Lekcja plastyki

Przez dziewięć lat podstawówki i gimnazjum polskie dzieci spędzają na lekcjach poświęconych sztuce nie więcej jak 255 godzin. To jeden z najniższych wyników w Europie. I początek całej lawiny nieszczęść, które dotykają polską przestrzeń publiczną.  […]


Przez dziewięć lat podstawówki i gimnazjum polskie dzieci spędzają na lekcjach poświęconych sztuce nie więcej jak 255 godzin. To jeden z najniższych wyników w Europie. I początek całej lawiny nieszczęść, które dotykają polską przestrzeń publiczną. 

 

Artykuł pochodzi z najnowszego numeru Res Publiki Nowej, którego wersję elektroniczną można kupić już dzisiaj i to już od 1 zł. Przeczytaj także inny tekst z tego numeru  – Weronika Kałwak i Marcin Koculak przekonują, że „Będzie boleć tylko jeśli zechcesz

 

Tych 255 godzin w dziewięć lat można porównać z Lichtensteinem. Tamtejsze dzieci tylko w drugiej klasie podstawówki spędzają na lekcjach o sztuce 263 godziny. Łącznie, przez dziewięć pierwszych lat nauki, odbędą tych godzin 2304. To europejski rekord. W czołówce nauczania o sztuce są też Duńczycy – 1120 godzin w sześć lat, Portugalczycy – 1100 godzin w osiem lat oraz Finowie i Norwegowie – po 997 godzin odpowiednio w dziewięć i dziesięć lat.

Mali Łotysze zgłębiają zagadnienia związane ze sztuką przez 800 godzin w ciągu dziewięciu lat nauki, Czesi w tym samym czasie mają 636 godzin lekcji o tej tematyce, Węgrzy 600 godzin w osiem lat, Litwini tyle samo w dziesięć lat. Rumuni w ciągu dekady poświęcają na to 550 godzin.

autorem zdjęcia jest Filip Springer
autorem zdjęcia jest Filip Springer

Nie pamiętam plastyki

Być może dlatego nie pamiętam lekcji plastyki z podstawówki. Z każdym innym przedmiotem mam związane jakieś wspomnienia. Pewnie gdyby mnie mocniej przycisnąć, umiałbym coś wydukać na temat mitozy i mejozy. A przynajmniej udałoby mi się przyporządkować te pojęcia do odpowiedniej pracowni w mojej podstawówce. Pewnie przypomniałbym też sobie dziewięć sposobów powstawania soli. Przywołałbym też w pamięci glebową mapę Polski. Wobec wspomnień z lekcji plastyki jestem jednak bezradny. Po prostu ich nie mam. Nie umiem sobie przypomnieć nawet tego, jak wyglądały drzwi do pracowni plastycznej w mojej szkole. A może takiej po prostu nie było?

Gorzej, że nie pamiętam też nauczycielki, która mnie tej plastyki musiała uczyć. Pamiętam polonistkę i jej wzruszenie, gdy czytała nam niektóre wiersze Herberta. Pamiętam szaloną nauczycielkę geografii, która po wpisaniu pały do zeszytu rzucała nim przez całą klasę, aż na sam koniec. Trzeba było iść i go podnieść, wysłuchując jej krzyków. Pamiętam słoje z preparatami w pracowni biologicznej i szparę między zębami rządzącej nimi nauczycielki. Ale plastyczki nie pamiętam. Może jej też nie było, może zajęcia z tego przedmiotu prowadzili dla nas ci nauczyciele, którzy akurat mieli wolne godziny i coś ze sobą musieli zrobić? Tak pewnie było.

Bąbel pęcznieje

Żyjemy w bąblu. Dziennikarze, aktywiści miejscy, architekci, artyści. Spotykamy się i z zapałem dyskutujemy o tym, jak w Polsce jest brzydko. Przerzucamy się anegdotkami, pokazujemy zdjęcia w telefonach.

Tu obrzeża Warszawy, zobacz ten baner. A tu przedmieście Lublina, zobacz, jaki gargamel.

Z politowaniem kręcimy głowami, z poczuciem wyższości spoglądamy na tych drobnych ciułaczy, którzy z determinacją godną lepszej sprawy starają się zakleić swoimi plakatami każdy skrawek pustej ściany. Z pogardą myślimy o prezesach wielkich firm outdoorowych, które zawieszają nasze miasta wielkimi szmatami. Świętym oburzeniem bronimy losu tych, którzy za tymi szmatami muszą żyć. Na Facebooku polubiliśmy już wszystkie możliwe fanpejdże o tym, jak to u nas jest źle i brzydko. Śmiejemy się, oglądając tę polską przaśność, „arkitekczer” – mówimy, podśmiewając się z pseudodoryckich kolumn wspierających kopertowe dachy polskich dworków.

Myślimy: możemy coś z tym zrobić, mamy na to wpływ. Przecież media są nasze. O tym się mówi, pisze. Temat grzeje. Wystarczy wziąć jakąkolwiek gazetę, co kilka dni artykuły o szpetnych reklamach, wszędobylskich parkingach, pustoszeniu miast – pompują nasz bąbel, dostarczają do niego tlenu. Bąbel pęcznieje, z nami w środku. Jak tak dalej pójdzie, oderwiemy się od ziemi i odlecimy nim w nieznane, w kierunku krainy piękna i szczęśliwości. O ile już się to nie stało. Lecimy i patrzymy z góry.

Stan uspokojenia przestrzennego

Prawie wszyscy Polacy (dziewięćdziesiąt osiem procent) uważają, że w ładnym otoczeniu lepiej się żyje i pracuje. Z badań opinii społecznej wynika, że Polska jest ładnym krajem (1). Ośmiu na dziesięciu Polaków mówi, że podoba im się miejscowość, w której mieszkają. Połowa uważa, że ich budynek, jego otoczenie oraz obiekty użyteczności publicznej w sąsiedztwie są ładne.

Uspokojeni stanem swojej przestrzeni Polacy przestają się nią martwić. Spada odsetek osób zainteresowanych tym tematem. W 2005 roku było to osiemdziesiąt pięć procent. Pięć lat później o trzy procent mniej.

Śmiem twierdzić, że większość Polaków też nie pamięta swojego nauczyciela plastyki.

autorem zdjęcia jest Filip Springer
autorem zdjęcia jest Filip Springer

Estetyka po 255 godzinie

255 godzin w dziewięć lat. A potem już nic. Z wiedzą o estetyce, którą młodzi Polacy zdobędą w szkole podstawowej i gimnazjum, ruszają podbijać kraj. Jeśli nie wybiorą uczelni artystycznej albo jakiejś historii sztuki, już prawdopodobnie nigdy nie spotkają na swojej edukacyjnej drodze kogoś, kto wyjaśni im, czym jest harmonia, czym jest koło barw, jak ocenić proporcje budynku. Wobec dynamicznie zmieniającej się polskiej przestrzeni pozostają bezradni.

Ci, którzy mogliby im pomóc w zrozumieniu i ocenianiu tego, co dzieje się dookoła, siedzą w bąblu. Są właściwie niedostępni. Ten tekst też jest pisany z bąbla. Na użytek wewnętrzny. Choć oczywiście możemy się łudzić, że jest inaczej.

Archikonkursy w próżni

To właśnie brak nauczycieli estetyki, tych prawdziwych, pracujących w szkołach, i tych samozwańczych, udzielających się jedynie w debacie publicznej, jest dziś chyba największym problemem polskiej przestrzeni. Weźmy choćby konkursy i plebiscyty związane z architekturą. Jest ich w Polsce niemało. Pomińmy te branżowe, organizowane przez stowarzyszenia zawodowe czy prasę branżową. Ich wyniki są bowiem dyskutowane w stosunkowo wąskim gronie specjalistów.

Warto przyjrzeć się natomiast internetowym plebiscytom. Największy organizowany jest przez portal Bryla.pl. To konkurs na najlepszy i najgorszy budynek w danym roku. Nominacje mogą zgłaszać sami internauci, wyboru także dokonuje się przez klikanie. Starsze i lokalne plebiscyty to rozgrywany na Śląsku, a organizowany przez stowarzyszenie Moje Miasto, konkurs na Superjednostkę (nagrodę) i Betonową Kostkę (antynagrodę) czy krakowska Archiszopa. Większość z nich opiera się na podobnych zasadach – decyduje głos internautów. Podczas głosowania jest zwykle sporo śmiechu, pod zdjęciami nominowanych obiektów można przeczytać barwne porównania i komentarze. Potem jest ogłoszenie wyników, kilka publikacji w prasie. I cisza.

Istnienie i sens tych konkursów bazują na społecznym poczuciu estetyki. Coś jest „ładne”, a coś „brzydkie”, więc głosujemy. Trudno z materiałów konkursowych dowiedzieć się, dlaczego konkretne budynki uznano za maszkarony, a inne za wybitne dzieła architektury. Takie wyjaśnienie wymaga bowiem wysiłku, specjalistycznej wiedzy i popularyzatorskiego talentu. Konia z rzędem temu, kto w prostych słowach, które czytelników nie uśpią, wyjaśni, dlaczego Bryłą Roku 2011 została Biblioteka Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach (obiekt zgarnął w ubiegłym roku większość nagród i wyróżnień w Polsce)? By wytłumaczyć jego fenomen, trzeba jednak głębokiej wiedzy, wyczucia. Chętnych do podjęcia tego wyzwania na razie brak.

Specjaliści kontra

Plebiscyty architektoniczne to jednak zaledwie wierzchołek góry problemów związanych z edukacją estetyczną w Polsce. Publikacje prasowe, które przybliżałyby zagadnienia związane z architekturą czy estetyką przestrzeni publicznej, mają zwykle charakter interwencyjny. Coś się modernizuje, coś się burzy, gdzieś pojawia się wielka siatka reklamowa. Temat podchwytują dziennikarze, piszą o proteście mieszkańców albo miłośników tego czy innego budynku. Pytają o komentarz eksperta, a ten zrozumiałym tylko dla siebie językiem wyjaśnia (a tak naprawdę zaciemnia) obraz wyłaniający się z publikacji. Znamiennym przykładem może tu być dyskusja wokół warszawskiego budynku Uniwersusa.

W tekstach poświęconych planom wyburzenia tego obiektu wypowiadają się uznani specjaliści z dziedziny architektury. Profesor Konrad Kucza-Kuczyński opisuje budynek jako „mało zręczne korzystanie z nurtu japońskiego brutalizmu lat 60. XX wieku, czy też pozorny strukturalizm w duchu architektury radzieckiej lat 70. XX wieku”. Rafał Szczepański zauważa, że budynek jest „wyrazem nurtu ekspresjonizmu”, prof Marta Leśniakowska opisuje zaś Uniwersus jako „pawilon-kontenerowiec z późnomodernistycznego nurtu tzw. ‹‹drugiej estetyki maszyny››”. Chwała specjalistom, ale co z ich analiz wynika dla przeciętnego zjadacza chleba, który u zbiegu Belwederskiej i Gagarina widzi okropny bunkier? Nie wiadomo.

Lubimy sobie tłumaczyć, że w Polsce jest tak brzydko, bo przez pięćdziesiąt lat obowiązywała tu peerelowska szarość. Ale to nie tak. Wystarczy spojrzeć na plakaty z tamtych czasów, porozmawiać z architektami, obejrzeć stare zdjęcia. Może i było to wszystko siermiężne, zgrzebne i byle jakie. Ale nie było kiczowate. Świat nie jest aż tak czarno-biały, by wszystko, co złe, zrzucać na tamtą szarość.

autorem zdjęcia jest Filip Springer
autorem zdjęcia jest Filip Springer

Pasteloza

Walka z szarością stała się jednak priorytetem na froncie estetyki. Kolorujemy kraj od parteru po ostatnie piętra naszych najwyższych mrówkowców budowanych w czasach wielkiej płyty. Pstrokacizna i pasteloza królują na blokowiskach, ze świecą już szukać tych naprawdę szarych. W pewnym momencie ludzie z bąbla podjęli i ten temat. L.U.C ruszył we Wrocławiu z projektem „Pospolite ruszenie”. Na specjalnie stworzonej w tym celu stronie można było opublikować zdjęcie jakiegoś pstrokatego bloczydła z dowolnego zakamarka Polski. A jest ich przecież niemało. Ale znów zabrakło kogoś, kto wyjaśniłby, dlaczego to kolorowe, pomalowane w piramidy, rybki, różowo-beżowe jest brzydkie i do tej architektury nie pasuje. Nie było nikogo, kto powiedziałby, że modernistyczne pudełka miały być tłem dla życia, a nie bohaterem przestrzeni. Że nie da się być tłem, jeśli jest się pomalowanym we wszystkie kolory tęczy.

Moc niemocy

Podobna niemoc w objaśnianiu pewnych problemów i pokazywaniu alternatyw dotyczy właściwie wszystkich polskich trudności. W 2008 roku, czyli znów nie tak dawno temu, Izba Gospodarcza Reklamy Zewnętrznej przeprowadziła badania, zgodnie z którymi siedemdziesiąt cztery procent mieszkańców Warszawy przyznało, że reklamy na ulicach są dla nich cennym źródłem informacji, a sześćdziesiąt siedem „lubiło je oglądać”. Według sześćdziesięciu pięciu reklamy sprawiały, że Warszawa jest jaśniejsza i bardziej kolorowa. Tyle samo osób uważało, że to dzięki reklamom stolica przypomina prawdziwie europejskie miasto. Billboardy przeszkadzały zaledwie co dziesiątemu mieszkańcowi Warszawy. To znak, że zanim ten reklamowy kociokwik na polskich ulicach obśmiejemy, powinniśmy sobie i innym uzmysłowić wartość harmonijnej, uporządkowanej przestrzeni, która nie wysyła do nas nadmiaru komunikatów. Warto byłoby też wskazać dobre praktyki reklamowe, które tę przestrzeń uatrakcyjniają zamiast ją niszczyć. Święte oburzenie na gigantyczną torebkę Louisa Vittona, która stanęła przy elewacji domu handlowego Vitkac, bazuje właśnie na tym najprostszym mechanizmie obśmiania wszystkiego, co się z reklamą łączy. Nikt nie zwrócił uwagi na oryginalność pomysłu, która może, przy założeniu, że realizacja jest tymczasowa, uatrakcyjnić przestrzeń miasta. Bo przecież miasto to także reklama. Nic takiego w toczącej się na ten temat debacie nigdy się jednak nie wydarzyło. W zamian za to jedno ze stowarzyszeń ogłasza antykonkurs na „Miastoszpeciciela”, czyli reklamę, która najbardziej niszczy miejski krajobraz. Znów będziemy obśmiewać z perspektywy wszystkowiedzących znawców zamiast dyskutować, czego tak naprawdę w przestrzeni chcemy. A sześćdziesiąt procent respondentów dalej będzie upatrywać w reklamie wielkomiejskiego stylu.

„Fotografia”

Codzienna lekcja plastyki nie odbywa się w Polsce przede wszystkim na tym najbardziej podstawowym poziomie – w życiu codziennym. Cały czas bowiem coś ładnego jest u nas traktowane jako coś z kategorii premium.

Dobrze zaprojektowany budynek musi być drogi i musi mieć ten element „łał”, coś, co będzie zapierało dech w piersiach. Ładny mebel uznawany jest nadal za przejaw zbytku czy luksusu. Zresztą – wyjdźmy poza sferę przedmiotów. Wystarczy zobaczyć, co się stało w Polsce z fotografią prasową. Zdjęcia w gazetach były jeszcze pod koniec lat dziewięćdziesiątych jednym z najlepszych narzędzi uwrażliwiania Polaków na piękno wizualne. Stopniowo jednak kolejne redakcje rezygnowały z tej misji. Cena zastąpiła jakość.

Jeden z największych i nabardziej prestiżowych polskich konkursów fotografii prasowej – Newsreportaż – został zamieniony w żenujący plebiscyt, w którym wygrywa ten, kto ma więcej znajomych, klikaczy. To, co tam wygrywa, woła o pomstę do nieba i z dobrą fotografią nie ma żadnego związku. Na łamach gazet coraz trudniej znaleźć zdjęcia przykuwające uwagę. Najlepsi polscy fotoreporterzy przenoszą się ze swoimi projektami do książek czy w przestrzenie wystawiennicze. Pustkę po nich wypełniają amatorzy bądź zdjęcia przesyłane przez internautów. Doszło już do tego, że część redakcji w swoich budżetach przestaje uwzględniać pozycję „fotografia”, bo i tak wiadomo, że jakieś zdjęcia się do tekstów znajdą. A że nie będą najwyższej jakości? Któż by dziś zwracał uwagę na taką drobnostkę! W ten sposób w zaledwie kilka lat Polacy utracili możliwość oglądania w prasie dobrych fotografii. Kolejna szansa została zmarnowana i nic nie wskazuje na to, by ten trend się w najbliższym czasie odwrócił.

Nie znam się, nie wiem..

Te i jeszcze wiele innych zaniedbań wzmacniają tylko w Polakach poczucie, że to nie oni są odpowiedzialni za wspólną przestrzeń, bo się przecież na niej nie znają. Rzecz jasna czasy PRL-u też się do tego przyłożyły, aktywność publiczna była niemile widziana, więc przestrzeń do tego przeznaczona została oddana władzy. Dziś trudno nie odnieść wrażenia, że o jakości tej przestrzeni rzadko rozmawiamy, wsłuchując się w siebie nawzajem (zwłaszcza w tych, którzy żyją poza bąblem), a częściej pouczamy, nie siląc się na wyjaśnianie rzeczy w bąblu „oczywistych”, a poza nim zupełnie nieczytelnych.

W 2008 roku CBOS zadał Polakom pytanie: kto odpowiada za estetykę otoczenia? Ponad czterdzieści siedem procent respondentów odpowiedziało, że władze lokalne poszczególnych miejscowości, blisko dwadzieścia cztery uważało, że jest to zadanie architektów i urbanistów, zaledwie dwanaście obarczało tą odpowiedzialnością właścicieli domów i członków wspólnot mieszkaniowych. Wśród pozostałych odpowiedzi zwraca uwagę „specjalnie powołane do tego ministerstwo” (prawie sześć procent) oraz rząd i premier (ponad półtora procent).

W tym samym badaniu ankieterzy pytali też o to, kto – zdaniem respondentów – odpowiada za jakość architektury. Według trzydziestu pięciu procent Polaków są to władze lokalne, jedna trzecia uważała, że architekci i urbaniści. Tylko nieco ponad siedem procent wskazywało, że odpowiedzialność za jakość architektury budynków spoczywa na ich właścicielach.

Jednocześnie sześćdziesiąt pięć procent badanych wskazywało, że to niski koszt utrzymania jest najważniejszy przy wyborze domu, dla czterdziestu pięciu było to bezpieczeństwo w dzielnicy. Wygląd zewnętrzny budynku był najważniejszy dla szesnastu procent respondentów, a wkomponowanie domu w otaczającą zabudowę wskazywał co pięćdziesiąty badany (2).

Wrzask nadziei

I tylko gdzieś tam na niebie, wysoko, kołują pierwsze jaskółki nadziei. W Telewizji Polskiej ruszył program „Wrzask w przestrzeni”, w którym dziennikarze i architekci wskazują na dobre rozwiązania w architekturze i urbanistyce. Znamiennym jest, że w czołówce programu prowadzący spotykają się pod siedzibą Telewizji Polskiej, czyli budynkiem, który nominowany był do kilku antynagród architektonicznych. W telewizyjnym materiale występuje jako rzecz wartościowa. Trudno o bardziej wymowny przykład schizofrenii, która króluje dziś w debacie o estetyce polskiej przestrzeni. Jeden z prowadzących ten program, dziennikarz Polityki Piotr Sarzyński, zauważył jednak niedawno, że w plebiscycie „Życie w architekturze” zagłosowało aż 368 tysięcy internautów. To liczba dająca do myślenia. Zwłaszcza w kraju uważanym przez wielu za estetyczne dzikie pole. Być może dostrzegł ją prezydent, który całkiem niedawno wyszedł z inicjatywą ustawy porządkującej polski krajobraz i regulującej kwestie reklamy zewnętrznej w przestrzeni. Czy inicjatywa spotka się z zainteresowaniem parlamentu? Dowiemy się już niebawem. Przy okazji okaże się, czy w oczach parlamentarzystów temat jest wart wysiłku, a gra – warta świeczki. W skrócie – czy na estetyce przestrzeni da się w końcu coś w Polsce ugrać.

W międzyczasie ci, którym temat leży na sercu, powinni przekłuć bąbel i spróbować zacząć tłumaczyć ludziom, o co w tym wszystkim naprawdę chodzi. Na poklepywanie się po plecach przyjdzie czas później.

1. Raport Centrum Badania Opinii Społecznej Polacy o architekturze, październik 2010.

2. Centrum Badania Opinii Społecznej, Zabudowa w Polsce – oceny i opinie. Raport z badań ilościowych, 2008; cytat za: materiały wystawy Za-Mieszkanie, Muzeum Narodowe w Krakowie 2012.

Śródtytuły pochodzą od redakcji. 

Skomentuj lub udostępnij
Loading Facebook Comments ...

Skomentuj

Res Publica Nowa