolfgang Sofsky, a w ostatnich latach ludobójcze zamiary nazizmu wyparły wszelkie inne formy postrzegania tej ideologii i praktyki. Można zatem zastanawiać się, czy gorąca pamięć nazizmu jest tylko konsekwencją faktu, że Holocaust stał się tak niezmiernie ważny dla pamięci tego stulecia, że stał się jakby symbolem współczesnej historii. Polityka ludobójstwa, udokumentowane wspomnienia okrucieństwo „świat koncentracyjny” sprawiły, że nazizm ma tak długi „okres połowicznego rozpadu”. Wciąż jednak pozostaje pytanie, dlaczego Archipelag Gułag nie wywołuje podobnych reakcji.
Weźmy pod uwagę inne możliwe wyjaśnienia Czy odmienne konsekwencje nie wynikają ze skutecznej polityki utrwalania tożsamości? Kiedy opisujemy różnicę między pamięcią nazizmu a pamięcią komunizmu możliwe są dwa podejścia. Jedno to – kto pamięta, drugie – co jest pamiętane. Współczesna pamięć historyczna nie może być uniwersalna. Warto więc mówić o „wspólnotach pamięci”, których zbiorowa tożsamość powstawałaby dzięki wspólnemu przypominaniu historii, czasem wspólnemu właśnie dlatego, że członkowie tej zbiorowości mieli być ofiarami. Wspólnoty pamięci tych, którzy cierpieli z rąk nazistów, nie są takie same, jak wspólnoty tych, którzy cierpieli z rąk komunistów. Niemcy okupowali zachodnimi i wschodnią Europę, ale Sowieci narzucili swoją władzę jedynie Rosji i wschodniej Europie. Żydzi i nie-Żydzi mieli inne losy. Wspólnoty pamięci nie mogą wczuwać się w sytuację ofiar z innych wspólnot pamięci. Czasem owo poczucie braterstwa rodziło się powoli i zbyt późno, często było raczej intelektualnym uznaniem faktu niż rzeczywistym odczuciem. Sformułowanie „rozumiem twój ból” często znaczy tylko tyle, że wiem, że cię boli. Niedawno opublikowana książka Jana Tomasza Grossa Sąsiedzi – a raczej reakcje na nią, podobnie jak reakcje od czasu pogromu kieleckiego w 1946 roku – pokazuje raz jeszcze, że powinniśmy zdawać sobie sprawę, jak trudno jest danej wspólnocie pamięci rzeczywiście zaakceptować, że inni znosili równie okrutne cierpienia.
Wspólnoty pamięci nazizmu mają pewne materialne przewagi nad wspólnotami pamięci komunizmu. Przecież istnieją pobudki do podtrzymywania istnienia wspólnot pamięci nazizmu. Rząd niemiecki od lat udziela odszkodowań: państwu Izrael, indywidualnym Żydom, ostatnio za niewolniczą pracę obywatelom Europy Wschodniej. Powstały miejsca pamięci – w Niemczech, w Izraelu, w Waszyngtonie i gdzie indziej w Stanach Zjednoczonych, niedawno w Wiedniu i w wielu innych miastach. Na temat pomnika w Berlinie dyskutowano bez końca i odwiedzano miejsce jego przyszłej budowy. Krótko mówiąc: cała sieć lieux de memoire pomogła podtrzymać wspólnotę pamięci nazizmu. Jeżeli zgodzimy się z poglądami krytyków tej wspólnoty — ostatnio i gwałtownie krytykował ją Norman Finkelstein, ale także inni w Szwajcarii, Austrii i w innych krajach – to możemy uznać, że podniety te są dostarczane przez świadomą swych interesów grupę „memoralistów”, przez tak zwany przemysł Holocaustu. I tak oto muzeum tolerancji ma powstać w Idaho w dawnej siedzibie kierownictwa amerykańskich nazistowskich szaleńców: Narodu Aryjskiego.
Nie ma obecnie analogicznych pobudek, które ożywiałyby „memoralistów” komunizmu. Istnieją, co prawda, pomniki na cześć ofiar represji w Polsce, a także mało ważne pomniki w obozach koncentracyjnych w Sachsenhausen i Buchenwaldzie, gdzie Sowieci internowali ludzi po 1945 roku, które jednak, jeżeli weźmie się pod uwagę rolę tych obozów w latach 1933-1945, muszą budzić spory, istnieją też marne muzea Stasi (takie jak Rundę Ecke w Lipsku) utrzymywane przez resztki tego, co określano mianem ruchu obywatelskiego w 1989 roku. A ponadto nie ma takich władz, które mogłyby zapewnić odszkodowania. Przecież byli więźniowie lub ich rodziny nie mogą domagać się odszkodowań od rządów, które powstały w wolnych już krajach.
Jednakże nie sądzę, by to odmienna struktura pobudek powodowała, że wspólnota pamięci nazizmu jest silniejsza niż wspólnota pamięci komunizmu. Różnica zresztą nie polega na socjologicznym wymiarze tych wspólnot, a w każdym razie nie jest to głównym powodem. One same przecież nie tworzyły z siebie ofiar. Grupy te powstawały dzięki określonej naturze danej ideologii i danego reżimu. Jednym z poważnych powodów, dla których wspólnota pamięci nazizmu ma znacznie dłuższy „okres połowicznego rozpadu”, jest to, że wspólnota ofiar była znacznie mniej zróżnicowana, a wobec tego bardziej „organiczna”. Holocaust to nie tylko czystki etniczne, nie tylko bezsensowne przenoszenie krymskich Tatarów ani nawet nie głód na większej części terytorium Ukrainy. Oto jeden z zasadniczych powodów, jak sądzę, różnicy między gorącą a zimną pamięcią. Znamy prawdziwe historie prawdziwych ludzi.
Możemy zatem terror nazistowski i politykę ludobójstwa określić mianem terroru celowego, w przeciwieństwie do stalinowskiego terroru przypadkowego. Miał on charakter przypadkowy, gdyż przewidywalne były jego rozmiary, ale nie konkretne ofiary, nikt nie widział, kto następny zostanie uznany za zdrajcę lub konspiratora. Terror celowy natomiast uderzał w ofiary zgodnie z określonymi zasadami: tendencjami politycznymi, a przede wszystkim zgodnie z pochodzeniem etnicznym, które w przypadku Żydów uznano za obce. Istnieją społeczeństwa, w których celowy terror jest nakierowany na religijne czy lokalne wspólnoty, jak w Ulsterze lub w Indiach, powodowany jest rzekomymi różnicami etnicznymi, jak w Rwandzie, lub też podziałami politycznymi bądź klasowymi, jak w Ameryce Południowej i Środkowej. W niektórych sytuacjach terror celowy i przypadkowy występują równocześnie. Czerwoni Khmerowie mordowali wszystkich Wietnamczyków w Kambodży i w sposób przypadkowy również mieszkańców Kambodży. Jednak terror przypadkowy ma krótszy „okres połowicznego rozpadu”, zaś terror celowy pobudza właśnie gorącą pamięć.
Jeszcze jeden powód, moim zdaniem, sprawia, że pamięć nazizmu i ludobójstwa jest gorąca. To współudział. Bardzo niewielu z nas uczestniczyło w aktach przemocy i trudno nam sobie siebie w takiej roli wyobrazić. Jednak większość rozsądnych Europejczyków i także Amerykanów może siebie wyobrazić w roli biernych uczestników. Bierne uczestnictwo to jedna z częściej przyjmowanych ról W XX wieku, chociaż zjawisko to nie doczekało się wielu porządnych historycznych opisów. Zajmując się historią nazizmu, jak to często wspominano, historyk ma nie tyle przeniknąć duszę aktywnego działacza, ile zrozumieć system instytucjonalny, który sprawia, że jesteśmy biernymi uczestnikami. Współudział to także temat historii systemów komunistycznych. Jednakże w okresie tak zwanego posttotalitaryzmu współudział nie sprawił już, że ofiary traciły życie, zaś w poprzednich dekadach sowieccy obywatele nie mogli przewidzieć, kto następny zostanie aresztowany. Nazizm natomiast jasno określał, kto zostanie usunięty, deportowany i kto zniknie. Przeszłość nazistowska i wszystkie historie ludobójstwa zmuszają nas do postawienia pytania: Jak ja bym się zachował? Pytanie, jakie się nasuwa, kiedy zwiedzamy muzea Holocaustu czy obozy koncentracyjne nie brzmi: Czy byłbym nazistą, rwandyjskim wojownikiem lub członkiem oddziału rozstrzeliwującego przeciwników w Bośni? Pytanie brzmi raczej tak: Czy miałbym odwagę powiedzieć tym, którzy przychodzą aresztować lub przewodzą tłumowi zmierzającemu do linczu: „Zaprzestańcie, to, co czynicie, jest złe?”. Większość z nas, jak sądzę, obawia się, że odpowiedź byłaby negatywna. Pamięć nazizmu zmusza do postawienia tego uniwersalnego pytania, a z tego wynika, że nasza pamięć historyczna ulega nieustannemu odnawianiu. Każde pokolenie może posłużyć się nazistowskim doświadczeniem, aby postawić sobie to pytanie. Gorąca pamięć jest tak ważna dla większości spośród nas nie dlatego, że jesteśmy źli, ale dlatego, że nasza odwaga i świętość mają granice.
Komunistyczna przeszłość nie prowadzi do tak bolesnych rozterek duchowych. Niewielu dawnych komunistów zdradza objawy wstydu. Powiadają raczej, że ich dawny radykalizm był formą „doświadczenia życiowego”. Często w wyjątkowym stopniu brak im samokrytycyzmu, natomiast oskarżają intelektualistów, którzy nie dołączyli do nich w formułowaniu gorzkich oskarżeń systemu, któremu niegdyś wiernie służyli. Na ogół byli komuniści czują się całkiem dobrze w nowej sytuacji, a ich aktywny udział w okrutnym systemie nie skłania ich nawet do odrobiny stosownego milczenia lub rezerwy. Zasadniczy wszakże problem antysemityzmu, chociaż zajęło to sporo czasu, doprowadził do tego, co z braku innego słowa nazywam wstydem. Havel przenikliwie opisuje tych, którzy żyli w czasach komunizmu i nie mówili prawdy. Pomagali trwać systemowi, ale nie mogli mieć wrażenia, iż pomagają w likwidowaniu ludzi. Milczenie było czym innym w czasach nazistowskich, nawet dzieci, tych, którzy zachowywali się biernie, odczuwają wstyd.
Wstyd stał się potężnym pojęciem w rozważaniach dotyczących tego, co stało się po czasach okrucieństwa. W nowej literaturze prawniczej trwają próby zastąpienia pojęcia „winy” pojęciem „wstydu”, tak aby sprawiedliwości stało się zadość. Jakie konsekwencje powinny spotkać biernego uczestnika! Wstyd oznacza osobiste poczucie, że się popełniło zły czyn i to nie w abstrakcji, ale przeciwko konkretnej osobie, sąsiadowi, członkowi rodziny, że się zdradziło. Wstyd jednak rzadko pojawia się w pierwszym pokoleniu. Bezpośrednio po upadku zdyskredytowanego reżimu ci, którzy zachowywali się biernie, mają często pretensję do tych, którzy stawiali opór lub udali się na wygnanie. Taka reakcja zwrotna stała u podstaw włoskiego ruchu Uomo Qwalunque (Każdy) z roku 1946, zaś wielu Niemców czuło się obrażonych przez Tomasza Manna czy Willy’ego Brandta. Podobnie Serbowie i Hutu odmawiają teraz zaakceptowania tego, że uprawiali celowy terror, ale można mieć nadzieję, że uznają go kiedy minie okres reakcji resentymentalnej. Żaden lewicowy intelektualista nie sądził, że zdradził, a branie na siebie ciężaru odpowiedzialności – tak łatwo dokonywane przez naszych przywódców od Nixona po Clintona – jest bardzo wątpliwe. Wstyd natomiast sprawia kłopot. Pamięć nazizmu w Niemczech jest zorganizowana wokół świadomości współudziału. Dzieci i wnuki czują wstyd, ale nie czują się winni.
Wstyd jest także obecny w systemach komunistycznych. Wstyd wynika z poczucia zdrady: Boga, sąsiada czy sprawy. Wstyd istnieje tym bardziej na przykład tam, gdzie masowo kolaborowano ze Stasi. Jednak poczucie współudziału mają tylko ci, którzy rzeczywiście i aktywnie kolaborowali. Ci, którzy nie kolaborowali, nie czują ponadto potrzeby przyznania się do tego, że czyniliby to, gdyby musieli. Przecież żyli w okrutnym reżimie, zostali sprawdzeni i pozostali nieskalani.
Paradoksem jest to, że system, który wydaje się nam najgorszy z możliwych, który zaakceptowaliby tylko nieliczni spośród nas, jest systemem, którego pamięć stanowi jakby egzystencjalny test naszego zachowania w dziejach. Gdyż „pamięć” faszyzmu zmusza nas do myślenia nie o tym, czy bylibyśmy nazistami, ale czy bylibyśmy antyfaszystami, a odpowiedź jest często niepokojąco niepewna. Komunizm stawiał biernym uczestnikom mniej bolesne pytania. O ile nie wdali się we współpracę z tajną policją, nie mieli się czego specjalnie wstydzić.
Obawiam się, na koniec, że moje rozważania należą nie tyle do historii porównawczej, ile że próbowałem postawić ryzykowaną hipotezę na pograniczu historii, psychologii i moralności. W tym kierunku jednak historycy, zgodnie ze słowami Paula Ricoeura, powinni się posuwać.
Przekład M.K.
Teks pochodzi z archiwalnego numeru Res Publiki 7/2001