Łuskanie reportera
Nie znajdziecie wśród woziwodów starca. Oni nie dożywają starości (…). Woziwoda jest człowiekiem w wieku od dwudziestu dwóch do czterdziestu lat. Powiedziałem: człowiekiem. Ale człowiekiem-towarem. Co roku sprzedaje nam, to jest zabija, sprzedaje, ale nie […]
Nie znajdziecie wśród woziwodów starca. Oni nie dożywają starości (…). Woziwoda jest człowiekiem w wieku od dwudziestu dwóch do czterdziestu lat. Powiedziałem: człowiekiem. Ale człowiekiem-towarem. Co roku sprzedaje nam, to jest zabija, sprzedaje, ale nie swoje żądze, nie marzenia, sądy, nie swe sumienie, wszystkie swe spowiedzi, wyznania nie, on sprzedaje cały kolor swego życia (…).
Jedrzej Morawiecki, cytując w swojej reporterskiej książce szkic Aleksandra Baszuckiego o tragicznym losie dziewiętnastowiecznych woziwodów z Petersburga, nazywa go ckliwym i egzaltowanym. Jednak parę linijek dalej przyznaje:
Odnajduję w sobie ten sam syndrom, który zalągł się u biednego woziwody (…). Reżyser łódzkiej Filmówki, który obejrzał materiały dokumentalne o moim życiu na wsi nazwał mnie nieudacznikiem. Zacząłem się bać. Boję się, że rzeczywiście jestem nieudacznikiem. Okazałem się słaby. Nieśmiały jak woziwoda.
Takie wyznanie wymaga odwagi. W czasach, gdy tendencja do pielęgnowania własnej „świetności” wydaje się być nowym wyznaniem wiary, Morawiecki wbija klin w tandetną autopromocję. Pytanie jednak, czy ten akt odwagi jest potrzebny w książce, która w podtytule brzmi „reportaże rosyjskie”.
Moim zdaniem nie.
Recenzując Łuskanie światła Adam Szostkiewicz z „Polityki” napisał: autor daje interesujący przykład nowej sztuki polskiego reportażu, w której dziedzictwo Ryszarda Kapuścińskiego ulega twórczej rewizji.
Mam problem z tą książką.
Przede wszystkim z jej eklektyzmem. Autor prowadzi nas w największe głubinki Syberii, do Zony, gdzie mieszkają wyznawcy Wissiariona – samozwańczego Jezusa Chrystusa, który, zanim ogłosił się wcieleniem Boga na ziemi, był milicjantem drogówki. Wissarionowcy są najważniejszymi bohaterami książki. O nich za chwilę.
Najpierw o eklektyce. Bezkresy Syberii reporter przeplata na przykład z zamkniętą przestrzenią klubu techno w Białymstoku. Wspólnie ze znajomymi szukają tam „odpowiedzi na pytania podstawowe”. Naprzeciw nas profesor Włodzimierz Pawluczuk mówi, że stroboskop zbliża do Absolutu. Dalej buduje jednak wizję fatalistyczną: „Kościół stworzył doktrynę, w której gwarantuje sobie rolę świadka. I tak dalej, przez cały akapit.
Prawdę mówiąc, nie rozumiem, po co autor umieścił ten fragment. Nie ujmuje mnie łączenie „piernika z wiatrakiem”.
Czy książka Morawieckiego jest reportażem? Mam wątpliwości. Autor jest świadkiem, ale jednocześnie i jednym z bohaterów swojej opowieści. Podobnie jak wyznawcy syberyjskiej sekty szuka Nowego Jeruzalem.
Jeździ do Zony od lat 90. Podpatruje mieszkańców przedziwnej, odseparowanej od świata krainy, którzy wybrali bezkresną wolność, w jej najbardziej dosadnej postaci. Zapamiętuje życiorysy – często niezwykłe. W Zonie znalazła się i wzięta piosenkarka disco, i naczelnik białoruskich kolei, któremu wróżono polityczną karierę w państwie Łukaszenki. Zamiast opływać w luksusy, żyją w drewnianych chatach, toną w głębokich śniegach, a na obiad jedzą placki z paproci.
Ta „codzienna” relacja z Zony jest moim zdaniem najmocniejszą stroną książki. Zaczęło się zebranie – wspomina Walera, jeden z wyznawców sekty – Najechali na moją żonę. Zaczęli krzyczeć: „Po co chodzisz do Wissariona, o czym rozmawiasz?”. Tu wstałem ja, oni znowu w krzyk. Zaczęła się draka. Po zebraniu wszyscy: dawaj na rację, do CB radia. Nadają: „Walera w nauczyciela nie wierzy, innych buntuje, polemizuje”. Instrukcje: pojednać się. Tośmy się pojednali następnego dnia. Obejmowałem się ze wszystkimi, aż mi łzy poszły. Aż tu wstaje Kola, mówi: ja nie wierzę, że Walera obejmował szczerze. Poczęli glosować: czy obejmowałem szczerze, czy nieszczerze.
Przepyszny fragment. Jak to się dziwnie składa, że natura ludzka – z dala od cywilizacji konsumpcjonizmu, spleciona z „dzikim sacrum” – wciąż pozostaje sobą. Takich „perełek” w książce Morawieckiego znajdzie się jeszcze kilka. Ale są też fragmenty wyraźnie niedopracowane. Choćby opowieść o człowieku, który uwierzył, że jest Bogiem. Strażakiem byłem – wspomina Wołodia – archeologiem, a potem elektrykiem, muzykiem. Przeszedłem przez wszystko. Najpierw uważałem się za Ojca Wszechmogącego. Mówili, że bóg jest na ziemi, pomyślałem, że to właśnie ja. Świadomość rosła, duma malała – szedłem coraz niżej. Ale Chrystusem pobyłem jakiś czas. Miałem dwunastu uczniów (…). Opowiadałem o prawdzie przenajświętsze, bo o czymże innym mógłby mówić Chrystus? (…) Brakuje tej ślepej wiary, zdolnej góry przenosić. W końcu zszedłem do etapu człowieka, usłyszałem o Wissarionie.
Oto mając przed sobą tak niezwykłego bohatera, zostaję z wielkim znakiem zapytania, w drażniącym niedosycie. Co takiego musi się stać, aby elektryk poczuł się Bogiem? Brakuje mi początku tej, niewątpliwie niezwykle ciekawej, opowieści. Brakuje mi też chłodnego szkiełka i oka. Odautorskiej racjonalizacji. Spojrzenia z lotu ptaka. Nie wiem, dlaczego właśnie ci ludzie wybrali spartańskie życie w głuszy. Autor zamiast pytać, zlewa się ze swoimi bohaterami.
Moim zdaniem niepotrzebnie.
Podejrzewam, że określona grupa czytelników z przyjemnością uda się w tę podróż autora-bohatera. Poszuka Absolutu, porozmawia z drzewami w tajdze. A później zapłacze nad smutnym zakończeniem. Bo w Łuskaniu światła nie ma happy endu. Znienawidzona konsumpcja w końcu zdobywa również i Zonę: tam, gdzie kiedyś była duchowa czystość, tęsknota za wszechświatem, zjawili się turyści z fleszami aparatów. Wyznawcy sekty, dziś wytrawni przewodnicy, oprowadzają po swym niecodziennym „kurorcie”.
Nie szukam w Rosji duchowości. Mam zamiar pojąć ją rozumem. Dlatego kupuję zakończenie książki Morawieckiego, resztę opowieści – poza wspomnianymi „perełkami” – raczej nie.